Czy Białorusini są „prawdziwymi Litwinami”? O giedroycizmie tylnymi drzwiami wchodzącym

Musimy wreszcie zrozumieć, że giedroycizm to wytwór specyficznie polskiej patologii i jak byśmy nie podkreślali u siebie białoruskości Mickiewicza, afirmowali „białoruskiego” dziedzictwa w Białymstoku, to i tak dla Białorusinów Kościuszko pozostanie nie-Polakiem, nie-Polakiem pozostanie Mickiewicz, zaś Polacy na Białorusi będą się przyznawać do polskości w sposób nieuprawniony, bezpodstawny, nieautentyczny (kościelni Polacy, spolonizowani Białorusini etc.) – pisze Marcin Skalski.

Zła prasa, jaką zasłużenie cieszy się w Polsce Republika Litewska i jej naród tytularny, wraz z renesansem banderyzmu na Ukrainie, zakazem ekshumacji szczątków ofiar pomordowanych przez UPA, pozornie trwale wykoleiły giedroycizm. Mit giedroyciowski – jak nazwał ów paradygmat profesor Zbigniew Kurcz – wytracił impet za sprawą utraty statusu nietykalnego w społeczeństwie polskim z jednej strony, z drugiej zaś – z uwagi na rozjechanie się oczekiwań wyznawców rzeczonego mitu z rzeczywistością. Szczególnie w środowiskach „na prawo” od PiS, a kresowych zwłaszcza, nie ma wątpliwości co do nieprzystawalności giedroyciowskiego mitu do racji stanu w stosunkach z Republiką Litewską oraz Ukrainą.

W tych ostatnich grupach nierzadko jednak można zauważyć tęsknotę za swego rodzaju ersatzem giedroycizmu, który może i nie przystaje do stosunków polsko-(nowo)litewskich, jak i polsko-ukraińskich, ale, a nuż, sprawdzi się w stosunkach z Białorusią. Jak przekonamy się, jest to odsłona dokładnie tej samej choroby, niezaleczonej traumy i bólów fantomowych, której doświadczają zadeklarowani giedroyciści.

„Lietuvisi to tak naprawdę Żmudzini, a prawdziwi Litwini to Białorusini” – możemy często wyczytać w dyskusjach prowadzonych z udziałem osób poczuwających się – bardzo słusznie przecież – ­do związków z dziedzictwem kresowym. „Prawdziwa Litwa to tak naprawdę Białoruś” – głosi „prawda” objawiana zaraz potem przez samych Kresowian. „Białoruska tradycja jest tak naprawdę tradycją litewską, a Białoruś – Litwą historyczną. To właściwie oczywistość, ale dzisiaj pamiętają o tym głównie historycy” – pisał na portalu Kresy24.pl jeden z jego publicystów w tekście pt. „Białorusini – prawdziwi, historyczni Litwini”.

Autor rzeczywiście ma rację, gdy odmawia Republice Litewskiej prawa do spuścizny Wielkiego Księstwa Litewskiego i to nie tylko ze względów terytorialnych, jako że większą część dawnego WXL zajmuje dziś Białoruś. Niestety, niejednokrotnie mamy do czynienia z pójściem na skróty, polegającym na upartym trwaniu w poglądzie, że historyczna litewskość wprawdzie leży na antypodach tego, czego nosicielem jest współczesna Republika Litewska, ale na pewno też nie jest odsłoną polskości, z którą współcześni Polacy mogliby się identyfikować, nie oglądając się na innych.

Zacznijmy od przyjęcia do wiadomości, że to nie Polacy będą decydować, co jest „naprawdę” tradycją jakiegoś narodu – choćby i żył on na terenach uważanych przez nas za polskie. Jeden z głównych grzechów „polskiej polityki wschodniej”, czyli kontentowanie się sprawami czwartorzędnymi, symbolicznymi, ma ujście także w stosunkach polsko-białoruskich. Dla polskiej racji stanu ma to skutek tożsamy z próbą wybierania Ukraińcom bohaterów, suflowania im Petlury „zamiast” Bandery – przy czym to sami giedroyciści na Majdanie przekonywali przecież naszych wschodnich sąsiadów, że ci mają prawo rządzić się suwerennie, a więc także w dziedzinie polityki historycznej. Równie bezskuteczne jest przekonywanie Republiki Litewskiej, że rzekoma wspólna historia z Polską ma skłonić jej władze do zaniechania dyskryminacyjnej polityki wobec polskich autochtonów na Wileńszczyźnie.

Przypomnijmy, że na początku lat ’90 jeden z liderów antypolskiego bez wątpienia litewskiego ruchu przebudzenia etnicznego Sąjūdis, a więc Vytautas Landsbergis, odbył jako głowa państwa litewskiego (Rady Najwyższej RL) dwa spotkania ze Stanisławem Szuszkiewiczem, głową Rady Najwyższej Białoruskiej SRR/Republiki Białoruś. Nie kto inny jak Józef Darski, czyli występujący pod pseudonimem Jerzy Targalski, podaje, iż w trakcie drugiego spotkania w dniach 3-4 stycznia 1992 roku obydwaj liderzy wspólnie dyskutowali, jak przeciwdziałać polskiemu odrodzeniu narodowemu w Republice Litewskiej oraz na Białorusi. Temat polskiej autonomii Wileńszczyzny, z której świadomie wbrew rodakom zrezygnowały ówczesne rządy w Warszawie, wywołał nie mniejszy popłoch w białoruskich kręgach narodowych, a to przecież te ostatnie są adresatem oczekiwań związanych z obsadzaniem ich w roli „prawdziwych” Litwinów, a więc w domyśle – innych niż Litwini „nieprawdziwi”, szowinistyczni, zwani przekornie Lietuvisami. Nie może to dziwić, a przynajmniej nie powinno dziwić tych, którzy mienią się historykami. Już na początku XX wieku Antanas Smetona, późniejszy prezydent Litwy Kowieńskiej, tworu bez wątpienia antypolskiego, mówił:

„Wilno stanowi centrum życia Litwinów, również może to być centrum białoruskie. My nie będziemy walczyć o Wilno z Białorusinami, potrafimy się zmieścić razem, dlatego że nie mamy agresywnych dążeń jak niektórzy. Co innego Polacy: oni byli i są agresorami”.

Z kolei jak pisze o środowisku Zianona Paźniaka w Białoruskim Froncie Narodowym profesor Zdzisław Julian Winnicki, „białoruskie kręgi nacjonalistyczne w polskim odrodzeniu narodowym BSSR – RB widziały zagrożenie dla tożsamości białoruskiej, a nawet integralności terytorialnej państwa”, czego egzemplifikacją był sprzeciw białoruskich środowisk opozycyjnych wobec upamiętnienia ostatniej bitwy podziemia poakowskiego na obszarze obecnej Białorusi (w roku 1948) z udziałem por. Anatola Radziwonika „Olecha”. Warto przy tym pamiętać, że por. Radziwonik był wyznania prawosławnego, zatem nie dało się go obsadzić w roli stereotypowego Polaka-katolika, mogącego być konfrontacyjnie nastawionym wobec Białorusinów, w większości przecież jego współwyznawców. Jeden z opozycjonistów orientacji narodowej Aleś Kirkiewicz na łamach portalu Arche.by porównał jednocześnie usunięcie krzyża ku czci por. Radziwonika z usunięciem upamiętnienia Ukraińskiej Powstańczej Armii w polskich Hruszowicach. Stosunek do Armii Krajowej i podziemia poakowskiego jest o tyle istotny, że dla miejscowych Polaków cześć oddawana tym formacjom jest konstytutywna dla ich istnienia jako zbiorowości o odrębnej tożsamości narodowej. Bez żywej pamięci o Armii Krajowej, o podziemiu antysowieckim w latach powojennych, nie można mówić o żywej polskości na Białorusi. Z kolei inny narodowy opozycjonista, wspierany swego czasu finansowo przez Polskę, Franak Viachorka, rozpowszechniał mapy Białorusi z Wilnem i Białymstokiem, za podstawę biorąc rzekome „etniczne oblicze” tych terenów. Natomiast Pit Pawłow, współczesny białoruski wykonawca rockowy, mówił podczas wizyty w Wilnie w 2009 roku:

„Bardzo lubię to miasto, które przez 800 lat było białoruskie, a tylko przez 20 lat nad Ostrą Bramą wisiała polska flaga, a teraz wisi litewska”.

W związku z powyższym uprawnione jest stwierdzenie, że dla białoruskich narodowców, utożsamiających się z Wielkim Księstwem Litewskim, dawne WXL to po prostu jedna z form państwowości białoruskiej, zaś to, co znajdowało się i znajduje na jego obszarze, jest czymś, co naród białoruski posiada na wyłączność. W ten sposób traktowani są między innymi kompozytor Stanisław Moniuszko, Ignacy Domeyko, Adam Mickiewicz czy Tadeusz Kościuszko, których polska świadomość narodowa nie powinna ulegać wątpliwości w świetle elementarnych faktów.

Historyczny prezentyzm w postaci tworzenia z Adama Mickiewicza Białorusina traci sens, gdy sięgniemy do znamiennego cytatu wieszcza z „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego”:

„Litwin i Mazur bracia są: czyż kłócą się bracia o to, iż jednemu na imię Władysław, drugiemu Witowt? Nazwisko ich jedne jest: nazwisko Polaków”.

Wątpliwości rozwiewa również sam tytuł dzieła, który nawet osobom na tyle mało spostrzegawczym, że odmawiają polskości Mickiewiczowi, powinien otworzyć oczy co do narodowości wieszcza. Trudno mówić o litewskości poety inaczej, niż jako  o uznaniu jej przez samego autora za jedną z lokalnych odmian polskości, na równi z Mazurem, Mazowszaninem.

Również Tadeusz Kościuszko, który – jak zwracał uwagę profesor Andrzej Walicki –był zwolennikiem spolonizowania, w myśl oświeceniowych idei unifikacji narodu na wzór jakobińskiej Francji, wszystkich warstw społecznych w granicach z 1772 roku, nie nadaje się na bohatera świadomego swej rzekomej białoruskości. Na rynku w Krakowie naczelnik składał zaś następującą deklarację: „Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu Narodowi Polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samodzielności Narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę”.

Tymczasem, pogardę dla faktów wyraził profesor Zachar Szybieka, przedstawiciel „narodowej” opcji w białoruskiej historiografii. W latach ’90 przedstawił on z perspektywy białoruskiej dylemat „czy robimy historię na światowym poziomie, czy robimy swój naród”. Nie ma wątpliwości, iż przypisywanie Mickiewiczowi czy Kościuszce białoruskości w znaczeniu politycznym — jako wyraz poparcia dla wyodrębnienia politycznego Białorusi — to wybór właśnie tej drugiej opcji kosztem metodologii naukowej. W ten sposób w białoruskich podręcznikach szkolnych, także z czasów łukaszenkowskich, możemy trafić na ilustrację „białoruskiej husarii” [ilustracja do tekstu przedstawia „białoruskiego rotmistrza husarskiego z XVII wieku”] i tym podobnych, o ile tylko operowały na obecnych terytoriach Republiki Białoruś.

Dość jednak dodać, że Białorusini obecnie jako zbiorowość to przede wszystkim w zdecydowanej większości materiał etnograficzny zorganizowany w państwo bynajmniej nie dzięki odwołaniom do Wielkiego Księstwa Litewskiego i rzekomej prawno-międzynarodowej ciągłości z tym tworem, której w rzeczywistości nie ma. WXL na mocy Konstytucji 3 Maja zostało zunifikowane z pozostałymi ziemiami jako Rzeczpospolita Polska, co potwierdzało stan faktyczny istniejący już od kilku wieków. Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka została w lipcu 1920 roku, po uprzednim upadku tzw. Lit-Biełu, powołana przez bolszewików do życia niejako ad hoc w celu przedstawienia się jako reprezentant interesów białoruskich przez Moskwę. W sierpniu 1920 roku rozpoczęły się w Mińsku Litewskim (obecnie stolica Białorusi) rokowania dotyczące traktatu pokojowego, zaś po przeniesieniu rokowań do łotewskiej Rygi Rosyjska Socjalistyczna Federacyjna Republika Radziecka reprezentowała także interesy BSRR. Dla porównania – Ukraina radziecka była reprezentowana w Rydze przez własny, odrębny rząd. Niemniej, w trakcie rokowań w komisji ds. terytorialnych udzielał się białoruski komunista Aleś Czerwiakou. Jak z kolei pisze przytaczany wcześniej profesor Winnicki, „likwidując emigracyjne struktury Białoruskiej Republiki Ludowej działacze „rządu BNR”, w tym między innymi Cwikiewicz, Ł.Zajac, I.Prakulewicz oświadczyli nawet, że „Radziecka Białoruś urzeczywistnia ideały narodowo-demokratyczne narodu białoruskiego”. Wspomniana BRL, proklamowana w marcu 1918, nie uzyskała jednak żadnego uznania międzynarodowego, mimo tego za „własne” terytorium uznawała między innymi Wilno, Grodno i Białystok. Warto o tym wspomnieć o tyle, iż 90. rocznicę powołania efemerycznego tworu uczcił niedawno sam Andrzej Duda, co dowodzi jego faktycznej ignorancji w dziedzinie historii Europy Wschodniej. Ponadto, specjalną uchwałę podjęła… Rada Miasta Białegostoku (!).

Jednakowoż współcześni Białorusini, jakkolwiek totalitarna władza radziecka uniemożliwiła im w latach ’30 wytworzenie odrębnej kultury i języka na pełną skalę, nie są żadnymi „prawdziwymi Litwinami”. Nie ma łączności między WXL i Białoruską Republiką Ludową ani tym bardziej między WXL i Białoruską SRR, która to niejako „stworzyła” współczesnych Białorusinów. Jak pisał Ryszard Radzik w studium „Kim są Białorusini?”, na Białorusi nie występuje w szerszej skali zjawisko białoruskiej tożsamości narodowej. Można zatem stwierdzić, że mamy do czynienia z zarysowanym na mapie, choć realnie istniejącym konturem, tworzącym współczesne państwo białoruskie – spadkobiercę Białoruskiej SRR, przy czym jego treść, wnętrze, to przede wszystkim ludność rosyjskojęzyczna, uznająca związki z Rosją i samą Rosję jako część wspólnej cywilizacyjnej przestrzeni. Wyjątek stanowią właśnie Polacy na Białorusi, będący przede wszystkim katolikami, nierzadko za sprawą katolicyzmu definiujący swoją polskość w pierwszej kolejności w warunkach powszechnej indyferencji narodowej na Białorusi. Oficjalnie jest ich 300 tysięcy, nieoficjalnie – być może ponad milion. Warto przy tym dodać, że dla pozostałej ludności Białorusi polskość jest czymś obcym, być może potencjalnie atrakcyjnym, ale nie własnym, swojskim. Ludność ta ponadto internalizuje dziedzictwo Wielkiego Księstwa Litewskiego nie jako polsko-białoruską czy białorusko-polską hybrydę, lecz jako coś wyłącznie białoruskiego i to wykraczającego poza obecne granice Republiki Białoruś. Jeżeli trzeba będzie, to dla zachowania władzy i odrębności od Federacji Rosyjskiej obecny (i wieczny) białoruski prezydent sięgnie po ten mit narodowy celem stworzenia samego narodu gotowego bronić niezależnego państwa. Nie musi przy tym Aleksander Grigoriewicz w ten mit wierzyć, ważne, by był jego wiarygodnym w oczach ludności nosicielem, zaś przy apatycznym, biernym i powolnym społeczeństwie białoruskim nie musi to stanowić problemu, o ile zachowa on dotychczasowe przymioty zapewniające mu władzę. Nie ma co liczyć na to, że miejscowi Polacy zaczną być wówczas traktowani jako współuczestnicy historii Wielkiego Księstwa-Białorusi, chyba że zrezygnują z własnej polskości i staną się prawdziwymi Białorusinami niczym Mickiewicz czy Kościuszko. Podkreślmy, że sam Łukaszenka, gdy zaznaczał obecność Polaków na Białorusi jako coś akceptowalnego, mówił o nich jako ludziach sowieckich, tzn. swoich.

Tymczasem, historia powojennego polskiego podziemia niepodległościowego to przede wszystkim walka z Sowietami, zatem lansowanie przez obecne władze jako bohaterów oddziałów NKWD walczących z „bandytami” to zarazem cios w polskość. Jednocześnie obecne władze Białorusi nie spieszą się, by Polakom rzeczywiście nadać podmiotowość, pozwalając jedynie na dwie polskojęzyczne szkoły na kilkusettysięczną(!) mniejszość, zaś na te obecnie istniejące stale się zamachując, grożąc ich co najmniej częściową rusyfikacją. Ostatnią ostoją polskości pozostaje wówczas Kościół katolicki, ten ulega jednak białorutenizacji, nierzadko przy aprobacie władz, które same przecież język białoruski sprowadzają do roli dekoracji i folkloru, widząc w nim potencjalne polityczne niebezpieczeństwo jako nośnik opozycyjności.

Gdzie się w takim razie podzieli historyczni Litwini po wymarciu pokoleń Kościuszki czy Mickiewicza? Jak pisze Krzysztof Buchowski w studium „Litwomani i polonizatorzy: mity, wzajemne postrzeganie i stereotypy w stosunkach polsko-litewskich w pierwszej połowie XX wieku”:

„Unia polsko-litewska w znaczeniu politycznym trwała do końca XVIII w. Jednak w następnym stuleciu, mimo braku własnego państwa, w świadomości ogółu Polaków umacniało się przekonanie o trwałym charakterze związku Litwy i Polski oraz terytorialnej integralności wspólnej, choć zniewolonej ojczyzny. Na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej kształtowała się kulturowa jedność mieszkańców, a wielu tradycyjnie pojmowanych Litwinów odkrywało w sobie nowoczesną tożsamość narodową – stawało się Polakami” – czytamy.

Nie będzie więc zaskoczeniem, że spadkobiercami Wielkiego Księstwa Litewskiego są wszyscy ci mieszkańcy jego byłego terytorium, którzy uważają się za Polaków. Bez wątpienia, gdyby tylko dzieło Konstytucji 3 Maja nie padło pod wpływem ciosów zewnętrznych, a Rzeczpospolita zdołałaby przetrwać, to prawdopodobnie proces polonizacji dolnych warstw społeczeństwa zaszedłby całkowicie naturalnie, być może z określoną stymulacją ze strony państwa. Jedynie w warunkach rozbiorów mogły powstać na terenach dawnej Rzeczypospolitej separatyzmy w postaci ruchu (nowo)litewskiego na Żmudzi i Auksztocie czy też zachodnioukraińskiego na Rusi Czerwonej. Ruch białoruski, rachityczny, ale też niejednoznaczny ideowo m.in. za sprawą tzw. zapadnorusizmu, nie posiadał rozwiniętej bazy społecznej, nierzadko stanowiąc zwykłą fascynację folklorem czy mową ludu, a nie postulaty natury politycznej. Warto dodać, że blisko 100 lat po likwidacji państwa polskiego dumę z polskości nosił w sobie Vincas Kudirka, twórca późniejszego hymnu narodowego Republiki Litewskiej, z kolei Jonas Jablonskis – twórca gramatyki współczesnego języka litewskiego – wspominał, że ojciec był dumny z niego, gdy umiał już mówić po polsku, zaś Jonas Basanavičius, twórca fundamentalnego dla nowolitewskiej świadomości narodowej pisma „Auszra”/„Aušra”, długo podpisywał się jako Jan Basanowicz, a notatki robił w języku polskim. Przemożny wpływ polskości wyraźnie zaznacza się wśród znacznie bardziej różniącego się etnosu bałtyckiego, bałto-litewskiego i to blisko wiek po rozbiorach, kiedy to wyłącznie z przyczyn politycznych, na użytek stworzenia nowoczesnego litewskiego narodu, zaczęto bezwzględnie rugować polskie wpływy. Cóż więc sądzić o tym, jaką supremację zdobyłaby polskość w sytuacji, w której jej wpływom miały ulegać masy ludności mówiącej podobnym do polskiego językiem, której elity stawały się w zależności od wyznania Polakami (katolicy) bądź Rosjanami (prawosławni)? Pamiętajmy również, że zlikwidowana przez Rosję w roku 1839 unia z Rzymem, za sprawą czego wielu unitów odeszło wówczas do prawosławia, była potencjalnym narzędziem polonizacji mas obrządku wschodniego. Wspomniany Ryszard Radzik twierdzi z kolei, że „co najmniej do powstania styczniowego w określeniu Litwin nie było niczego niepolskiego”.

Mówimy też o obszarach, które w swej zasadniczej, rdzeniowej części, są do dziś etnicznie polskie bądź były polskie aż do przeprowadzanych odgórnie akcji wynaradawiania bądź wręcz mordowania ludności polskiej w wieku XX  Grodzieńszczyzna, Wileńszczyzna aż po granicę łotewską (także po łotewskiej stronie na terenie historycznych Inflant Polskich), a w okresie międzywojennym także Mińszczyzna w Białoruskiej SRR i Kowieńszczyzna w Republice Litewskiej. Trudno uznać rodaków tam mieszkających za kogoś, kogo polskość z racji zamieszkiwania na terenach b. Wielkiego Księstwa Litewskiego byłaby czymś wątpliwym, rozmytym bądź tym samym, co określony wariant białoruskości, o ile rzeczywiście „Białorusini to prawdziwi Litwini”. Gdyby tak było, to ludność polska byłaby po prostu Białorusinami, wówczas jednak nie moglibyśmy jej uznać za pozostałość po Wielkim Księstwie Litewskim.

W związku z powyższym można stwierdzić, iż nawet dla zadeklarowanych „antygiedroycistów” polskość nadal jest czymś zbyt wąskim, zbyt wyjałowionym z pierwiastków etnicznie niepolskich, a zatem nieautentycznym. W tym ujęciu autentyczna Polska to taka, którą z łatwością można pozbawić przymiotu polskości, przeistaczając ją w Rzeczpospolitą „wielonarodową”. U niektórych Kresowian elementarny solidaryzm narodowy, który życie wspólnotowe ograniczałby w przypadku Białorusi wyłącznie do identyfikacji z tamtejszymi Polakami, wciąż nie spełnia potrzeb i aspiracji w zakresie własnej tożsamości. Twierdzenie, iż „prawdziwi Litwini to Białorusini” to nic innego jak recydywa giedroycizmu w aksamitnej – bo pozornie nie dowartościowującej lokalnego nacjonalizmu – postaci.

Zadziwia przy tym samobójcze upodobanie części Polaków – już nie tylko jawnych wyznawców giedroycizmu, ale też jego nie do końca świadomych zwolenników – do rozpaczliwego szukania adresatów koncepcji „wspólnego dziedzictwa”. Nadal jest to przejaw odczuwania bólów fantomowych po utraconym przez przodków imperium, które przegrało z Rosją rywalizację o dominację w Europie Wschodniej. I tak, czym dla giedroycistów jest koncepcja „Międzymorza” czy projekt integracji krajów postrzeganych jako „wschodnia flanka NATO”, tym dla białorutenofilów jest obsadzenie współczesnych Białorusinów w roli rzeczywistych (współ)spadkobierców historycznej Litwy. Zawsze jednak mamy do czynienia z tym samym nonsensem, którego głosiciele nie chcą się pogodzić z faktem, że zbiorowości – nawet o tak wątłej podstawie historycznej, jak Białorusini – rywalizowały, rywalizują i będą rywalizować o symboliczne panowanie nad historią jako narzędziem uprawomocnienia politycznego panowania nad danym terytorium współcześnie. Skoro już historia potoczyła się tak, że Białorusini posiadają swoje państwo, to obecnie nie mają oni żadnego interesu w dopuszczaniu Polaków – szczególnie na historycznych polskich Kresach – do partycypowania w dziedzictwie WXL. Musimy wreszcie zrozumieć, że giedroycizm to wytwór specyficznie polskiej patologii i jak byśmy nie podkreślali u siebie białoruskości Mickiewicza, afirmowali „białoruskiego” dziedzictwa w Białymstoku, to i tak dla Białorusinów Kościuszko pozostanie nie-Polakiem, nie-Polakiem pozostanie Mickiewicz, zaś Polacy na Białorusi będą się przyznawać do polskości w sposób nieuprawniony, bezpodstawny, nieautentyczny (kościelni Polacy, spolonizowani Białorusini etc.).

Zobacz także: Jak Żeligowski został Białorusinem

Białorutenofile nie pojmują przy tym, że wpływy kulturowe, gospodarcze czy wreszcie polityczne polegają na takiej czy innej projekcji siły, a nie na koncesjach w zakresie własnej pamięci historycznej, a więc czynnika konstytutywnego dla zbiorowości chcącej być narodem. Jeśli bowiem Mickiewicz nie był pełnowartościowym Polakiem, to skąd właściwie pochodzimy, od kogo się wywodzimy i kim jesteśmy dzisiaj?

Marcin Skalski

 

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply