Myśmy Kresy zapomnieli

Polscy politycy mogli zdradzić polskich autonomistów na Wileńszczyźnie w 1991 r., tak jak biernie przyjęli litewską ustawę oświatową z 2011 roku i podobną ustawę ukraińską z roku zeszłego, obie podważające status polskich szkół w tych krajach, bo mało kogo to w Polsce obchodzi. Mało którego mieszkańca Polski jego rodacy obchodzą na tyle, by czynił z kwestii ich przetrwania istotny element namysłu przed wrzuceniem kartki wyborczej do urny. A wielu z nich ma do powiedzenia kresowianom tylko tyle, żeby „wracali do Polski”, co jest tyleż bezczelne co kapitulanckie i ignoranckie zarazem, bo przecież kresowianie nigdzie z Polski nie wyjeżdżali – pisze Karol Kaźmierczak.

Kresy Wschodnie i zamieszkujący je do dziś Polacy zostali skutecznie amputowani ze świadomości znacznej części społeczeństwa. Jak skutecznie potwierdzają medialne reakcje na powołanie kresowej Polki na stanowisko ministerialne. 

Po raz pierwszy od 1939 r. w rządzie Polski stanowisko ministerialnie obejmie Polak a właściwie Polka z Kresów. Sytuacja tym bardziej niecodzienna, że Teresa Czerwińska wywodzi się nie z Kresów II Rzeczpospolitej, ale z dawnych Inflant Polskich, które utraciliśmy jeszcze w 1772 r wraz z pierwszym rozbiorem.

Polskie Inflanty

Mimo to, trwała tam polska kultura i rozwinęła się wśród mas tamtejszej ludności polska świadomość narodowa. Spis carski z 1897 roku, prowadzony na Ziemiach Zabranych w ten sposób by jak najbardziej zaniżyć liczbę Polaków, wykazał, że powiat iłłuksztański (rozciągającym się klinem, na północ od współczesnej granicy łotewsko-litewskiej, od Iłłukszty w pobliżu Dyneburga aż do nadmorskich Windawy i Lipawy) zamieszkały jest przez 54,9% przez Polaków.

W 1919 r. zarządzanie powiatem przejął, w ślad za postępem Wojska Polskiego, Zarząd Cywilny Ziem Wschodnich, który włączył go w skład powiatu bracławskiego okręgu wileńskiego. W samym Dyneburgu Polacy także stanowili sporą część mieszkańców. Ziemie te były więc przedłużeniem nieprzerwanego zwartego polskiego osadnictwa, którego trzon stanowiła historyczna Wileńszczyzna. I wniosły niemały wkład do życia narodowego wydając na świat tak istotne dla niego postaci, jak pisarza Ferdynanda Ossendowskiego, żołnierza AK i wybitnego historyka Tadeusza Manteuffla, dowodzącego bohaterską obroną Wizny w 1939 r. kpt Władysława Raginisa czy publicystę i geopolityka Władysława Studnickiego. Po wyzwoleniu Dyneburga przez polskich legionistów, Józef Piłsudski zdecydował jednak, kierując się ideą prometejską, o oddaniu Łatgalii i powiatu iłłuksztańskiego Łotwie, przy gorącym sprzeciwie endeków. Dmowski chciał bowiem inkorporacji tych obszarów do Rzeczpospolitej.

Łotysze odwdzięczyli się za to narastającą polityka asymilacyjną. W latach 30 XX wieku zlikwidowali Związek Polaków na Łotwie i polskie szkoły. Jeszcze gorzej było po przyjściu Sowietów. Polskość została realnie wyklęta. Inaczej niż w Litewskiej SRR, w radzieckiej Łotwie nie było żadnych polskich szkół. Od lat 70 działał jedynie Klub Miłośników Kultury Polskiej przy ryskim Towarzystwie Przyjaźni Radziecko-Polskiej. Tak trudne warunki nasilały tendencję do wyjazdów w pierwszych latach po wojnie, a potem do asymilacji.

Mimo to Polacy na Łotwie przetrwali. Jest ich 44,7 tys. i stanowią 2,2% mieszkańców Łotwy. Najwięcej żyje właśnie w Dyneburgu, gdzie ponad 16 tys. Polaków stanowi 15% mieszkańców drugiego co do wielkości miasta kraju. W okolicach Dyneburga stanowią 12,88% mieszkańców, w sąsiednim powiecie iłłuksztańskim 8,47%, a w powiecie krasławskim 8,37%. Na Łotwie działają dziś cztery polskie szkoły (w stołecznej Rydze, Dyneburgu, Krasławiu i Rzeżycy) oraz jedno przedszkole (w Dyneburgu). To oczywisty postęp w stosunku do czasów radzieckich, ale sytuacja jest daleka od idealnej, bowiem w szkołach tych tylko nieliczne przedmioty (poza samym językiem ojczystym) nauczane są w języku polskim. Dominuje język łotewski.

Kto się boi kresowianki

W obliczu tak smutnego losu dawnych Inflant Polskich, fakt, że ich córka obejmuje jedno z najważniejszych stanowisk w rządzie Rzeczpospolitej powinien wywołać entuzjastyczną reakcję. Ostatecznie jest jednym z niewielu żywych przykładów, dorobku polskiej polityki wspierania diaspory. Urodzona w 1974 r. Czerwińska, z domu Tumanowska, natychmiast po maturze wyjechała na studia do Polski, korzystając z możliwości jakie Polska otworzyła przed Polakami ze Wschodu już w 1988 roku, kiedy to na nasze uczelnie przyjechała pierwsza grupa absolwentów szkół polskich na Litwie. Od 1989 wdrażano już system stypendialny dla kresowej młodzieży. Czerwińska nie skończyła na obronie pacy magisterskiej. Doktorat habilitacja i w końcu uzyskane w 2011 roku stanowisko profesora nadzwyczajnego na Uniwersytecie Warszawskim dały jej kompetencje, które teraz będzie mogła wykorzystać zarządzając finansami państwa, za które już od kilku miesięcy odpowiadała w rządzie Beaty Szydło na stanowisku wiceministerialnym. Czerwińska został jednym z najważniejszych członków polskiego rządu mimo, że za młodu w ZSRR nie mogła uczyć się w polskiej szkole, ani uczyć się polskiego języka. Wspaniała historia… która nie była przez nikogo opowiedziana.

Jedynym przekazem w którym odniesiono się do kresowego pochodzenia Czerwińskiej w czasie, gdy rekonstrukcja rządu bez reszty angażowała działy krajowe wszystkich redakcji, był artykuł Magdaleny Mieśnik opublikowany 7 stycznia przez Wirtualną Polskę. „Kandydatka PiS na ministra finansów urodziła się w ZSRR” – przykuwał uwagę rozbudowanym tytułem jeden z najpopularniejszych portalów informacyjnych w Polsce. „Nieznana przeszłość Teresy Czerwińskiej” – napisano w tonie jakby urzędniczka faktycznie coś ukrywała, a nie po prostu korzystała wcześniej z całkowitego braku zainteresowania mediów. Aby dobitniej podkreślić jakież to niebezpieczeństwa wiąże się z ewentualnym dołączeniem Czerwińskiej do rządu, autorka tekstu nie omieszkała dodać, że ma ona na drugie imię Tatiana. Na dokładkę Mieśnik zacytowała anonimowego „posła, który zasiada w sejmowej komisji ds. służb specjalnych” w ten sposób insynuując zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego, mimo tego, że cytowany w artykule rzecznik Ministerstwa Finansów oddalił insynuację informując, że nie było żadnych przeszkód w dopuszczeniu przez nasze służby Czerwińskiej do informacji niejawnych. Z uporem godnym lepszej sprawy autorka skandalicznego artykułu usiłowała jednak dopytywać telefonicznie obecną minister finansów czy fakt jej urodzenia na Kresach I Rzeczpospolitej „nie zaszkodzi jej w objęciu teki”. Mieśnik mówiła zresztą w tym kontekście o „pochodzeniu” potwierdzając tym sposobem własną ignorancję, niezrozumienie, że można się urodzić w Łotewskiej SRR i być Polakiem.

Kogo to obchodzi

Pierwszym, który zareagował na tego typu ciemne sugestie był Jarzy Haszczyński z „Rzeczpospolitej”, dzienikarz świadomy losów naszych rodaków na Wschodzie o tyle, że w latach 90 był zastępcą redaktora naczelnego efemerycznego polskojęzycznego tygodnika wydawanego w Wilnie. Dopiero artykuł Haszczyńskiego z 9 stycznia w którym dziwił się on, że „po latach debat na temat Polaków na Wschodzie jako zarzutu wobec polityka można użyć miejsca jego urodzenia w ZSRR” wywołał dyskusję wśród dziennikarzy. Mieśnik broniła się – „Nigdzie nie napisałam, że to [urodzenie się w ZSRR] ją dyskredytuje” – cytuje jej słowa portal wirtualnemedia.pl. Brzmi to całkowicie niewiarygodnie bo wydźwięk artykułu ewidentnie przedstawia Czerwińską jako obcego „człowieka radzieckiego” mogącego dybać na nasze bezpieczeństwo. Wyraźne wątpliwości Mieśnik co do tożsamości narodowej nowej minister potwierdza i fakt, że zapisała ona nazwisko ojca nowej minister finansów w łotewskiej transkrypcji – Tumanovskis.

Można by przejść do porządku dziennego nad kolejnym popisem ignorancji i manii straszenia „ruską agenturą” w wykonaniu kolejnego dziennikarza głównego nurtu. Zawód ten został już u nas dostatecznie zdezawuowany przez jego wykonawców i kolejne filipiki w sprawie warsztatu niewiele już pomogą w czasach dyktatury klikalności. A jednak artykuł Mieśnik odzwierciedla to, co na portalu Kresy.pl oceniamy szczególnie negatywnie i walka z czym jest w gruncie rzeczy jedną z przyczyn istnienia naszej redakcji. Amputację Kresów Wschodnich i zamieszkujących je rodaków ze świadomości i pamięci znacznej części obywateli III RP. Jeśli boli nas to w jaki sposób jej polityczne elity poświęcały interesy kresowych Polaków na ołtarzu giedroyciowskiej wizji „strategicznego partnerstwa” z Litwą, Białorusią czy Ukrainą, to jest tak dlatego, że nigdy nie czuły żadnego impulsu ze strony większej sekcji elektoratu by tego nie czynić. Polscy politycy mogli zdradzić polskich autonomistów na Wileńszczyźnie w 1991 r., tak jak biernie przyjęli litewską ustawę oświatową z 2011 roku i podobną ustawę ukraińską z roku zeszłego, obie podważające status polskich szkół w tych krajach, bo mało kogo to w Polsce obchodzi. Mało którego mieszkańca Polski jego rodacy obchodzą na tyle, by czynił z kwestii ich przetrwania istotny element namysłu przed wrzuceniem kartki wyborczej do urny. A wielu z nich ma do powiedzenia kresowianom tylko tyle, żeby „wracali do Polski”, co jest tyleż bezczelne co kapitulanckie i ignoranckie zarazem, bo przecież kresowianie nigdzie z Polski nie wyjeżdżali. Jeśli rząd Węgier wchodzi w ostry spór z rządami sąsiednich państw dyskryminujących lokalnych Madziarów, masowo nadaje rodakom za granicą obywatelstwo i prawo głosu w wyborach do węgierskiego parlamentu, to jest tak dlatego, że utrata ziem kresowych w 1920 r. jest dla wielu Węgrów żywo odczuwaną stratą, której świadomość odrodziła się w szerokich kręgach społecznych w zeszłej dekadzie.

„Ruscy” rodacy

Już od pierwszych wyjazdów na Kresy wysłuchiwałem ze strony tamtejszych Polaków, wypowiadanych z subtelnym wyrzutem, wspomnień jak odwiedzając po raz pierwszy Polskę w czasie rozpadu bloku wschodniego i samego ZSRR, słyszeli pod swoim adresem sformułowanie „Ruski”, ewentualnie Litwin, czy Białorusinka. I nie dotyczyło to tylko mających problem z wysłowieniem się po polsku szarych zjadaczy chleba, choć i wobec nich, pozbawionych poza Litewską SRR jakichkolwiek szans edukacji języka polskiego, należałoby zachować braterską wyrozumiałość. „Ruskimi” okazywali się dla mieszkańców III RP nawet zagorzali polscy działacze, którzy kosztem wielu poświęceń próbowali odradzać polskie życie narodowe w swoich krajach, najlepsi przedstawiciele najlepszego pokolenia jakie nasz naród wydał na Kresach po 1945 r., ludzi w wieku trzydziestu lat rozpoczynających walkę z biurokratami czasów Grobaczowa o zezwolenie na powołanie polskiej organizacji. Często tym organizacjom pozostają wierni do dziś. Ich akcent, wschodni zaśpiew wystarczył by słyszeli nad Wisłą owe słowo „Ruski”, nieodmiennie łączące się w III RP z demonstracją swoją rzekomej cywilizacyjnej wyższości.

Czy dziś, po niemal trzech dekadach, jest inaczej? Pojawiły się grupy fascynatów, organizacje pozarządowe, które ze wspierania kresowych rodaków uczyniły swoją misję. Pojedynczy posłowie podnoszą ich interesy na forum Sejmu, bez politycznego efektu. A jednak Kresy zostały amputowane ze świadomości znacznej części Polaków o czym świadczy nie tyle wspomniany artykuł szukającej sensacji dziennikareczki, ale i prawie tysiąc komentarzy pod nim, jakie uzbierały się w ciągu czterech dni, wśród których można znaleźć liczne wyrzekania na „kobietę ze Związku Radzieckiego”, czy „migrantkę”. Pod swoimi artykułami czytam podobne, na przykład takie, w których obywatele RP uprzejmie radzą swoim rodakom na Wileńszczyźnie by nie podskakiwali, skoro wyjechali do „nie swojego kraju”. Ciągle czeka nas jeszcze wiele pracy zanim „złączym z narodem” wszystkich Polaków, jak chcą tego słowa naszego hymnu. To praca nie tylko dla polityków. To praca dla każdego z nas. Bo niestety, parafrazując Wyspiańskiego, myśmy Kresy zapomnieli.

Karol Kaźmierczak

3 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. 1000_szabel
    1000_szabel :

    Niestety, z bólem serca, a i ze wstydem za większość społeczeństwa- ponieważ jestem mieszkańcem Polski, urodzonym w jej centrum- stwierdzam, że pan Kaźmierczak ma rację. O ile część młodych ludzi (tych, którzy nie zostali “zduraczeni”) zna historię i pamięta o Kresach, zarówno przebogatej kulturze, dramatycznej historii, jak i o samych kresowianach, o tyle cała reszta społeczeństwa w istocie kwituje to słowami przytoczonymi przez pana Karola. Z niekłamanym uznaniem patrzę na naszą polonię na Wileńsczyźnie, jak i Szeklerów w Siedmiogrodzie, gdzie widać i czuć ducha narodowego, tej energii, determinacji i chęci przynależności do narodu. Po części wręcz zazdroszczę, kiedy widzę, że większość naszego społeczeństwa żyjącego w granicach obecnej Polski wciąż jest jakby uśpiona, w letargu lub hipnozie zafundowanej przez… no, właśnie, przez kogo?.. Zdaję sobie sprawę, że mentalność społeczeństw zmienia się najwolniej i najdłużej, a przez katastrofę II wojny, okupacji, a potem 50 lat komunizmu została ona boleśnie u nas wypaczona. Ale na usta ciśnie mi się pytanie, ile jeszcze można czekać na to wybudzenie?.. Zwłaszcza teraz, kiedy znów czasy są coraz bardziej niespokojne, a nasz kraj (znów) przesypia czas, który powinien wykorzystać na wewnętrzne wzmocnienie się pod każdym względem. Modlę się do Ojca, by Polacy nad Wisłą zbudzili się wreszcie, modlę się o męża stanu dla naszego kraju, bo inaczej będzie coraz gorzej. Coraz gorzej, ponieważ dla nas to wszystko zmienia się zbyt wolno. Natomiast na panujących nam niestety polityków liczyć nie można. Są pod zbyt dużym wpływem obcych sił, często nieżyczliwych prawdziwej i wolnej Polsce. Jak mawia, mój znajomy, polityka władz, począwszy od 1944 roku aż do dzisiaj, to polityka klęcznikowa. Jedynie klęczniki są zmieniane od czasu do czasu. Kiedyś na klęczkach szło się do Moskwy. Nie tak dawno do Berlina, teraz do Waszyngtonu. Chociaż po ostatniej rekonstrukcji rządu odnoszę wrażenie, że znów zmieniono na klęcznik… berliński?.. żydowski?.. A, gdy ktoś z nas podnosi głowę, by nie chodzić zgarbionym, to w moment jest sprowadzany do gleby (przykład pierwszy z brzegu: Marian Kowalski). Stąd moje pytanie: kiedy to wszystko się wreszcie skończy? Skończy w sensie, że będziemy wreszcie naprawdę wolni na własnym podwórku. Pozdrawiam wszystkich myślących.

  2. Gaetano
    Gaetano :

    Dobry artykuł. Bardzo żałosny i bolesny jest fakt, że amputowanie Kresów miało miejsce i toczy się nadal. Kolejne posunięcia polskojęzycznych i brak stanowczej reakcji na ustawy krajów-żartów historii na okupowanych przez nich Kresach są tego wystarczającym świadectwem. Kresowianie najzwyczajniej w świecie im przeszkadzają.
    Ze świecą szukać takich polityków, jak V. Orban, czy P. Szijjarto, który powiedział do przedstawicieli mniejszości węgierskiej na upadlinie: “Nie zostaniecie sami”. Za słowami poszły i czyny. O takich słowach Polacy na naszych Kresach mogą tylko pomarzyć, a o czynach, przy obecnych szkodnikach – raczej zapomnieć.

  3. Mazowszanin jeden
    Mazowszanin jeden :

    Polacy w kraju nie rozumieją często, że Polacy na Wileńszczyźnie, Na Inflantach, na Grodzieńszczyźnie, na Żytomierszczyźnie, na Lwowszczyźnie itd nie wyjechali z Polski, to Polska wyjechała od nich. Trzeba o nich dbać, wspierać ich działania… Tymczasem nie potrafili wielu docenić krajanki kapitana Raginisa.