Z dywizji do “Zapory”

Stanąłem przed nim na baczność, zasalutowałem i mówię – panie majorze melduję się na rozkaz! – Ten zmarszczył brwi i z groźną miną zapytał mnie – wykonałeś rozkaz? – odpowiedziałem – nie! On wtedy – to ty taki młody żołnierz, ośmieliłeś się nie wykonać rozkazu? To tak żeśmy cię wychowali? Czy wiesz co ja teraz każę z tobą zrobić? – Odpowiedziałem, że wiem – dostanę kulę w łeb! – Dodałem jednak, że wiem co to rozkaz, ale szkoda mi się zrobiło tych Niemców. Jak jeden zaczął prosić o litość, to przypomniałem sobie swoją mordowaną przez Ukraińców mamusię. – „Kowal” popatrzył na mnie, poklepał po ramieniu i powiedział – będą z ciebie ludzie! Wypier*alaj do oddziału.

– Bug przeszliśmy wpław przez bród biegnący na ukos rzeki koło Kodnia. – wspomina Wacław Gąsiorowski – Wszyscy rozebrali się do naga i z ubraniami i bronią nad głową przeszliśmy rzekę. Nie pamiętam już jak nazywała się ta miejscowość. Wysuszyliśmy się tam trochę i wynajętymi od chłopów furmankami pojechaliśmy do Lasów Parczewskich, gdzie rozłożyliśmy się z obozowiskiem, na którym dywizja po ciężkich bojach, po wyjściu z dwóch okrążeń lizała rany, korzystając z życzliwości społeczeństwa Lubelszczyzny. Wszyscy wysypiali się i najadali do syta. Później zaczęło się czyszczenie i reperowanie ubrań oraz broni. Wszyscy starali się przede wszystkim zdobyć nowe buty, których połowa żołnierzy praktycznie nie miała i pozbyć się wszelkiego robactwa, które dość skutecznie nas oblazło dokuczając niemiłosiernie. Prężnie działało kwatermistrzostwo i wszystkie służby w dywizji. Uporządkowano sytuację w oddziałach, dokonano ich reorganizacji. Ja trafiłem do „Nagla”, który zajmował się kwatermistrzostwem, czego żołnierze z innych oddziałów bardzo mi zazdrościli. Każdy miał do kwatermistrzostwa interes i chciał coś od niego dostać. Ja lewych interesów nie robiłem.

Buty dla brata

– Tylko gdy stacjonowaliśmy w Uścimowie koło Sosnówki, to załatwiłem buty jednemu z moich braci – Ludwikowi. Miał on strasznie pokaleczone nogi i chodził na bosaka. Bez wiedzy „Nagla”, sporo ryzykując, pojechałem na koniu do wsi, gdzie kwaterował oddział brata i mu je zawiozłem. „Nagiel” się pyta – gdzie ty jedziesz. Powiedziałem mu, że jadę brata odwiedzić. On przez chwilę się zastanowił i rzucił – a tak oni tu stoją niedaleko! – Buty oczywiście miałem schowane za pasem. Szybko przygalopowałem na koniu do miejscowości, w której kwaterował oddział. Zameldowałem się u oficera dyżurnego, który zaprowadził mnie do brata. Dałem mu te buty i chwilę pogadałem. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Nie wiem gdzie poległ, ani gdzie jest pochowany. Nieznam też losów kolejnego mojego brata. Wiem tylko, że na cmentarzu dywizji w Rymaczach spoczywa mój trzeci brat. Zginął przy przechodzeniu torów. Cena jaką rodzina Gąsiorowskich zapłaciła za wolność ojczyzny była wysoka. Wtedy oczywiście nikt z nas nad tym się nie zastanawiał, choć śmierć rodziców i braci ciężko zaważyła na moim późniejszym losie. Wracając do lasów parczewskich chciałbym podkreślić, że dowództwo zaczęło też podnosić dyscyplinę w oddziałach, było dużo ćwiczeń musztry i zajęć z bronią. Szkoliliśmy się z zakresu rozpoznania, ubezpieczeń marszowych a także służby wewnętrznej. Miałem tam przygodę, którą zapamiętałem na całe życie.

Nie wykonałem rozkazu

– Po raz pierwszy nie wykonałem rozkazu. Któryś z plutonów „Jastrzębia” wziął do niewoli jedenastu Niemców. Rozebrano ich do kalesonów, zabrano buty i po przesłuchaniu, jeden z dowódców nie powiem który, kazał ich rozstrzelać! Zawołał mnie i mówi – „Orlik” – bo taki miałem pseudonim – weź chłopaków i zrób z nimi porządek! – Cóż było robić. Rozkaz to rozkaz, z przełożonym się nie dyskutuje. Wziąłem erkaem, czterech chłopaków nie wiele starszych ode mnie i prowadzę tych Szwabów. Za nami poszedł też sierżant. Nie był to jednak nasz rówieśnik, ale stary dziad. Miał z 55 lat. Odprowadziliśmy tych Niemców kawałek na bok, ustawiliśmy ich nad rowem, a oni się odwracają i zaczynają prosić o darowanie życia. Jeden z nich mówi – polmische offzier nach hause meine kleine Tocher! Zrobiło mi się ich szkoda. Mówię więc do chłopaków – słuchajcie jak mnie nie wydacie, to ja ich puszczę.

Stary dziad na mnie doniósł

– Byli to starzy Niemcy, nie wyglądający na zbrodniarzy, zmobilizowani w końcu wojny, którzy byli już za starzy na służbę w armii i dlatego pewnie dali się chłopakom złapać. Mówię więc do nich – wypierdlajcie do domu – i kazałem uciekać. Puściłem serię w powietrze i wróciliśmy do domu. Sierżant, który nam towarzyszył nic nie powiedział i nie komentował. Jeden tylko z chłopaków który jeszcze żyje i może potwierdzić powiedział – dobrze zrobiłeś! – Gdy wróciliśmy do oddziału zameldowałem „Jastrzębiowi”, że rozkaz wykonałem i traktowałem sprawę jako zakończoną. „Jastrząb” poklepał mnie po ramieniu i powiedział „maładiec”. Tymczasem pod wieczór przychodzi żandarmeria i dowódca jej mówi – sierżancie „Orlik”, bo wtedy byłem już mianowany na ten stopień – weźcie broń i pójdziecie z nami do dowódcy dywizji. – Mnie oblał zimny pot. Od razu sobie pomyślałem o sierżancie, który nam towarzyszył – stary mnie wydał! – Chłopaki, widząc żandarmów od razu orzekli – widzisz byłeś miłosierny dla Niemców, a teraz ciebie rozpierdolą! – No to trudno- odpowiedziałem im, pożegnałem się i idę z żandarmami, co da Pan Bóg to będzie. Doskonale jednak zdawałem sobie sprawę, co groziło za nie wykonanie rozkazu. Obowiązki dowódcy dywizji pełnił wtedy jeszcze „Kowal”. Stanąłem przed nim na baczność, zasalutowałem i mówię – panie majorze melduję się na rozkaz! – Ten zmarszczył brwi i z groźną miną zapytał mnie – wykonałeś rozkaz? – odpowiedziałem – nie! On wtedy – to ty taki młody żołnierz, ośmieliłeś się nie wykonać rozkazu? To tak żeśmy cię wychowali? Czy wiesz co ja teraz każę z tobą zrobić? – Odpowiedziałem, że wiem – dostanę kulę w łeb! – Dodałem jednak, że wiem co to rozkaz, ale szkoda mi się zrobiło tych Niemców. Jak jeden zaczął prosić o litość, to przypomniałem sobie swoją mordowaną przez Ukraińców mamusię! – „Kowal” popatrzył na mnie, poklepał po ramieniu i powiedział – będą z ciebie ludzie! Wypierdalej do oddziału. – Wróciłem, tego dziada sierżanta, który na mnie doniósł po dwóch dniach przeniesiono do oddziału „Trzaska”.

Nauka ojca

Postawy jaką wykazałem w stosunku do Niemców nauczył mnie ojciec. Zawsze uczył mnie, że nie należy nikogo niepotrzebnie zabijać. Powtarzał, że w czasie wojny z bolszewikami mógłby ich natłuc ile wlezie, ale tego nie zrobił. Uczył mnie, że co innego zabić przeciwnika w walce a co innego mordować. Dlatego też, jak złapali jakiegoś Ukraińca, który mordował Polaków, to ja nigdy nie zgłaszałem się na ochotnika, żeby go rozwalić. Nie chciałem być takim jak Ukraińcy. W lasach parczewskich zbyt długo rzecz jasna nie popasaliśmy. Niemcy przygotowali operację mającą zlikwidować kwaterujące w nim partyzanckie oddziały. Nie chcąc podejmować walki okrężnej nasi dowódcy podjęli decyzje o wyprowadzeniu dywizji w kierunku Parczewa na nowe tereny operacyjne. Niemcy usiłowali do tego nie dopuścić i musieliśmy toczyć z nimi zacięty bój, żeby otworzyć sobie drogę. Miał on dramatyczny przebieg. W naszych taborach powstała panika. Chłopskie konie, ciągnące wozy z zaopatrzeniem, nieostrzelane, stały się trudne do opanowania. Jakoś udało się nam odeprzeć atak Niemców i nie dać się zamknąć w kotle. Strat dużych nie ponieśliśmy, ale wśród zabitych była sanitariuszka „Czarna Maryśka” czyli Felicja Korzeniowska. Dobrze ją znałem, bo, gdy staliśmy jeszcze w Mosurze, to z polecenia chyba „Nagla” jak dobrze pamiętam uczyłem ją jeździć konno, żeby w czasie przemarszów nie nosiła swego medycznego ekwipunku na plecach. Żołnierze ją bardzo lubili. Była bowiem bardzo koleżeńska, nosiła się z godnością i wykonywała swoje obowiązki z ogromnym poświęceniem często ryzykując życie.

Śmierć sanitariuszki

– Zginęła niosąc pomoc rannemu erkaemiście. Gdy zaczęła go opatrywać sama dostała serię w brzuch. Chłopaki odciągnęli ją w tył, w głąb lasu, gdzie po kilku minutach skonała. Pochowaliśmy ją w kolonii Zawada pod lasem, wystawiając na jej grobie brzozowy krzyż. Generalnie wyrwanie się z lasów parczewskich bez toczenia większych bojów i dużych strat, było dużym sukcesem wojskowym. Epopeja dywizji zbliżała się do końca. Wzięliśmy jeszcze udział w akcji „Burza” na Lubelszczyźnie, by w końcu w Skrobowie zostać rozbrojonym. Dla wszystkich żołnierzy dywizji był to ogromny szok. Dla mnie tym większy, że nie miałem się gdzie podziać. Rodzice od dawna nie żyli, nie wiedziałem co się działo z braćmi, których, nie mogłem w kilkutysięcznej masie rozbrojonych żołnierzy znaleźć.

Jak mówiłem, nigdy ich zresztą później nie spotkałem. Znajomych miałem też w dywizji mało. Od pozostałych kolegów dzieliła mnie przecież różnica wieku. Porucznik „Nagiel” zebrał wokół siebie grupę kilku ludzi, do której i ja się przyłączyłem. Po tygodniu takiego marszu bez celu spotkaliśmy na naszej drodze patrol jakiegoś partyzanckiego oddziału AK. Gdy jego dowódca dowiedział się, że jesteśmy rozbrojonymi żołnierzami 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, zaproponował nam byśmy wstąpili do jego oddziału. – A co to za oddział – zapytał się „Nagiel”. – Ten odpowiedział krótko – „Zapory”. Niewiele nam to mówiło, ale cóż było robić.

„Zapora” przyjął nas ciepło

– Dostaliśmy nowe pseudonimy i broń. Ja otrzymałem stena. „Nagiel” parabellum. Nikt się nie pytał, jak kto się nazywa, kto skąd pochodzi itp. Do końca pobytu w oddziale nie znałem nazwiska żadnego członka oddziału „Zapory” konspiracja była w nim całkowita. Na samym początku „Zapora” wezwał mnie do siebie i kazał opowiedzieć swoją historię. Wysłuchał mojej opowieści o tatusiu i mamusi, a na końcu powiedział. – żebyś pod żadnym pozorem nigdy nikomu nic o sobie nie powiedział, przede wszystkim zaś nie wolno ci nikomu zdradzić swego nazwiska. – Zastosowałem się do jego rady i chyba dlatego jeszcze żyję. Niemal wszyscy żołnierze „Zapory” wpadli w łapy UB i zostali rozstrzelani. Spoczywają tak jak „Zapora” w bezimiennych mogiłach zamordowani strzałem w tył głowy. O tym, że nazywał się on Hieronim Kazimierz Dekutowski dowiedziałem się wiele lat po wojnie. Urodził się on w Tarnobrzegu w 1918 r. i był ode mnie starszy o dziesięć lat. Jak już raz skłamałem mówiąc, że jestem starszy o rok, to „Zaporze” też powiedziałem też, że jestem rok starszy. „Zapora” wziął udział w kampanii wrześniowej poczym przedostał się na Węgry a później do Francji. Po jej kapitulacji udał się do Wielkiej Brytanii, gdzie został przeszkolony w dywersji. W 1943 r. jako „cichociemny” wylądował na spadochronie na Lubelszczyźnie. Tu pełnił różne funkcje. Szefa Kierownika Dywersji Inspektoratów Lublin i Puławy. Wszędzie tworzył patrole specjalne do bieżących akcji zbrojnych. Później został dowódcą oddziału, który szybko zyskał miano najlepszego w całym Inspektoracie.

Armia donosicieli

– Początkowo „Zapora” chciał iść z oddziałem na pomoc Warszawie, w której trwało powstanie, ale to szybko stało się niemożliwe ponieważ na Wiśle zaczął formować się front, niemiecko sowiecki i na drodze stały ogromne ilości oddziałów Armii Czerwonej i wojska Berlinga. Oddział wrócił na swoje legowiska w rejon Chodla i Wojciechowa. Początkowo „Zapora” działał wstrzemięźliwie. Rozeznawał sytuację, starał się unikać spotkań z „bezpieczeństwem” i NKWD. Mało kto zdaje sobie sprawę, że na Lubelszczyźnie od lipca 1944 r. zwalczaniem podziemia antykomunistycznego zajmowało się NKWD. Działało ono cicho i podstępnie rozbudowując armię donosicieli, która denuncjowała członków AK. W październiku i listopadzie 1944 r. sowiecki aparat bezpieczeństwa aresztował prawie całą Komendę Okręgu Lubelskiego AK. Jej członków poddano okrutnemu śledztwu w katowni NKWD, przy ul. Szopena nr 18. Niektórych enkawudziści mordowali bez sądu wywożąc do lasu. Także i w oddziale „Zapory” znaleźli się donosiciele. Na współpracę z NKWD poszedł niejaki „Żwirko” z Kraczewic. Do lipca 1943 r. w oddziale „Zapory” przebywało też dwóch Rosjan, z których jeden poszedł na współpracę z NKWD. Wydawali oni nie tylko członków oddziału, ale także jego magazyny broni i amunicji. „Zapora” jednak szybko opanował sytuację w oddziale i zaczął gromadzić w nim akowców zagrożonych aresztowaniem. Jako dowódca i człowiek cieszył się ogromnym mirem wśród żołnierzy. Wszyscy szli za nim jak w ogień. Każdy zwracał się do niego – panie komendancie! – Ja byłem w jego oddziale najmłodszy. „Zapora” trzymał mnie zawsze przy sobie. Pełniłem funkcję jego łącznika a także członka ochrony.

Wyprawy do Lublina

– Ochrona miała przećwiczone zachowanie w różnych sytuacjach. Ja na przykład miałem za kołnierzem marynarki umieszczoną kaburę z niewielkim pistoletem. Taką siódemeczkę. Jak nas zatrzymywał np. na ulicy patrol, składający się z trzech osób, to kazał nam podnieść ręce za głowę. Wtedy sięgałem do tej siódemeczki – pach, pach, pach i patrolu nie było. Gdy np. szedłem z ulotkami do Lublina to „Zapora” broni mi nie pozwalał zabierać. Mówił, że jak mnie zatrzyma jakiś patrol, to najpierw go zlikwiduję a później się zastrzelę, a on nie chce brać za to odpowiedzialności. Jak mnie wysyłał z tymi ulotkami, to też nie podawał mi żadnych nazwisk tylko numery domów, do których miałem je zanieść. Zawsze mówił, że jak mnie złapią to żebym za wcześnie nie puścił farby, gdzie on stoi na kwaterze. Ja się wtedy obruszyłem i mówiłem – komendancie ja pana nie wydam nawet jeżeli mnie zamordują. – On zaś się uśmiechał i mówił – Jak cię złapią komunisty, to wszystko wyśpiewasz. Nie wytrzymasz! Będą cię bić dotąd aż wszystko powiesz. Będą ci po kawałku odcinać palce i ręce, aż zaczniesz mówić! Na szczęście NKWD czy UB nigdy mnie z meldunkami, czy ulotkami nie złapało.

c.d.n

Marek A. Koprowski

Zobacz także: [link=http://kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/waclaw-gasiorowski]

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply