Przedwojenne, wojenne i powojenne dzieje Kresowiaka

Z KRESÓW PRZEZ OBÓZ DO AMERYKI(Mirkowi Sozańskiemu in memoriam)

Mój kuzyn Mirek (bliski mi bo korespondowaliśmy niemal codziennie przez minione 15 lat) był ongiś 4-latnim brzdącem, kiedy w jego pięknej, choć dalekiej od świata, kresowo-górskiej miejscowości pojawiła się 18-letnia nauczycielka Emilia. Już po dwóch latach stała się jego ciocią (dla bliskich Lusią), bo wyszła za mąż za jego stryjecznego brata Mikołaja. Początkiem ich znajomości było wynajęcie przez nauczycielkę stancji u rodziców Mikołaja. Potem powstało uczucie do o kilka lat starszego, przystojnego syna gospodarzy, który zabiegał o nią i tak pięknie opowiadał o wcieleniu do armii austriackiej oraz udziale w I wojnie. Potem ciocia, spowodowała posłanie Mirka do szkoły w wieku 6 lat, którą ten celująco ukończył, a korzystając z pomocy senatora Pulnarowicza poszedł do rozszerzonego gimnazjum w Turce nad Stryjem. Wcześniej ciocia Lusia zorganizowała budowę szkoły oraz wybór prefekta, którym został jej świeżo pojęty mąż. Lusia i Mikołaj zdobyli pełną władzę we wsi i okolicy, władzę opartą na szacunku i sympatii mieszkańców, o których się troszczyli. Miejscowe dzieci miały dostęp do edukacji gimnazjalnej oraz wycieczek do Polski, a dorośli mogli posłuchać radia, zobaczyć gazety i objazdowe kino, co wtedy było ewenementem. Zgodnie z nakazami, zmieniono nazwę miejscowości z Iwaszkowiec na Iwaszkówkę, a górskiemu potokowi przecinającemu miejscowość i wpadającemu do Stryja, dodano cioci nazwisko Sozańskich. Lusia utrzymywała kontakty z władzami szkolnymi i publicznymi w powiecie i województwie, czyli w Turce i we Lwowie. Jeździła też do Sokala, gdzie jej ojciec był naczelnikiem stacji, a z czasem wybudował dom na kolejarskim osiedlu. Ze światem kontakt wtedy był rzadki i wyjątkowy. Dziwnym przykładem było tu nadawanie chłopcom w okolicznych miejscowościach imienia Józef i zapraszanie Naczelnika na ojca chrzestnego. Zamiast Marszałka zjawiał się ktoś ze starostwa z listem i stu złotymi w kopercie…

Pomoc senatora Pulnarowicza dzieciom była czasem bezpośrednia; po prostu wziął on Mirka i jego kolegę Władzia Ossowskiego do swego domu w Turce na bezpłatną stancję. Oczywiście sytuacja ta rodziła pewne uciążliwości i dla gospodarzy i dla uczniów, stąd od początku następnego roku szkolnego Mirek z Władziem wynajęli pokój w domu na wzgórzu górującym nad cmentarzem żydowskim. Władzio był wtedy szczupły, drobny, nieśmiały i nie zdradzał zadatków na późniejszego bohatera. W tym czasie Turka była polskim miastem powiatowym, z ładną stacją kolejową, ratuszem, gimnazjum i liceum, sądem powiatowym, urzędem skarbowym i kasą chorych. Była przepiękne położona na pięciu wzgórzach, a właściwie to w dolinach między nimi i otoczona zielenią lasów świerkowych. W latach 1930. liczyła ona 15 tysięcy mieszkańców, z czego po jednej trzeciej stanowili Żydzi i Ukraińcy, żyjący od wieków z Polakami w wielkiej zgodzie. Przez miasto płynęła rzeka Jabłonka wpadająca do Stryja, na której były trzy kładki oraz nowoczesny i majestatyczny wiadukt kolejowy. Nad miastem górował osiemnastowieczny kościół Wniebowstąpienia NMP. Domy centrum były galicyjskie, murowane, austriacko-barokowe, otoczone drewnianymi willami lub domkami. A na obrzeżach było kilkadziesiąt tartaków, uparcie piłujących deski na stolarkę na arystokratyczne salony sporej części Europy. Był też starosta i burmistrz, proboszcz i dyrektorzy szkół. Ale wielką postacią był senator Pulnarowicz, legionista, autor dwóch historycznych książek o regionie. Dzięki niemu niezamożna młodzież mogła co roku zwiedzać większe miasta Polski i spotykać się z ówczesnymi politykami. Mirek w Warszawie był i w Pałacu Saskim i Pałacu Brűhla, w Belwederze, na Zamku i w Sejmie. Z zapamiętanych mile, spotkanych wówczas postaci wspominał Rydza-Śmigłego, Sławoja-Składkowskiego i Becka. Natomiast nie Mościckiego, który choć umówiony na spotkanie, pojawił się tylko w oknie i pomachał. Młodzież spotykała się z ludźmi znającymi Piłsudskiego, ale byli oni dalecy wielbienia marszałka. Duże wrażenie robiły popisy ułańskie w Łazienkach, pokazy lotnicze na Polu Mokotowskim oraz krasomówcze w Sejmie. Wcześniej zwiedzano Kraków z Wawelem, potem Gdynię, z „Darem Pomorza”. Podróżując pociągami do Warszawy oraz nad morze i z powrotem, odwiedzano Płock, Puławy i inne miasta. Nocowano zwykle w szkołach. Z kolei władze szkolne i miejskie organizowały dla uczniów wycieczki krótsze: do Przemyśla i Kalwarii Pacławskiej, Sandomierza, Sambora, Stryja, Drohobycza i Lwowa.

W czasach gimnazjalnych Mirek miał też kontakt z polityką, zwłaszcza na akademiach, wiecach i nabożeństwach. We wrześniu i październiku oraz w kwietniu i maju organizowano co środę, po trzeciej wiece wszystkich szkół na placu przed ratuszem. Burmistrz, proboszcz i dyrektorzy tłoczyli się na ciasnym balkonie magistratu i po hymnie, wygłaszali patriotyczne mowy zgrzewając nas do naszości Zaolzia i marszu na Kowno, co wszyscy popierali. Ale kiedy zagrzewano do zdobycia Kłajpedy, zaczęto wątpić, no bo po co dzieciom jakaś kłajpeda… Mirka koledzy rozjechali się potem po świecie, a wielu zostało bohaterami (jak np. Ossowski, Regner i Bernaczek). Mirek wspominał dziwaków turczańskich, takich, jak Chaim Byk – szklarz, który codziennie przemierzał miasteczko truchcikiem jak konik, z jedną szybą pod pachą, niemowa Lala, który miał wielkie talenty pantomimiczne i tworzył komiczne sytuacje, czy Kasiorek, który nosił na głowie dwa albo trzy kapelusze, trzymając się prosto, aby nie spadły… Ten barwny świat unicestwiło wejście Armii Czerwonej 16 września 1939 r., a przedstawiciele władz, wojska i policji musieli uciekać i ukrywać się. Mirek był wtedy już po małej maturze, w swoim domu za góram, za lasami. Wojnę słychać tam było słabiej, mocniej zaś strach przed bandami ukraińskimi wrzeszczącymi „rizat’ Polakiw”. Wielu rodaków musiało spędzać noce w lasach. Opustoszał położony na górze dwupiętrowy budynek strażnicy granicznej. Wojsko słowackie, które w uzgodnieniu z Niemcami weszło do południowo-wschodniej Polski, granicy w Bieszczadach Wschodnich, widać w zmowie z Sowietami, nie pilnowało. Polscy żołnierze szukali pomocy u cioci Lusi. Ta, już w październiku 1939 r., namówiła 15-latka Władzia Osowskiego, który znał wszystkie okoliczne ścieżki, by przeprowadził żołnierzy na Węgry. Trasa wiodła z Turki przez granicę, Laturkę i Tiszow (już na Słowacji pod faszystowskim rządem) oraz obok Mukaczewa i Użhorodu na Węgry. Słabością tych przerzutów były noclegi u gospodarzy na trasie marszu. W pierwszych kilkunastu eskapadach Mirek towarzyszył Władziowi, zaniechania czego wymusiła mama Kasia. Po kilkudziesięciu sukcesach przyszła w kwietniu 1940, tragedia. W Komarnikach „uczynny” gospodarz wydał Władzia i turczańskiego Senatora z synem.

Ciocia Lusia, jako była nauczycielka z mężem prefektem, musiała ukrywać się i przed Rosjanami, i przed Niemcami, i przed ukraińskimi bandami aż do jesieni 1945 roku. Dopiero po podpisaniu umów repatriacyjnych ruszyła z całą rodziną w Zielone Świątki 1946 roku, ze stacji Sambor pociągiem aż do Wrocławia, a stąd do Brzegu i furmankami do Młodoszowic, gdzie wójtem okazał się uratowany żołnierz. Tak zaczął się nowy etap jej pięknej kariery nauczycielskiej.

Senator Pulnarowicz, z synem został osadzony w lwowskich „Brygidkach”, a potem skazany na śmierć przez sąd wojskowy. 16 maja 1941 roku rozstrzelano go wraz z synem, skazanym na 25 lat więzienia. Przewodnika grupy, Władka Ossowskiego skazano na śmierć, ale ze względu na młody wiek karę zamieniono potem na 30 lat obozu pracy. Oznaczało to zsyłkę na Sybir. Rodzina i znajomi byli przekonani, że zginał. Mirka wielokrotnie przesłuchiwano. W końcu prokurator wojskowy zwolnił go uznając za „lokalnego autochtonem”. Wkrótce pojawili się Niemcy i ustały – tylko na jakiś czas – ataki ukraińskich banderowców.

Niemcy zaczęli od „ofert” wyjazdu na roboty przymusowe. Mirek znalazł się na jednej z pierwszych list, choć udało mu się opóźnić wyjazd do wiosny 1942 roku. Potem pociągiem, w zorganizowanej grupie, z wieloma przesiadkami i po kilku dniach, dotarł do Hamburga. Tam na placu dworcowym posegregowano „przyjezdnych” na robotników fabrycznych (młodsi i z jakimś wykształceniem) oraz rolnych i do oczyszczania miasta. Zakazano im rozmów po polsku, opuszczania miejsca pobytu, korzystania z transportu publicznego itp., a nakazano nosić żółte znaki P… Po odpracowaniu roku został zwolniony i dostał bilet kolejowy do Turki. Jednak kiedy w końcu maja 1943 roku chciał w Przemyślu przesiąść na pociąg do Sambora, kolejarze odradzali, bo na stacjach i w pociągach jadących na wschód Niemcy robili łapanki i wywozili do obozów. Postanowił więc wrócić do Hamburga, wiedząc, że bilet jest ważny 10 dni. Dotarł tam bez przeszkód, licząc że uda mi się tam dostać pracę u któregoś z okolicznych rolników. Ale po wyjściu ze stacji natychmiast został złapany, aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym Neuengamme, surowym i największym w Niemczech. Zmorą były codzienne apele, praca po 12 godzin i podłe jedzenie. Ale młody organizm łatwo znosił te uciążliwości, choć śmiertelność przekraczała 85%. Po roku pojawili się Polacy, a potem jeńcy z Powstania Warszawskiego, a po dwóch latach nadszedł front. Dla podobozów zaczęto organizować „białe marsze”, z których wielu nie wracało. Część jeńców wywieziono, a 10 tysięcy załadowano na siedem statków, głownie towarowych. Mirek miał szczęście, bo trafił na „Cap Arconę” w ostatniej grupie. Stąd kiedy RAF zaczęła bombardowanie, szybko uciekł wpław do brzegu. A tam już czekały samorzutne grupy Hitlerjugend i Volkssturmu, chętne do mordu, które – choć front był tuż tuż – zabiły ponad tysiąc bezbronnych jeńców. Szlachetni Niemcy!

Wojsko brytyjskie zorganizowało byłym więźniom znośne warunki bytu; mieszkanie i wyżywienie, zajęcie, zarobek, szkolenie, potańcówki i kino z niemieckimi muzikalami. Na jednej z potańcówek Mirek poznał młodszą od siebie Hannę Peitsmeyer, a częste spotkania przerodziły się w uczucie. Wiedział, że ojcowizna znalazła się w granicach ZSRR i że rodzice stamtąd uciekną. Oświadczył się Hannie i wspólnie zaczęli planować emigrację do USA. Wybrał stan Connecticut, bo klimat tam miał być podobny jak w Hamburgu. Z pomocą rodziców panny urządzili ślub i skromne wesele. A potem popłynęliśmy do Ameryki, Mirek marzył o pracy, domu i zamożności w Nowym Świecie oraz o powiadomieniu rodziców. Podróż zajęła dwa tygodnie. Wylądowali na Ellis Island i tam przeszli procedurę rejestracji, dostali dokumenty emigracyjne oraz skromny zasiłek. Wybrali miasteczko Bristol, w głębi Connecticut, niedaleko Hartdfortu, stolicy stanu. Bristol był małym, 60-tysięcznym, cichym miastem na wschodzie USA, zamieszkałym przez białych. Sporo było tam Polaków, w tym urodzonych w USA. Z Hamburga mieli namiar na panią Wyszatecką.

Odnaleźli ją bez trudu. A ona się nimi serdecznie zajęła, udzieliła gościny, pomagała z szukaniem pracy, wynajmem mieszkania i urządzeniem się w nowym kraju. Jej sąsiadem był Austriak o imieniu Karol, który prowadził opodal pralnię chemiczną, zaoferował Mirkowi pracę. Każdego dnia zabierał go swoim samochodem, a wieczorem odwoził do domu. Po tygodni, w piątek pani Wyszatecka zapytała ile Karol Austryjak tobie zapłacił?Odparłem, że 38 dolarów, bo dwa zabrali na ubezpieczenie społeczne. Uznała, że to bardzo mało, choć stawka godzinowa wynosiła wtedy 75 centów. Powiedziała żebym w sobotę podziękował za pracę. I tak w poniedziałek pani Wyszatecka zawiozła Mirka do pobliskiej fabryki broni Textron w Newington, której właścicielem i szefem był Henry Stanley Budny, urodzony i wykształcony w USA syn Polki Kaweckiej i Amerykanina. Jak się potem okazało zatrudniał on głownie Polaków, którzy stanowili 85% jego załogi, co uznawał za czyn patriotyczny. Właściciel przyjął nas osobiście i rozmawiał po polsku, choć słabo. Kilka razy pytał o pobyt w obozie, o uratowanie się z Cap Arcony, o Polskę. Oświadczył, że daje stałą pracę z ubezpieczeniem i stawką godzinową 2,5 dolara (czyli 100 dolarów na tydzień i 400 na miesiąc), z gwarancją podwyżek i płatnymi urlopami. A na początek dorzuci jeszcze 200 dolarów na zagospodarowanie i stary samochód. Podniósł telefon i dał odpowiednie polecenia kadrowcowi. Potem u kadrowca fabryki było dużo mowy o kontaktach z komunistami (bo przecież żadnego nie znał) i ich zakazie oraz o związkach z krajami komunistycznymi. Podpisał jakieś dokumenty. Zrozumiał, że nie może utrzymywać kontaktów z rodziną… A po tak uzyskanym zatrudnieniu, przepracował w Textronie czterdzieści jeden i pół roku, aż do emerytury. Po kilku latach pracy mianowano go mistrzem i kierownikiem zespołu, a po następnych kilku – kierownikiem zmiany. Musiał się podszkolić z nowych urządzeń, matematyki i czytania rysunków technicznych, a później z obsługi komputera. Pod koniec lat siedemdziesiątych Textron zaczął produkować rakiety i samoloty, w tym sławne Pershingii Cruisy. W międzyczasie rozrósł się w korporację amerykańską a potem międzynarodową. Dla ludzi stanowił bazę do kontaktów towarzyskich. Polacy z fabryki stanowili fajną paczkę, nazywali go Mirkiem, co Amerykanie transkrybowali na Mirik. Po 3 latach pracy w tej firmie wziął 30-letnią pożyczkę na dom, zbudowany na dużej działce w dzielnicy Forestville. Ileż to było radości i pracy z urządzaniem nowego miejsca na ziemi. Po roku mieszkania na nowym przyszła na świat córka Adrianna, po czterech latach – syn Michał, a po dwóch kolejnych – Ryszard. Kupił wóz kampingowy i Jeepa, by na wakacje lub dłuższe weekendy wyjeżdżać z rodziną na atlantycki brzeg Stanu. W końcu pięćdziesiątych zajął się fotografią; urządził ciemnię, wywoływał i utrwalał na potęgę zdjęcia kamieni, śrub i gwoździe Oczywiście zawsze miał 3 lub 4 samochody, przeważnie duże.

Spokojne, ustabilizowane życie zakłóciły dwa wydarzenia. Najpierw matka odnalazła go przez czerwony krzyż, co na spowodowało wyrzuty sumienia i rozmyślania o przeszłości. Regularnie starał się pisać listy do mamy. I interesować się tym co w Polsce się dzieje, także z pomocą kolegów z pracy. Był dumny, że Polska tak dobrze się rozwija, że wszędzie są asfaltowe drogi, że wszędzie jest prąd, radio i telewizja. Inną Polskę zapamiętałem z dzieciństwa. Drugim wydarzeniem było poczęcie dziecka w 1971 roku kiedy córka skończyła 19 lat a najmłodszy syn 13. Tak przyszedł na świat Marcus, najzdolniejsze i najbardziej wykształcone z dzieci. Inne dzieci usamodzielniły się. Adriana urodziła dwie córki Colleen i Caitlin, z których młodsza bawiła się z Marcusem. Potem Michałowi urodziła się Nicole, a Richardowi synowie Evan i Brad. Marcus wyjechał i skończył High School dla projektantów mody i ponad dwadzieścia lat (aż do redukcji w czasie kryzysu) pracował w Nowym Jorku w tym sektorze. Po przejściu na wysoka emeryturę, Mirek ożywił kontakty z rodziną i znajomymi. Kuzyn z Warszawy pojechał do Turki i Iwaszkowiec, po zdjęcia i refleksję, że to „degeneracja”. Regularnie pisywał z ciocią Lusią, która dowodziła, że ma piękny herb Korczak, z 5 wiekowym rodowodem. Odnalazła też i sprowadziła z Syberii Władzia Ossowskiego, którego uznano w Polsce za bohaterskiego kuriera. Inny kolega gimnazjalny Bernaczek zrobił piękną karierę nauczycielską w Strzelcach. Córka Pulnarowicza Romana zmarła w biedzie w Gliwicach… Smutne to, no i że zdrowie zaczęło szwankować.

W lutym 2014 spłonął dom Mirka. Na szczęście był ubezpieczony, stąd po 8 miesiącach asekuracja zbudowała nowy domu, a dzieci sprezentowały meble i wyposażenie. Wrócił Marcusem do nowego, które trzeba było urządzać i przystosowywać, odbudować piękny niegdyś ogród. Niestety zdrowie już mocniej szwankowało, trafił nawet na krótko do szpitala. Zaczął potrzebować stałej opieki. I tak, tuż przed Bożym Narodzeniem wylądował w hospicjum stanowym w Branford, nad brzegiem Atlantyku, z eleganckim widokiem na ocean, scenic room. Ale brakło sił podziwiać ten widok. Odszedł styczniu 2015 roku. I nie spełnił marzenia o zobaczeniu nowej Polski i starej Turki.

(by JS)

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply