Przez Kazachstan do Sławuty

– To byli bardzo dobrzy i serdeczni ludzie – wspomina pani Maria – Moja mama szybko się z nimi zaprzyjaźniła – Mieli rodziny w Tainczy i mogliśmy u nich nocować. Bardzo często też z Czeczenami wędrowaliśmy na bazar.

Do domu pani Marii Kapusty w Sławucie trafić jest stosunkowo łatwo. Wystarczy przed kościołem skręcić w boczna uliczkę prowadzącą w środek dzielnicy prywatnych domków, by po kilkuset metrach trafić do jej gościnnych podwoi. Cieszy się z każdych odwiedzin, bo po śmierci męża w 2007 r., z którym przeżyła wspólnie prawie sześćdziesiąt lat, mieszka sama, choć często odwiedza ją mieszkająca obok siostra. W tej niemal „burżujskiej dzielnicy” mieszka od 1958 r. , kiedy to wraz z nieżyjącym już mężem zbudowali w niej dom. Wcześniej od ślubu w 1952 r. tułali się po wynajmowanych kątach. Jej mąż – Karol, którego wspomina jako dobrego i porządnego człowieka uznał, że rodzina powinna być na swoim. Urodziła mu dwie córki. Mieszkają w Kijowie i Czerniowcach. Każdemu gościowi pani Maria pokazuje zdjęcia trzech swoich wnuków i czterech prawnuków…Gdy przechodziła na emeryturę w 1985 r. myślała, że to właśnie im będzie poświęcać swój czas.

– Pan Bóg zadecydował jednak inaczej – śmieje się – Zamiast wypoczywać, zaczęłam niejako drugie życie, angażując się w odrodzenie tutejszej parafii . Wraz z innymi Polakami zaczęłam toczyć o to z miejscowymi władzami uporczywą walkę…

Zawsze czuła się Polką

Decyzja o zaangażowaniu się w działania na rzecz odrodzenia rzymskokatolickiej parafii św. Doroty była dla pani Marii zupełnie naturalna. I to bynajmniej nie tylko dlatego, że była już na emeryturze i władze nic nie mogły jej zrobić. Choć wyszła za Ukraińca, zawsze czuła się Polką i tworzyła z nim polska rodzinę. Ślub brali rzecz jasna w kościele w Połonnem i czuli się katolikami. Urodziła się w 1930r. w rodzinie Rapacewiczów od pokoleń mieszkającej w Krągliku, wsi położonej na polanie wśród lasów, zasiedlonej przymusowo przez rząd carski rodzinami polskimi pochodzenia szlacheckiego, nadając im tu po trzy dziesięciny ziemi. Oprócz Rapacewiczów w Krągliku mieszkali: Nietykszowie, Ejsmontowie, Jezierscy, Huczyńscy, Sieniawscy i Wojciechowscy. Już tylko same nazwiska tych rodzin wskazywały, że ich przyznawanie się do polskości było historycznie uzasadnione. Krąglik nie był też jakąś pojedynczą wioską , w której mieszkali Polacy. W jego pobliżu były polskie wsie takie jak: Grudniawka, Majdan, Wiły i Broniki. 18 km na północny wschód leżało miasteczko Berezdów oplecione wianuszkiem polskich wsi. W chwili, w której pani Maria się urodziła Krąglik nie nazywał się już Krąglik, ale Kruhlik. Była ósmym z kolei dzieckiem swych rodziców. Gdy przyszła na świat, jej najstarszy brat miał jedenaście lat. Urodził się w 1919 r. Pod względem dzietności rodzina Rapacewiczów nie była bynajmniej wyjątkiem. Od pokoleń tutejsze rodziny miały po dziesięcioro i więcej dzieci. Przyjście do władzy bolszewików niewiele początkowo w życiu mieszkańców Krąglika zmieniło. Dopiero na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych zaczął się koszmar. Władza za wszelką cenę chciała zapędzić wszystkich do kołchozu, łamiąc sprzeciw opornych.

Nie chcieli iść do kołhozu

– Moi rodzice do kołchozu nie chcieli wstąpić za żadną cenę- wspomina pani Maria.- Początkowo usiłowano zmusić rodziców, by ci dobrowolnie wstąpili do kołchozu. Ojciec jednak oświadczył, że nie da się złamać. Władza użyła więc kija. W 1935 r. w asyście milicji banda komsomolców zabrała nam cały majątek, konia, krowę, dwie świnie, kilka kur i wszystkie narzędzia rolnicze, przekazując je do kołchozu. Otrzymaliśmy również dokument informujący, że nasza ziemia przechodzi na własność kołchozu. Ojciec w dalszym ciągu oświadczył, że do kołchozu pracować nie pójdzie. Imał się różnych zajęć, by utrzymać naszą gromadkę. Jeździł do Szepetówki. W 1936 r. cała nasza rodzina została wywieziona do Kazachstanu. Zrobiono to w bardzo brutalny sposób, nawet jak na sowieckie zwyczaje. Nie pozwolono nam niczego zabrać. Pojechaliśmy na stację w tym co mieliśmy na sobie. Ojciec zdążył tylko od budy odpiąć psa, takiego czarnego Burka i z nim razem pojechaliśmy na zesłanie… Jechaliśmy w towarowym wagonie, w którym były tylko drewniane półki, na których spaliśmy. Jako sześcioletnie dziecko niewiele z tego rozumiałem, pamiętam tylko , że wszystko mnie interesowało i ze swojej pryczy rozglądałam się i obserwowałam świat przez szpary w ścianach wagonu. Przywieźli nas do stacji Taincza w północnym Kazachstanie. Stamtąd wywieziono ciężarówkami w goły step. Wszystko w przyszłej miejscowości trzeba było zbudować od podstaw. Zakwaterowano nas tymczasowo w wojskowych namiotach i kazano kopać sobie ziemianki. Warunki życia w namiotach było koszmarne. W każdym z namiotów mieszkało bowiem po kilka rodzin. Wszyscy tam chorowaliśmy. Gdyby nie to, że cudem dostaliśmy się do jakiegoś szpitala, to pewnie wszyscy byśmy umarli. Przed zimą udało nam się jakoś zagospodarować. „Toczka” czyli punkt, w którym nas wysadzono przekształciła się w pasiołek Leonidówka. Przypisany został do poczty Mnogocwietna i rejonu Kellerowka. Większym ośrodkiem z bazarem, na którym można było coś sprzedać, była Taincza. Z czasem jakoś życie się ułożyło. Przyzwyczailiśmy się do warunków. Ojcu przy pomocy starszych braci udało się jakoś zarobić na rodzinę. W 1938 r. urodził mi się kolejny brat. Mimo, że żyliśmy w reżimie ostrej komendantury , to jednak dzięki zaradności ojca i braci jakoś powoli stawaliśmy na nogi. Za produkty sprzedane na bazarze w Tainczy, kupiliśmy krowę, która stała się dla naszej rodziny prawdziwą matką karmicielką. Z tamtych czasów zapamiętałam też, jak zimą z 1939 na 1940 r. przywieźli do naszej miejscowości żony polskich oficerów w dziećmi. Strasznie to przeżywały, bo były całkowicie nieprzystosowane do życia na zesłaniu. My pochodziliśmy ze wsi, byliśmy zaprawieni do trudów życia, one zaś często nie pracowały wcześniej fizycznie, a w domach miały gosposie. Dla nich np. już palenie w piecu krowim łajnem było strasznym przeżyciem, a jego zbieranie na stepie do worka, który następnie musiały brać na plecy prawdziwym koszmarem. Obok nas przez ścianę mieszkała jedna z nich – pani Łukomska z pięciorgiem dzieci. Strasznie biedowali, często jedli raz dziennie. Jak mieliśmy co jeść, dzieliliśmy się z nimi. Dzięki temu wszyscy przeżyli. Bardzo ciężko było zwłaszcza podczas wojny radziecko- niemieckiej w latach 1941- 45. Moje starsze rodzeństwo zostało zmobilizowane do tzw. „Trudowoj Armii”, zajmującej się w Kazachstanie m.in. pracą w kopalniach węgla. „Wragow naroda” nie powoływano bowiem do służby w Armii Czerwonej. Oczywiście tylko początkowo. Gdy straty na wojnie rosły i nie było czym ich uzupełniać , mojego najstarszego brata z „Trudowoj Armii” powołali na front. Pamiętam też, że każdy „trudosposobny” musiał płacić tzw. „wojennyj nałog” czyli specjalny podatek na prowadzenie wojny. Wynosił on czterysta rubli. Było to poważne obciążenie. Każda rodzina musiała przecież ponosić normalne obciążenia. My mieliśmy krowę, więc z tytułu jej posiadania musieliśmy oddawać miesięcznie 150 litrów mleka.

Marsze na bazar

By zdobyć pieniądze na zapłacenie podatku, rodzina Rapacewiczów musiała sprzedawać produkty z ogródka, a także ser, śmietanę i jajka. Mogła to uczynić tylko na bazarze w Tainczy odległej o 25 km. Jeden dzień trzeba było do tej osady przy stacji kolejowej iść, następnie w niej przenocować, by rankiem wyruszyć na targowisko, sprzedać produkty i ruszać w drogę powrotną, by wieczorem wrócić do domu. Pani Maria choć była wtedy kilkuletnia dziewczyną, pomagała matce w tych bazarowych wyprawach. Stały się one dla nich łatwiejsze od 1943 r., gdy do wsi w której żyła rodzina Rapacewiczów zesłano pierwszych Czeczenów.

– To byli bardzo dobrzy i serdeczni ludzie – wspomina pani Maria – Moja mama szybko się z nimi zaprzyjaźniła.- Mieli rodziny w Tainczy i mogliśmy u nich nocować. Bardzo często też z Czeczenami wędrowaliśmy na bazar do Tainczy.

Ważną rolę w przetrwaniu rodziny Rapacewiczów odgrywała wiara. Jej matka pilnowała, by cała rodzina modliła się i prosiła Boga, by wyrwał ją z tego piekła.

– Mama zawsze powtarzała nam, że los każdego człowieka zależy od Boga i jeżeli On tylko zechce, to wrócimy na Ukrainę – podkreśla pni Maria – Dlatego modliliśmy się, by móc wrócić w rodzinne strony. Prosiliśmy też Wszechmocnego o szczęśliwy powrót z wojny naszego najstarszego brata.

Modlitwy Rapacewiczów zostały chyba wysłuchane, bo brat pani Marii wrócił z wojny, choć pod jej koniec został w trakcie walk na Węgrzech ciężko ranny. Musiał się długo leczyć i przechodzić rehabilitację. Okazało się jednak później, że jego rany i bojowa chwała pomogła Rapacewiczom opuścić Kazachstan i wrócić na Ukrainę.

Chciała jechać do Polski

– Mama o prawo opuszczenia Kazachstanu zaczęła ubiegać się już w 1945 r.- mówi pani Maria – Początkowo chciała jechać do Polski. W Lublinie mieszkał jej brat , który w 1920 r. uciekł do Polski, obawiając się zemsty bolszewików. Walczył bowiem w armii polskiej licząc, że dawne Kresy wrócą do Rzeczypospolitej. W 1945 r. zaczęli wyjeżdżać z Kazachstanu Polacy zesłani do niego z ziem polskich wcielonych do ZSRR. Mama myślała , że się z nimi zabierzemy. Okazało się, że do Polski mogą wracać tylko byli obywatele polscy, a nie Polacy z ZSRR, których bracia uciekli z niego przed bolszewikami. Mama kazała wtedy bratu, by pochodził ze swymi medalami po urzędach i poprosił o zgodę na nasz powrót na Ukrainę. W 1947 r. udało mu się załatwić zgodę na odwiedziny przez nas rodzinnych stron. Wyjechaliśmy bez paszportów całą rodziną i dotarliśmy ostatecznie do Szepietówki. Mama miała ze sobą trochę grosza, bo wcześniej sprzedaliśmy krowę, chcieliśmy kupić jakąś ziemiankę lub chałupę. Miała ona siostrę w Sławucie, ale nie wiedziała, czy żyje. Początkowo postanowiła, że będziemy szukać czegoś w Szepietówce. Miejscowość ta nie była jednak bezpieczna. Przewalało się przez nią wielu ludzi. Szerzył się w niej bandytyzm. Prawie co dzień ktoś padał ofiarą morderstwa. Mieszkaliśmy u przypadkowych ludzi na strychu chlewika. W końcu mama postanowiła, że pojedzie do Sławuty rozpoznać sytuację. Odnalazła ona siostrę mieszkającą w Sławucie przy ulicy Artiona za bazarem, a ta powiedziała krótko- przyjeżdżajcie! 3 września 1947 r. zjawiliśmy się w Sławucie i zaczął się nowy etap naszego życia, trwający dla mnie do dziś. Początki były oczywiście bardzo trudne, ale z Bożą pomocą jakoś się nam udało. Dzięki pomocy oficera, który wcześniej kwaterował u siostry mamy dostałam pracę na „wojennym chleb-zawodzie”, na którym jako wynagrodzenie otrzymałam bochenek chleba, siostra sprzedawała na bazarze więc przynosiła główkę kapusty, mama kupiła zboże i zmieliła na mąkę , z której piekliśmy placki. Jakoś udało się nam wyżyć. Z czasem udało się nam dostać lepszą pracę w fabryce fajansu. Przepracowałam w niej ponad trzy lata. Tam też poznałam swojego męża Karola.

Zapamiętała na całe życie

Podkreślić trzeba, że zaraz po powrocie w rodzinne strony cała rodzina Rapacewiczów odnowiła swój związek z Kościołem. Zaczęli jeździć do kościoła w Połonnem. W 1948 r. pani Maria przystąpiła w Połonnem do I Komunii Świętej. Udzielił jej ks. Antoni Chomicki. Miała wtedy 18 lat. Cztery lata później wzięła w Połonnem ślub ze swoim mężem, który razem z nią zaczął uczęszczać do Kościoła i nigdy nie utrudniał jej wychowania dzieci na Polaków i katolików.

Choć ksiądz Chomicki posługiwał w Połonnem krótko, bo do 1956 r. pani Maria zapamiętała tego kapłana na całe życie.

– To był prawdziwy patriarcha – mówi – Swoją postawą wyróżniał się wśród wiernych. Trzymał się prosto. Mówił bardzo jasno i dobitnie. Bił od niego jakiś zewnętrzny blask.

Pani Maria dobrze wspomina także ks. Andrzeja Gładysiewicza i oczywiście jego wychowanka ks. Stanisława Szyrokoradiuka, z którym razem z innymi parafianami ze Sławuty toczyła walkę o wskrzeszenie parafii w sanguszkowym grodzie.

Gdy w 1986 r. zaistniała szansa wskrzeszenia w Sławucie parafii, pani Maria wraz z dwiema koleżankami pojechała do Moskwy, aby uzyskać oficjalne zezwolenie. Zrobiła to na własną rękę. Sądziła, że skoro w Moskwie Michaił Gorbaczow nawołuje do pierestrojki, to jego stołeczni podwładni szybciej dadzą zezwolenie na utworzenie w Sławucie parafii i oddanie jej kościoła. W Sławucie rządziła jeszcze „stara gwardia” , podobnie w Chmielnickim (dawnym Płoskirowie) i Kijowie. Tamtejsi urzędnicy uważali, że „pierestrojka” może okazać się zwykłą fanaberią, którą najlepiej w spokoju przeczekać…

Wyprawa do Moskwy

– Do Moskwy przyjechałyśmy rano – wspomina – Udałyśmy się od razu do Urzędu d.s. Religii, gdzie przyjęto nas bardzo grzecznie. Pełnomocnik d.s. religii wysłuchał nas i wszystko sobie zapisał. Żadnego pisma mu nie wręczyłyśmy, mówiłyśmy od siebie. Pełnomocnik zaprosił nas następnie do pokoju przyjęć na śniadanie i kazał odpocząć. O pierwszej po południu mieliśmy zgłosić się po odpowiedź. Wyszłyśmy po śniadaniu na miasto, żeby rzucić choć okiem na Moskwę, a o pierwszej zgłosiłyśmy się po odpowiedź. Pełnomocnik oświadczył nam, że dzwonił do Sławuty i uzgodnił, że będziemy zbierać podpisy pod wnioskiem o rejestracje parafii. Jeżeli zbierzemy ich czterysta, to władze w Sławucie zarejestrują parafię i zwrócą nam świątynię. Ucieszone wróciłyśmy do Sławuty, by przekazać dobra wiadomość ks. Stanisławowi. On jednak wcale się nie ucieszył. Spytał, czy przywiozłyśmy ze sobą coś na piśmie. Gdy odpowiedziałam, że nie, machnął ręką i skwitował nasz wyjazd krótkim stwierdzeniem – Łapszy na uszy wam namieszali. Na drugi dzień wezwali nas jednak do Rady Miejskiej i oświadczyli, że możemy budować kaplicę. Wtedy to ks. Stanisław mógł rozszerzyć prowizoryczną kaplicę. Gdy później ks. Stanisław postanowił zbudować nową, większą, władze przeraziły się i nie chciały się zgodzić. Musieliśmy stoczyć prawdziwą walkę, żeby powstała. Nocowaliśmy nawet na budowie, bo obawialiśmy się, że nocą władze przyślą ekipę z buldożerami, która rozwali zbudowane już ściany.

Wycierać klamki po urzędach pani Maria Kapusta musiała jeszcze wiele razy, gdy przyszło jej zabiegać o rejestrację ks. Antoniego Andruszczyszyna. Władze jakoś przebolały zbudowanie nowej kaplicy, ale nie chciały za nic w świecie zgodzić się na to, by zamieszkał przy niej ksiądz.

Nie chcieli księdza

– Zgadzały się, by do kaplicy dojeżdżał kapłan „wriemienno” czyli okresowo. Zdawały sobie sprawę, że wtedy parafia w Sławucie znacznie się powiększy. Ksiądz Antoni powiedział mi – pani Maria, zbieraj podpisy i jedź do Chmielnickiego. Zebrałam podpisy, ale do obwodowego pełnomocnika d.s. religii pojechałam nie sama, ale z całą delegacją. W sumie osiemnaście osób weszło ze mną do gabinetu pełnomocnika. Ten twierdził, że nie może księdza zarejestrować, bo u niego nie ma odpowiedniego „obrazowania”. Był to oczywiście pretekst , bo ks. Antoni był wyświęcony „podpolnie” czyli w podziemiu i w taki sposób zdobył wykształcenie. Ostatecznie jednak pełnomocnik zgodził się na zarejestrowanie ks. Antoniego jako stałego proboszcza w Sławucie. On sam nie marnował czasu. Dalej kontynuował inwestycję. Wzniósł podobną do kaplicy plebanię z kotłownią i pomieszczeniami na parafialne spotkania. Po pewnym czasie zmobilizował nas też do podjęcia kolejnej walki o odzyskanie parafialnego kościoła , które władze sowieckie zamieniły na skład soli, a jego podziemia i boczne pomieszczenia na magazyn sprzętu AGD. Władze nie chciały go oddać tłumacząc, że nie mają co zrobić z solą. Zaczęliśmy po mszy św. chodzić do Rady Miejskiej i odmawiać różaniec. W holu Rady wisiał wysoki aż na całe piętro portret Lenina. Pod nim się ustawialiśmy i modliliśmy, prosząc, by Lenin oddał nam kościół. Władze nie chciały ustąpić. Najpierw usunęły z holu pomnik Lenina, a później zgodziły się oddać nam część kościoła z nawą główną. Liczyły naiwnie, że to zaspokoi nasze apetyty, a także, że jak wyremontujemy dach nad nawą, to dalsze pomieszczenia, w których składowano m.in. lodówki będą bezpieczniejsze. Uunięcie soli okazało się bardzo trudne. Nie mieliśmy jej gdzie wywozić. Pomógł nam Polak pracujący w Radzie Miejskiej, który załatwił nam pomieszczenie do jej składowania. Pracowaliśmy od rana do wieczora. Bardzo pomogli nam Polacy z „Energopolu”, którzy wykonywali wszystkie specjalistyczne roboty przy naprawie dachu. Gdy sól była już usunięta, ks. Antoni twardo zażądał, by władze usunęły z kościoła wszystkie zmagazynowane rzeczy, bo trzeba zacząć jego generalny remont. Te w końcu ustapiły…

Mimo wieku pani Maria trzyma się jeszcze krzepko. Na życie patrzy z chrześcijańskim optymizmem i jest przekonana, że wszystko, co ją w życiu spotkało, odbyło się z woli Boga.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply