Droga śmierci przez Prypeć

Na pożegnanie wręczył on “Oliwie” jako prezent radziecki pistolet TT, podając go lufą do przodu. “Oliwa” zauważył, że jest w nim tylko jeden nabój. Gdy zwrócił na to uwagę ofiarodawcy, ten oświadczył mu krótko – wam chwatit!

– W 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK wcielono mnie do drugiej kompanii pierwszego batalionu 23 Pułku Piechoty – wspomina Zygmunt Maguza. – Wchodziła ona w skład zgrupowania „Osnowa”, dowodzonego przez kpt „Gardę” Kazimierza Rzaniaka, koncentrującego się w rejonie Bielina. „Garda” był oficerem II Oddziału Sztabu Generalnego i Sowieci go od dawna poszukiwali. Jak później z naszym zgrupowaniem przeszliśmy linię frontu na Prypeci, chroniąc się po radzieckiej stronie, to zaginął bez wieści. Do dziś dnia nie wiadomo, co się z nimi stało. Funkcję dowódcy mojej kompanii pełnił Czech ppor. Bronisław Bydychaj. Batalionem dowodził zaś por. Zygmunt Górka-Grabowski „Zając”. Jako żołnierz dywizji brałem udział w wielu akcjach mających oczyścić teren naszego działania od Włodzimierza do Kowla, co szybko udało się nam dokonać. Pamiętam też starcie w Stężarzycach, w trakcie którego wzięliśmy do niewoli 74 Niemców. Prowadziłem ich później pod erkaemem. Z przodu na koniu jechał por. „Zając”, a ja szedłem z boku. W Bielinie przyszło mi przeżyć ciężkie bombardowanie niemieckich samolotów, poprzedzające atak hitlerowców mających nas zlikwidować. Niemcy starali się zawęzić kocioł, w którym się znaleźliśmy, a my szukaliśmy dróg, by z niego się wydostać. Ciężkie boje toczyliśmy z nimi m.in. w Zarzycach, gdzie Ukraińcy wyrżnęli wcześniej ludność polską, wrzucając porąbane zwłoki do studni. Walki na śmierć i życie toczyliśmy też w Pisarzowej Woli i w Lasach Mosurskich. Przebiliśmy się do Jagodzina, w którym chcieliśmy przebić się do Lasów Szackich. By tego dokonać, musieliśmy przejść na drugą stronę torów, co okazało się bardzo trudne. Drogę zagrodził nam niemiecki pociąg pancerny. Kapitan „Garda” z częścią zgrupowania zdołał przejść na druga stronę, a mój batalion dowodzony przez por. „Zająca” z taborami i rannymi nie. Ogień hitlerowców był za silny. Ponadto ugrzęźliśmy w bagnach. Porucznik „Zając” jako wytrawny dowódca uznał, że jeżeli nie przebijemy się na drugą stronę torów, to zginiemy i przed świtem wydał rozkaz wymarszu. Skokami i czołgając się bez taborów, między kulami udało nam się przedostać do Lasów Szackich. Pamiątką naszego przejścia jest cmentarzyk w Jagodzinie, na którym spoczywa kilkudziesięciu poległych kolegów.

Padli zabici i ranni

Zygmunt Maguza mówi o bojach toczonych przez jego batalion beznamiętnie, bez akcentowania zasług swojej osoby, ale fakt jest taki, że uczestnicząc w nich udowodnił, że nie na darmo otrzymał pseudonim „Waleczny”. Szybko awansował na podoficera i dowódcę drużyny. Śmierć stale mu towarzyszyła, choć kule nawet go nie drasnęły. Pod Hutą Ratneńską na jego rękach umierał kuzyn Stanisław Marchewka.

– Pod Hutą Ratneńską por. „Zając” otrzymał od dowódcy dywizji zadanie, wyparcia z tej miejscowości niemieckiego garnizonu i zdobycia żywności – mówi Zygmunt Maguza – Po utracie taborów żołnierze nie mieli co jeść i byli głodni. W ataku na tą miejscowość z erkaemem szedłem obok „Zająca”. Ten jednak zdenerwował się, że jako dowódca idzie na czele natarcia i kazał mi się wysunąć kilkadziesiąt metrów do przodu. Była to decyzja słuszna. Musiał mieć on ogląd całego placu boju, a nie tylko dodawać ducha żołnierzom na pierwszej linii. Początkowo natarcie rozwijało się dobrze. Wydawało się, że uda nam się zaskoczyć Niemców. Gdy jednak podchodziliśmy pod wzgórze, z jednej z chat rozległa się seria. Jakiś Niemiec nas zauważył i przywitał celnym ogniem. Padli zabici i ranni. Wśród tych ostatnich był też mój kuzyn plutonowy Stanisław Marchewka, który był żonaty z moją cioteczna siostrą Emilią Girgilewicz. Dostał postrzał w pachwinę i bardzo silnie krwawił. Nasz atak ostatecznie się rozwinął, ale później ugrzązł i w końcu „Zając” podjął decyzję o wycofaniu batalionu. Ja wtedy podjąłem próbę ratowania Stanisława Marchewki, ale jego stan był beznadziejny. Wykrwawił się na moich oczach. Cierpiał bardzo i prosił, żebym go dobił. Gdy koszulą usiłowałem zatamować upływ jego krwi, on mówił: „słuchaj, nie ratuj mnie, dobij, żebym się nie męczył, zaklinam cię na pamięć twojej siostry.” – Odpowiedziałem mu, że będziemy go ratować, ale nagle na drodze pojawił się czołg. Z jego wieżyczki wyjrzał dowódca i z rakietnicy wystrzelił w górę rakietę sygnalizacyjną. Musiałem się wycofać biegiem w las. Zaraz bowiem pojawiły się samoloty. Dotarłem do dróżki leśnej, trafiając akurat na samego „Zająca”. Cofając się dotarliśmy w pobliże frontu niemiecko-sowieckiego i otrzymaliśmy zadanie przebicia się na stronę sowiecką.

Sowieci wiedzieli wszystko

Rozkaz ten dla żołnierzy dywizji wydawał się racjonalny. Dowództwo dywizji miało nawiązane kontakty z Armią Czerwoną i formalnie z nią współpracowało w walce z Niemcami.

– Sowieci wiedzieli o dywizji praktycznie wszystko – podkreśla Zygmunt Maguza. – Znali jej szczegóły organizacyjne, nazwiska dowódców, wiedzieli, w co jest uzbrojona, jaki jest jej stan osobowy itp., co może świadczyć, że mieli w niej swoich szpiegów. Jeszcze przed nawiązaniem pierwszych kontaktów z nami, dowódca radzieckiej armii nacierającej na Wołyń wysłał do Moskwy depeszę, w której informował ją, że na kierunku jego uderzenia znajduje się polska dywizja partyzancka, dowodzona przez byłych oficerów Sztabu Generalnego. Radziecki dowódca zapytywał w niej też, jak się ma wobec dywizji zachować? Gdy dywizja nawiązała bezpośredni kontakt z oddziałami Armii Czerwonej, jej dowódca czyli ppłk Jan Kiwerski spotkał się w Lubitowie pod Kowlem z dowódcą armii radzieckiej gen. Siergiejewem i płk Charytonowem. Dopiero po wojnie dowiedziałem się o szczegółach ich rozmowy, bo „Oliwa” osobom towarzyszącym z naszej strony polecił zachować najbardziej drastyczne szczegóły w tajemnicy. Nie chciał obniżać morale żołnierzy dywizji, którzy wciąż łudzili się, że walczą o przynależność Wołynia do Polski. Już na wstępie ich rozmowy doszło do zgrzytu. „Oliwa” zwracając się do radzieckiego generała oświadczył mu, że wita go w imieniu Wojska Polskiego na ziemi polskiej. Tamten stanowczo zaprzeczył. Twardo oświadczył, że tu jest ziemia sowiecka, ukraińska, a Polska rozpocznie się dopiero od Bugu. W polskiej delegacji zapanowała konsternacja. Sowieccy oficerowie ją jednak szybko rozładowali, prawiąc komplementy o osiągnięciach bojowych dywizji i chwaląc ją za chęć do dalszej walki z Niemcami. Jednocześnie zaczęli oni skłaniać „Oliwę” do całkowitego podporządkowania dywizji dowództwu radzieckiemu i włączenie się jej w skład Wojska Polskiego tworzonego w ZSRR. W zamian wszyscy żołnierze mieli otrzymać awanse. „Oliwa” deklarując chęć wspólnej walki z Niemcami, odmówił podporządkowania dywizji Sowietom tłumacząc, że podlega kierownictwu AK w Warszawie oraz Naczelnemu Wodzowi w Londynie. Sowiecki generał był wyraźnie rozczarowany spotkaniem. Na pożegnanie wręczył on „Oliwie” jako prezent radziecki pistolet TT, podając go lufa do przodu. „Oliwa” obejrzał go z zainteresowaniem i jak zajrzał do magazynka skonstatował, że jest w nim tylko jeden nabój. Gdy zwrócił na to uwagę ofiarodawcy, ten oświadczył mu krótko – wam chwatit! – Wyglądało to tak jakby dawał pistolet „Oliwie”, by ten strzelił sobie w łeb.

Kontakty nie zostały przerwane

Po tym spotkaniu dywizja utrzymywała jednak nadal kontakty z Armią Czerwoną, współpracując z nią w działaniach bojowych. Decyzja o przejściu przez linię frontu części pododdziałów dywizji wynikała z pogarszającej się jej sytuacji strategiczno-aprowizacyjnej. Groziło jej zniszczenie przez Niemców. Oddziałami, które miały przejść za linię frontu nad Prypecią dowodził kpt. „Garda”. Batalion „Zająca” tworzył ich straż przednią. Na jego czele szedł Zygmunt Maguza i Władysław Woźnica „Żeglarz”. Pilnowali ukraińskiego przewodnika , który miał całe zgrupowanie doprowadzić nad Prypeć w miejsce, w którym miał być mały mostek umożliwiający szybkie sforsowanie rzeki.

– Szliśmy przez bagna, klucząc między placówkami niemieckimi, potykając się często o ich kable łączności – mówi Zygmunt Maguza – . Od czasu do czasu obok nas rozległy się pojedyncze wystrzały, a nawet małe serie. One nas jednak nie dotykały. Gdy znaleźliśmy się nad Prypecią po strasznie męczącym marszu, przewodnik nagle skręcił w prawo, zaprowadził nas na skraj lasu i powiedział, że dalej będzie łąka, a za nią rzeka Pripiat i mostik. Kazałem mu dokładnie pokazać, gdzie jest ten mostik, bo była jeszcze szarówka i niewiele co widziałem. Gdy zacząłem się rozglądać, zadzwonił telefon. Okazało się, że z lewej strony mamy bunkier niemiecki z drewnianych bali. Ukraiński przewodnik od razu szurnął w krzaki i tyle go widziałem. Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że lojalnie doprowadził nas na miejsce. Za przewodnikiem oczywiście się nie rozglądałem, ale z erkaemem gotowym do strzału skoczyłem w stronę bunkra. Wpadłem do niego, ale okazał się pusty. Telefon dzwonił w nim ciągle, zauważyłem też stojący w nim termos. Dopiero później okazało się, że załoga bunkra usłyszała, że się zbliżamy i uciekła na łączkę, kryjąc się w zagłębieniach. Ja jednak o tym nie wiedziałem. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem wołanie – Hans! Hans!.- Nie wiedziałem, co mam robić. Odpowiadać, czy nie. W tym momencie wszedł do bunkra mój dowódca, czyli por. „Zając”. Również wziął słuchawkę, po chwili rzucił i wydał rozkaz- rozwalcie ten aparat i do przodu! Natychmiast ruszyliśmy do przodu, trafiając niestety na zasieki z drutu kolczastego. Miałem nogi poobwiązywane szmatami i od razu o nie zaczepiłem, kalecząc się dotkliwie. Zacząłem się wyplątywać z drutów i wyprzedził mnie taki Józef Halama „Bączek”. Był w butach i nie zahaczył o druty. Niemcy nagle zaczęli strzelać z prawej strony i widzę, jak seria tnie mu płaszcz. Upadł, a my poszliśmy dalej. Myślałem, że nie żyje, a on po dwóch dniach mdlejąc doczołgał się do sowieckich pozycji i został przeciągnięty przez radzieckich zwiadowców na drugą stronę za linię frontu. Przeżył, walczył później w II Armii WP jako „taboryta”, czyli służący w taborach, a niedawno razem z żołnierzami dywizji Ireną i Zbigniewem Barańskimi uczestniczyłem w pogrzebie tego bohaterskiego żołnierza w Pyrach. Gdy ruszyliśmy do przodu, nagle pojedynczym ogniem zaczęła strzelać na przedpole, przez które musieliśmy przejść, sowiecka artyleria. Niemcy wzmogli ogień z lewej i dodatkowo z prawej strony. Biegłem z erkaemem do przodu i nagle widzę obok siebie kpt. „Gardę”, dowódcę całego zgrupowania. Był w mundurze, z pasem, w rogatywce, ze skórzaną raportówką.

Wal do nich z erkaemu

– Gdzie lecisz? – wrzasnął na mnie. – Widzisz Niemców, to wal do nich z erkaemu! – Spojrzałem w stronę wskazaną przez kapitana i zobaczyłem ośmiu czy dziewięciu Niemców, którzy stanowili wcześniej załogę bunkra. Zacząłem do nich grzać z erkaemu. Natychmiast zamilkli, wciskając się w łąkę. Tylko czubki hełmów wystawały im znad trawy. Gdy jednak przestawałem strzelać, podnosili głowy, natychmiast pruli seriami. Chłopaki nie zważając na ogień biegli jednak co sił w stronę Prypeci. Kilku kolegów, z którymi zawsze trzymaliśmy się razem, czyli Władysław Orwid, Franciszek Kenig, Franciszek Nowicki, Henryk Wesołek położyli się obok mnie i nakryli Niemców ogniem. W końcu i my dobrnęliśmy do rzeki. Tu usłyszałem komendę – pasy dawać!- Kapitan „Garda” polecił ze spiętych pasów zrobić rodzaj liny i zaczepić między dwiema sosnami rosnącymi na obu stronach rzeki. Gdy została ona zamocowana, wydał komendę.- Pojedynczo trzymając się pasów przepływać – Chłopaki chcieli jednak jak najszybciej dostać się na drugi brzeg i nie słuchając dowódcy kupą rzucili się do wody i zerwali linę. Ci, co nie umieli pływać, zaczęli się topić. Jednocześnie Sowieci wzmogli ogień na rzekę sądząc, że to Niemcy chcą ją sforsować i rozpętało się piekło. Niemcy z drugiej także strzelali i od razu pomyślałem, że to już koniec! Wokół nas rozrywały się armatnie pociski, a w wodzie ginęli moi koledzy. Woda była bardzo zimna, chłopaków łapał kurcz. Ci, co chcieli wyleźć ponownie na brzeg, ginęli od kul i odłamków, wpadając do wody. Widziałem, jak na dno poszedł por. „Piotruś Mały”, Władysław Cieśliński, bohaterski dowódca. Franek Kenig wyciągnął z wody naszego dowódcę kompanii, który płynął w kożuszku. Na brzegu zdjął go i wtedy dostał kulę w plecy i ponownie wpadł do wody. Wybuchom towarzyszyły okrzyki rozpaczy – O matko! Jezu! Ratunku! – tworzyły jeden wielki skowyt. Ja też chciałem spróbować przepłynąć, ale jak tylko wlazłem do wody uznałem, że nie dam rady. Broń, którą miałem, czyli erkaem i granat niemiecki, za bardzo mnie obciążały. Wylazłem na brzeg, gdzie natknąłem się na Bronisława Poncyliusza. Szedł wyprostowany, bez pasa w rozpiętym płaszczu. Miał rozharatany, krwawiący policzek. Widząc go krzyknąłem – padnij, zabijają! – Nie padł, ale zaczął iść w moja stronę. Na szczęście nie został trafiony.

Przejście pod mostkiem

„Ruszyliśmy razem w stronę mostku, którym pierwotnie mieliśmy się przeprawiać na sowiecka stronę. Po drodze spotkaliśmy por. „Zająca” i szefową jego kancelarii „Katarzynkę”, późniejszą żonę. Przykucnęli pod jakimś świerkiem i zaczęli jeść jakiś ser, który „Katarzynka” wyjęła z torby. Jednocześnie rozglądali się, co robić dalej. Ja razem z Tadeuszem Łobanowskim „Iskrą” usiłowaliśmy sprawdzić, czy mostkiem da się przejść na sowiecką stronę. Gdy się do niego zbliżyliśmy, usłyszałem okrzyk radzieckiego żołnierza, że tędy nie, bo Niemcy ostrzeliwują mostek. Powtórzyłem to za siebie i zacząłem sprawdzać , czy się da przejść pod mostkiem. Erkaem przewiesiłem przez ramię i łapiąc się kolejno słupów, na których był oparty, przedostałem się na drugi brzeg. Za mną ruszyli inni. Ruszyłem wtedy do kolegów, którym udało się w pierwotnym miejscu przeprawy sforsować nurt rzeki i zalegli na sowieckim brzegu. Radziecki żołnierz, który wcześniej ostrzegł mnie, żebym nie przechodził po mostku krzyknął, żebym się wycofał, bo brzeg jest zaminowany. Ja jednak skokami jakoś szczęśliwie do nich dotarłem. To był straszny widok. Po przejściu rzeki weszli na pole minowe i zginęli lub zostali ciężko albo śmiertelnie ranni. Wincenty Gąsiorowski miał obie nogi urwane. Zaczął prosić mnie – Zygmuś dobij mnie, niech się nie męczę.- Gdy spojrzałem na niego, nie wiedziałem nawet, co powiedzieć. Z żył wystających z kikutów jego kończyn wyciekała krew. Od razu zorientowałem się , że kona i nic mu nie pomogę. Obok niego leżało małżeństwo Zbigniewa i Ireny Barańskich. Pytam się- jak mam pomóc? On nie odpowiada, tylko jęczy – noga, noga! Ona zalana krwią przeciera ręką twarz, żeby zobaczyć, kto chce im pomóc. Po chwili spojrzała na mnie błędnym wzrokiem i mówi- zimno mi, zimno mi. – Po chwili już przytomniej prosi, żeby ją nakryć kocem i wskazuje zabitego żołnierza, który miał koc. Barański widząc to krzyknął – nie idź, bo cię zabiją! Ja jednak ruszyłem, chcąc pomóc koleżance i wtedy Niemiec z tamtego brzegu widząc, że coś rusza się po przeciwnej stronie tak zaczął grzać seriami, ze musiałem mocno przycisnąć się do ziemi, żeby mnie nie trafił. Ostatecznie udało mi się jakoś doczołgać do zabitego, wziąć mu koc i nakryć koleżankę.

Polski komandir

– Władysława Woźnicę, który był ranny w nogę, dociągnąłem jakoś do sowieckich okopów. Żołnierze w nich siedzący krzyczeli, żebym tego nie robił, bo wylecę na minie, ale ja na to nie zważałem, tylko parłem do przodu. Miałem szczęście i jakoś się doczołgałem. Gdy chciałem chwilę odpocząć, usłyszałem – polski komandir do naszego komandira! Po chwili zobaczyłem por. „Zająca” prowadzonego przez sowieckiego żołnierza do ich dowódcy. „Zając” prezentował się pięknie, ubrany w skórzany płaszcz, w czapkę z dystynkcjami w butach oficerkach robił wrażenie. Zebrałem się i ruszyłem za nim z erkaemem. Gdy weszliśmy do ziemianki, w której siedział radziecki pułkownik, ten od razu wstał ze stołu i widząc, że ma przed sobą oficera, zaczął do niego mówić z wyrzutem – zacziem nie preupredili? Zacziem stolko ludiej postradali? – Porucznik „Zając” zaczął mu tłumaczyć, że sprawa została uzgodniona z dowództwem Armii Czerwonej, że wysyłał patrole itp. Prosił też, żeby pozwolono mu pozbierać rannych. – Niet – odpowiedział sowiecki oficer deklarując, że rannych pozbierają jego żołnierze. My mamy zdać broń i udać się do wsi na kwaterę. Zapytał też, kto jest głównodowodzącym zgrupowania? Porucznik „Zając” odpowiedział, że kpt. „Garda”. – Gdie on? – indagował dalej oficer. „Zając” odpowiedział, że z żołnierzami. Wtedy on kazał telefoniści łączyć z go z kolejnymi placówkami i pytać, czy u nich jest kpt. „Garda”. Nasi żołnierze po przeprawie przez Prypeć w nich się bowiem zbierali. W trzech placówkach telefonista usłyszał odpowiedź – niet! I głośno powtarzał. Na wiadomość z czwartej zareagował inaczej. – Komandir k tielefonu. – Ten wstał, wziął słuchawkę i po chwili powiedział – da!- powtórzył to jeszcze kilka razy. Na tym spotkanie się zakończyło i prowadzeni przez sowieckiego żołnierza poszliśmy zdać broń.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply