Kreowanie wrażenia, iż Zachód znowu staje do konfrontacji z Rosją jako kontynuatorem Związku Sowieckiego, to z pewnością sposób na redukcję dysonansu poznawczego, jaki przypadłby w udziale tej części polskiego społeczeństwa, która chce wierzyć w sukces Majdanu. Tymczasem jest to zwycięstwo zupełnie pyrrusowe, a najwięcej skorzysta na całej sytuacji ten podmiot, w którego niemal jawnie był wymierzony całokształt działań biorący nazwę od centralnego placu Kijowa.

Symboliczne jest, że niedawno właśnie Sejm przyjął uroczystą uchwałę na 15. rocznicę wstąpienia Polski do NATO. Polscy politycy uznali jednogłośnie, iż to właśnie NATO i UE są gwarantem bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. Tymczasem państwa szeroko rozumianego Zachodu prowadzą z Rosją własną grę, z jednej strony mówiąc „wspólnym głosem” (vide konferencja Merkel-Tusk z 12 marca) wraz z Polską – „frontowym” państwem NATO i UE, a z drugiej – procedując z Rosją w ramach własnych stosunków bilateralnych. Będąca politycznym i militarnym fundamentem separatyzmu krymskiego Federacja Rosyjska pozostaje partnerem dla państw takich jak Niemcy, a nawet Stany Zjednoczone. Trudno bowiem założyć, że Zachód jest w stanie poświęcić swoje interesy dla ukraińskiego Krymu, czyli – ujmując to bardziej dosadnie – umierać za Krym.

Na wydarzeniach na Ukrainie zdecydowanie najwięcej stracić może natomiast Polska. Występując przed szereg znalazła się – używając piłkarskiej metafory, którą posłużył się w Sejmie poseł Ludwik Dorn – na pozycji spalonej. Mówiąc krótko, pozbyła się możliwości normalnego procedowania z Rosją, na czym Polsce powinno wszak zależeć najbardziej z racji swojego frontowego położenia. Cała drużyna, w której chciała grać Polska, wycofała się na swoją połowę i jedynie Polska pozostała niczym samotny gracz na połowie rywala, jednocześnie mając wrażenie, że to od niej zależy wynik całej rozgrywki i to ona nadaje jej decydujący ton.

W naszym kraju nie zrozumiano bowiem, że w relacjach Rosja-Zachód mamy do czynienia z wielką grą pozorów, swoistym teatrem, w którym słowa wygłaszane przez przywódców publicznie mogą się różnić w swym przekazie od tego, co ustala się już na poważnie. Polscy politycy wypadają w tym zestawieniu wyjątkowo prostolinijnie.

Czy Majdan osiągnął swój cel?

Przypomnijmy, od czego zaczęły się protesty na Majdanie – był to początkowo spontaniczny zryw społeczeństwa domagającego się podpisania umowy o wolnym handlu z Unią Europejską, który ostatecznie przerodził się w antyrządowe i antyprezydenckie masowe demonstracje i zamieszki. Tymczasem obecnie Unia Europejska proponuje nowemu rządowi podpisanie „politycznej części” umowy, co w optyce ruchu „majdanowego” stanowi zmianę zdecydowanie na gorsze.

Unia Europejska nadal nie obiecuje Ukrainie członkostwa, co właściwie odbiera znaczenie umowie, pozbawiając ją politycznego pazura. Zdają sobie z tego sprawę nawet w Moskwie, gdyż tzw. polityczna część umowy UE-Ukraina nie budzi tam niepokojów. UE zobowiązała się do „konsultacji” z Ukrainą w razie niebezpieczeństwa dla jej terytorialnej integralności, co pozostaje zapisem zupełnie pustym.

Z drugiej strony podpisanie wymagającej dużo większego wysiłku i zaangażowania, ale mającej też dużo większe znaczenie części ekonomicznej, zostaje odłożone w czasie – i nie wiadomo na jak długo. Unia jest gotowa otworzyć swoje rynki dla niektórych ukraińskich towarów, nawet bez podpisania części ekonomicznej, co z pozoru wydaje się znaczącym gestem. Okazuje się jednak, że te produkty ukraińskiego eksportu, które rzeczywiście mogłyby być konkurencyjne na rynku europejskim – metale i artykuły chemiczne – podlegałyby nadal, i to nawet mimo umowy, cłom antydumpingowym. Z kolei mniej znaczące eksportowane produkty jak np. tekstylia, żadnym cłom już obecnie nie podlegają.

Dodatkowo sprzedaż wielu produktów ukraińskich na rynkach europejskich byłaby utrudniona z powodów technicznych czy sanitarnych, wobec czego obiecywane Ukrainie przez UE zyski w wysokości 500 milionów euro są bardzo niepewne.

Najbardziej na otwarciu rynków europejskich mogliby skorzystać także producenci artykułów rolnych i słodyczy, co wyjaśniałoby, dlaczego to oligarcha Petro Poroszenko, nazywany „czekoladowym królem” z racji pozycji biznesowej w tej branży na Ukrainie, tak aktywnie popierał Majdan. Obecnie Poroszenko jawi się jako lider sondaży prezydenckich, co przywodzi na myśl czasy tzw. pomarańczowej rewolucji, kiedy to w oligarchicznym systemie doszło do przetasowań na szczytach władzy, ale sama oligarchia pozostała siłą stanowiącą podstawę rządów na Ukrainie. To właśnie m.in. z powodu utraty poparcia oligarchów Janukowycz musiał uciekać do Rosji.

Podsumowując, trzeba stwierdzić, że gdyby Unia Europejska zamierzała iść na konfrontację z Rosją, to umowa podpisywana z Ukrainą wyglądałaby zupełnie inaczej. Jak dotąd, trudno oprzeć się wrażeniu, iż jej podpisanie ma służyć nowemu rządowi do legitymizacji w oczach ukraińskiego społeczeństwa, które w swej masie nie będzie się orientować, o co chodzi w umowie. Euforyczny euroentuzjazm – w postaci znanej nam z własnego podwórka z czasów akcesji do Unii w 2004 – uniemożliwia myślenie polityczne i każe zadowalać się zdobyczami bardziej propagandowymi niż realnymi.

Jednocześnie pełnienie obowiązków prezydenta przez Oleksandra Turczynowa, a premiera przez Arsenija Jaceniuka, tym bardziej utwierdza w przekonaniu, że zmiany na Ukrainie były po prostu gwałtownym, ale tylko przetasowaniem na szczytach władzy. Związani z liderką dawnego klanu dniepropietrowskiego Julią Tymoszenko – która jako premier podpisała rujnujący Ukrainę kontrakt gazowy z Rosją – zdążyli już zawrzeć sojusz z kilkoma oligarchami z będącego w defensywie klanu donieckiego, mianując kilku z nich gubernatorami wschodnich obwodów.

W co gra Rosja?

Rosja, która zdążyła już przyłączyć Krym, nie działa tak reaktywnie jak Zachód. Wykorzystując delikt, jakiego w jej interpretacji dopuściły się nowe samozwańcze władze Ukrainy, uznała państwo ukraińskie za podmiot, z którym nie posiada stosunków dyplomatycznych i wobec którego nie posiada żadnych zobowiązań, jakie Federacja Rosyjska miała chociażby na mocy memorandum budapesztańskiego z 1994 – z respektowaniem i obroną ukraińskiej integralności terytorialnej na czele.

Krym, zamieszkiwany w 60% przez Rosjan, nie jest rzecz jasna celem ostatecznym. Być może będzie to coś w rodzaju Naddniestrza, czyli bolącej rany naciskanej za każdym razem, gdy Ukraina będzie chciała postępować wbrew Rosji. Ukraina – państwo będące dużo większe niż Mołdawia i niemające tak aktywnego rzecznika integracji z UE, jakiego Mołdawia posiada w bliskiej jej kulturowo Rumunii – ma przez to jeszcze bardziej wyboistą drogę na Zachód. A to już pierwszy sukces Rosji.

Zręcznie żonglując hasłami samostanowienia i demokracji, jednocześnie odwołując się do casusu Kosowa, Rosjanie najprawdopodobniej będą w takiej lub innej formie panować na Krymie. Zważywszy na to, że przemysłowy Donbas zależny jest od portu morskiego w Mariupolu nad Morzem Azowskim, można przypuszczać, iż przy równie umiejętnym podgrzewaniu nastrojów prorosyjskich na wschodzie Ukrainy, Rosja pozyska dla siebie także i te regiony – zachowując nawet ich formalną przynależność do Ukrainy. Całkowita zaś kontrola nad Cieśniną Kerczeńską – która jest jedynym wyjściem z na otwarte morze – pozwala Rosji na panowanie nad sytuacją w regionie. Mając w pamięci niedawny konflikt o małą i niezamieszkaną, ale ważną z punktu rozgraniczenia wód terytorialnych Wyspę Tuzła, można mieć niemal pełną pewność, że z obsadzenia tego strategicznego punktu Rosja będzie korzystać. Dodatkowo sam Kercz, znajdujący się na Krymie u wybrzeży cieśniny, jest ważnym portem dla żeglugi kabotażowej po Morzu Azowskim, co dodatkowo zwiększa znaczenie półwyspu i samej cieśniny.Nie bez znaczenia jest również uzależnienie donbaskiego przemysłu od surowców z Rosji, co tym bardziej wiąże ten istotny dla ukraińskiego PKB region z Moskwą.

Przeciwnika Rosja ma nader słabego – jest to niekontrolujący prawdopodobnie całości terytorium ukraińskiego (jeśli nawet nie brać pod uwagę Krymu) quasi-rząd, który sam ogłosił, że podstawą budżetu będą kredyty z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Unii Europejskiej. Fiasko powszechnej mobilizacji z początku marca, a także obecna zdolność bojowa 6 tys. żołnierzy Wojsk Lądowych z łącznej liczby 41 tys. przedstawiają raczej żałosny stan zasobów, jakimi dysponuje Kijów. Jest on zdany na łaskę i niełaskę Zachodu.

Warto też pamiętać, kiedy mieliśmy do czynienia z pierwszymi ofiarami na Majdanie. Był to czas, w którym mobilizacja społeczna zaczynała już opadać. To właśnie wtedy pojawiły się pierwsze ofiary, co zmobilizowało demonstrantów do radykalizacji żądań i środków. Ofiarami padali też milicjanci. Gdyby wówczas nie eskalowano napięcia, Janukowycz pewnie miałby do czynienia tylko z najbardziej skrajnymi i radykalnymi grupami, na stłumienie których miałby pewnie spore społeczne przyzwolenie.

Jednak stało się inaczej. Zginęło łącznie ponad 100 osób, większość z rąk snajperów nieznanej proweniencji i to po obydwu stronach. Wyciek niedawnej rozmowy estońskiego ministra spraw zagranicznych Urmasa Paeta z Catherine Ashton, szefową tzw. unijnej dyplomacji, wskazuje na polityków związanych z opcją „majdanową” jako mocodawców snajperów. Paet powoływał się w rozmowie na jedną z aktywistek Majdanu, Olhę Bohomolec, która jako wolontariuszka służb medycznych widziała w ofiarach z obydwu stron tę samą rękę. MSZ Estonii z kolei potwierdził autentyczność tej rozmowy.

Jednak przypuszczenia Bohomolec powtórzone przez szefa estońskiego MSZ to tylko powtórzenie opinii tzw. ulicy. Niezidentyfikowanie snajperów, a także zupełna nieopłacalność skrytobójczego zabijania demonstrantów dla samego Janukowycza, wskazuje, że za śmiercią ponad 100 osób stała prawdopodobnie siła trzecia. Is fecid, cui prodest, a wszak najbardziej na całym napięciu skorzystała Rosja. A przecież nie jest to państwo, którego służby stroniłyby od tego typu metod jak zabijanie niewinnych ludzi dla osiągania swoich celów.

Podsumowanie

Sytuacja wygląda więc następująco: Rosja trzyma w garści Ukrainę, stosując realną siłę, a Zachód ma „swój” rząd, który zdany jest na jego kredyty. Rosja ma narzędzia ekonomiczne, Unia nie ma Ukrainie nic do zaoferowania, poza legitymizacją nowego rządu w oczach części społeczeństwa, która to legitymizacja i tak opiera się na fałszywych przesłankach. Rosja stosuje wojsko, a Zachód groźną retorykę i symboliczne sankcje przeciw Rosji, z którą jednocześnie zakulisowo proceduje. Trudno wszak oczekiwać, że Niemcy, którzy zawierają poważne kontrakty gazowe z Rosją, pokrywając jednocześnie samodzielnie jedynie 13,1% łącznego zapotrzebowania na gaz ziemny, będą toczyć z Moskwą jakąkolwiek wojnę. Prawdopodobnie dojdzie więc do uzgodnienia odpowiadającego UE (czyli Berlinowi) i Moskwie kandydata na prezydenta, przy czym Unia będzie tu stroną zdecydowanie mniej zainteresowaną. Taką osobą mogłaby być prawdopodobnie Julia Tymoszenko, wyciągnięta z więzienia, do którego, za rujnujący ukraiński budżet kontrakt gazowy z Rosją, wtrącił ją odsunięty teraz w polityczny niebyt Janukowycz.

Jest to kandydatura akceptowalna dla Berlina, nie mówiąc już o Moskwie. „Gazowa księżniczka” nie byłaby przecież sobą, gdyby nie chciała odegrać już żadnej politycznej roli. Brak akceptacji przez ruch Majdanu tej postaci nie wyklucza przecież upozorowania przez Berlin i Moskwy sytuacji, w której Tymoszenko będzie się mogła przedstawić jako jedyny „mąż opatrznościowy” dla Ukrainy.

Polska oczywiście pozostaje tutaj poza wszelkimi ustaleniami, jest tylko narzędziem w rękach Berlina, który oficjalnie może mówić jednym głosem z polskim rządem, ale i tak dokonał już z Moskwą podziału stref wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej, według którego Polska podlega właśnie Niemcom (w ramach UE), a Ukraina – Rosji. Nie ma powodu, by cokolwiek miało się tu zmienić. Wypłukanie z zasadniczych treści umowy o wolnym handlu Ukrainy z UE tylko to potwierdza. Z kolei ostatnia zapowiedź możliwego otworzenia rynku europejskiego dla 98% ukraińskich towarów na mocy jednostronnej decyzji Brukseli wskazuje na to, iż cała procedura zawierania dwustronnej umowy UE-Ukraina była od początku blefem ze strony europejskich elit.

Siłę Rosji może powstrzymać jedynie inna siła. Aby okazały się nią Stany Zjednoczone, musiałyby one być gotowe do otwartego konfliktu z Rosją toczonego środkami pozadyplomatycznymi. W 15. rocznicę wejścia do NATO mamy prawo powoli wątpić, czy sojusz ten, na czele z USA, byłby gotów wystąpić w ewentualnej obronie Polski. Czy podobne gwarancje bezpieczeństwa udzielone przez USA Ukrainie w 1994 mogłyby być bardziej wiarygodne?

Marcin Skalski

pierwotnie tekstu ukazał się na: PCh24.pl

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply