Cywilni pracownicy MON podpisują karty mobilizacyjne. Żandarmeria Wojskowa powołuje grupy kryzysowe, MON wzmacnia ochronę jednostek wojskowych – tak polska armia reaguje na inwazję za wschodnią granicą.

Czy polskie wojsko myśli o możliwych zagrożeniach w związku z sytuacją na Ukrainie? Na Krymie doszło praktycznie do zbrojnej inwazji sił rosyjskich. Tego typu sytuacja w kraju graniczącym z Polską to absolutny precedens od czasu rozpadu ZSRS. Dochodzi coraz więcej sygnałów, że MON jednak dyskretnie reaguje. Poza tym armia sama zaczyna funkcjonować w nadzwyczajnym trybie.

– Kiedy się coś na świecie dzieje, stan gotowości podwyższa się nawet bez formalnego rozkazu. Dowódcy jednostek i wszyscy żołnierze zawodowi kierowani odpowiedzialnością sami podnoszą swoją gotowość. Nikt wtedy nie bierze wolnego, wszyscy starają się być w jednostce, utrzymywać kontakt, sprawdzać sprzęt, zabezpieczenie itd. Robi się wszystko, żeby na wypadek rzeczywistego podwyższenia stanu gotowości bojowej nie być w punkcie zerowym, ale być przygotowanym – tłumaczy były dowódca jednostki specjalnej GROM gen. rez. Roman Polko.

Taka sytuacja jest wyraźna w lotnictwie. Bazy polskich Sił Powietrznych prowadzą normalne loty ćwiczebne, ale ich program dowódcy sami modyfikują, tak by mogły w każdej chwili przejść w tryb dyżuru bojowego. Oficjalnie obecnie pełni go eskadra F-16 w podpoznańskich Krzesinach, ale pozostałe cztery jednostki lotnictwa taktycznego na wszelki wypadek czuwają. To samo dotyczy potencjalnie jeszcze ważniejszego lotnictwa transportowego, które odegra pierwszoplanową rolę, gdyby Polska miała udzielić Ukrainie pomocy, choćby tylko medycznej.

Według informacji „Naszego Dziennika”, we wszystkich jednostkach Żandarmerii Wojskowej na terenie całego kraju powołano specjalne grupy kryzysowe, ma zostać wzmocniona ochrona wybranych obiektów wojskowych. Na razie nie zwiększono osobistej ochrony ani ministra obrony narodowej, ani nie przyznano jej żadnemu z najwyższych rangą dowódców.

Nowe przydziały

Pojawia się coraz więcej doniesień o aktywności naszych Sił Zbrojnych we wschodniej i północno-wschodniej części kraju. Całe kolumny ciężarówek widziano w okolicy Rzeszowa i Węgorzewa przy granicy obwodu kaliningradzkiego. Polski F-16 latał w okolicy Lublina, a to nie jest popularne miejsce ćwiczeń naszych myśliwców, chociaż teoretycznie mogą latać wszędzie, a nawet planowo wykonują ćwiczebne lądowania na różnych lotniskach, także cywilnych.

Cywilni pracownicy MON dostali nowe przydziały zadań, wielu w Sztabie Generalnym. Oficjalnie cele ruchów wojsk to tajemnica. Istnieje pilnie strzeżony plan mobilizacyjny Sił Zbrojnych, ale jest on tak skonstruowany, że przez długi czas trudno się zorientować, że jest realizowany. Minister Tomasz Siemoniak wszelkie doniesienia dementuje w internecie: „Całkowitą nieprawdą są informacje w sieci o jakichkolwiek ruchach jednostek Wojska Polskiego odbiegających od codziennej rutyny” – napisał na Twitterze.

Wojsko jest w dużej mierze uzależnione od decyzji polityków. Otwarta mobilizacja byłaby też manifestacją polityczną, która nie zawsze jest pożądana. O tym decydują cywile. Wojskowi nie są jednak ślepi. – Jesteśmy wyczuleni na sytuację. Ale czekamy na decyzje najwyższych władz – usłyszeliśmy wczoraj w Dowództwie Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych.

BOR w gotowości

Jak ustalił „Nasz Dziennik”, Biuro Ochrony Rządu nie wprowadziło stanu podwyższonej gotowości bojowej. A nie byłoby w tym niczego dziwnego. Tak się działo zawsze podczas międzynarodowych kryzysów, m.in. gdy zaczynały się interwencje w Iraku i Afganistanie lub podczas wojny domowej w Libii. BOR często samo wprowadza taki stan, najczęściej jednak kieruje się informacjami ABW i Agencji Wywiadu.

– Zwiększa się wtedy ilość funkcjonariuszy podejmujących działania ochronne, powiększa się wymiar działań profilaktycznych, zabezpieczenia pirotechnicznego i pionu analitycznego, wstrzymuje się wszystkie urlopy, każdy musi być albo w miejscu pracy, albo pod telefonem – mówi były szef BOR Andrzej Pawlikowski. Ochrona polityka może w takiej sytuacji częściej „odradzać” mu pewne działania, na przykład ryzykowne wyjazdy czy wystąpienia publiczne. Stan podwyższonej gotowości można wprowadzić jedynie częściowo, na przykład dodatkowo chronić tylko niektórych VIP-ów lub wzmocnić ochronę wybranych placówek dyplomatycznych.

Obecnie poza Polską i kilkoma innymi państwami nie ma najwyraźniej politycznej determinacji do bardziej stanowczych działań. Jak zawsze w takich sytuacjach zaniepokojone są kraje bałtyckie, mali i słabi sąsiedzi Rosji, znajdujący się w podobnej sytuacji co Ukraina. To pomimo odwrócenia sojuszy wciąż w oczach Moskwy byłe sowieckie republiki, a tamtejsza mniejszość rosyjska jest całkiem liczna i znajduje się w sytuacji diametralnie gorszej niż Rosjanie na Ukrainie, którym naprawdę nic nie zagraża. Na Łotwie i w Estonii sporo Rosjan nie ma obywatelstwa kraju zamieszkania i wielu innych praw. Zawsze Rosja może próbować stanąć w ich „obronie”. Większe zaangażowanie wykazują też sąsiedzi Ukrainy – Turcja, która nie życzy sobie rosyjskiej hegemonii na Morzu Czarnym i chce bronić Tatarów krymskich, oraz Rumunia, która wie, że los Krymu może spotkać też bratnią Mołdawię.

Papierowy tygrys

– Trzeba też wyciągać wnioski. Przecież najpierw była Gruzja. Potem duże manewry rosyjsko-białoruskie, gdzie cel ćwiczonego ataku był jasny. Ciągle coś się dzieje w obwodzie kaliningradzkim. Jak w takiej sytuacji można mówić, że Putin sobie weźmie Krym i odpuści? To pokazuje słabość NATO wobec nieobliczalności Rosji. Sojusz staje się „papierowym tygrysem”. Wielotysięcznym ćwiczeniom NATO [jesienią 2013] było w stanie przeciwstawić zaledwie propagandowy pokaz w skali, w której niczego nie da się przetestować – ocenia gen. Polko. Wskazuje na duże możliwości różnych form nacisku politycznego i ekonomicznego czy też użycia siły, jakimi dysponuje Zachód. Są one kosztowne, ale byłyby naprawdę dotkliwe dla agresora.

– Szkoda, że NATO jest tak bierne. Struktury dowódcze same nie dochodzą do wniosku, że kiedy coś niepokojącego się dzieje przy granicach Sojuszu, trzeba samemu natychmiast zwołać posiedzenie, sprawdzić plany itd. Oficjalne wypowiedzi mają uspokoić opinię publiczną, ale przyznam, że nie czuję się dobrze. To się dzieje zbyt blisko naszych granic i za bardzo nas dotyczy – dodaje były dowódca elitarnej jednostki.

Dobrym przykładem krótko- wzroczności naszych władz są wypowiedzi ministra Siemoniaka. – Polska nie jest zagrożona rosyjską inwazją – powiedział wczoraj. Potem doprecyzował, że chodzi mu o brak zagrożenia „bezpośrednią inwazją ze strony Rosji”. „Media nie powinny niepotrzebnie budować napięcia i szukać sensacji” – napisał na ulubionym portalu. Ale zaledwie dwa dni wcześniej pisał: „Prawdopodobieństwo interwencji Rosji na Ukrainie jest bliskie zeru”. Szefowi MON wkrótce pozostało tylko dopisać: „Niestety następny dzień pokazał, że oceny w NATO i moje przestały być aktualne”. Oby działania podległego mu resortu były bardziej adekwatne do sytuacji.

Piotr Falkowski

„Nasz Dziennik”

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply