Dopuszczeni do cesarskiego biurka

Można oczywiście zrozumieć  dzisiejszy obóz władzy i sprzyjające mu media masowe, że muszą zdecydowanie bronić prezydenckiej wizyty w Białym Domu jako wielkiego „strategicznego sukcesu”.  Byłoby jednak dobrze, aby zachowując typowe dla siebie dobre samopoczucie, wszyscy politycy odpowiedzialni za ster władzy w Polsce zastanowili się choć przez chwilę, co w ich działaniach jest rzeczywistym i niezwykle kosztownym środkiem, a co ryzykownym celem z punktu widzenia dobra i dalekosiężnych interesów Polski – podkreśla prof. Stanisław Bieleń z Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego.

Wizyty głów państw od najdawniejszych czasów są przejawem roli dyplomacji „na szczycie” w stosunkach międzynarodowych. Towarzyszy im bogata oprawa protokólarna i patetyczna symbolika, mająca wyrazić szczególną rangę wydarzenia, „specjalny” charakter stosunków, wzniosłość deklarowanych idei i podzielanych wartości. Z tych powodów wszyscy odpowiedzialni za organizację takich wizyt muszą wykazać się  jak największym stopniem profesjonalizmu. Nie tylko w sprawach merytorycznych, będących przedmiotem rozmów czy  publicznych enuncjacji, ale także w sprawach  etykiety, protokołu dyplomatycznego i ceremoniału.

Ostatnia wizyta prezydenta Andrzeja Dudy za oceanem jest przedmiotem lawiny komentarzy, nie tylko ze względu na deklarowaną „ślepą miłość do Ameryki”, ale także gafy i wpadki dyplomatyczne, których wymowa jest dla polskiej strony kompromitująca. Nie odnosząc się do szczegółów tej hołdowniczej wizyty warto  na jej kanwie zwrócić uwagę na kilka istotnych reguł, które powinni brać pod uwagę politycy i dyplomaci każdego szanującego się państwa. Przede wszystkim podstawowa zasada prawa międzynarodowego – suwerennej równości państw – w kontekście etykiety i protokołu dyplomatycznego wymaga od każdej ze stron – gospodarza i gościa – wzajemnego szacunku i  symetrycznego traktowania. Ścisły program wizyty powinien w detalach przewidzieć luki czy niespodzianki związane z uchybieniem tej zasadzie.

„Zaszczyt dopuszczenia do biurka” amerykańskiego przywódcy nie jest więc jakimś wyróżnieniem ani szczególnym gestem, jak twierdzi szef polskiej dyplomacji, lecz konsekwencją  wcześniejszych protokólarnych ustaleń. Jeśli ich nie było, a sytuacja z podpisaniem deklaracji polsko-amerykańskiej miała charakter spontaniczny i niekontrolowany, to  sposób jej żywiołowego podpisania przez polskiego prezydenta nabiera  charakteru groteskowego. Obniża też jej wagę, bo zamiast dyskutowania o sprawach merytorycznych zawartych w deklaracji, komentarze  zostały skierowane na dziwactwo protokolarnej asymetrii i brak etykietalnej ekwiwalentności przy jej podpisaniu.

W świetle norm prawnomiędzynarodowych przedstawiciele wszystkich suwerennych państw, wielkich czy małych, bogatych, czy biednych,  niezależnie od ich statusu, są sobie równi i tak powinni być traktowani. Nie pomogą więc żadne tłumaczenia najwyższych urzędników Kancelarii Prezydenta czy MSZ, nawet tych z tytułami profesorskimi, gdyż w świetle prawa i obyczajów dyplomatycznych powiało zwykłą amatorszczyzną i tandetą. Świat polityki i dyplomacji musi być dzisiaj przygotowany na szczególną wrażliwość  społecznych odbiorców, gdyż wszechwładne media masowe, zwłaszcza tabloidy i portale społecznościowe nie znają żadnego umiaru w komentowaniu wydarzeń i potrafią nadać każdemu z nich, nieraz niewspółmierny do rzeczywistej wagi rozgłos. Z tych względów na urzędnikach państwowych opłacanych z kasy podatnika spoczywa szczególny obowiązek dbałości o prestiż państwa i jego dobre imię. Muszą oni pamiętać, że głowa państwa jest faktycznie jego „kartą wizytową”. Dlatego od najwyższego dostojnika oczekuje się  wzorowego postępowania i zachowania, godnego reprezentowania państwa w każdych okolicznościach i sytuacjach.

ZOBACZ RÓWNIEŻ: Za upokorzenie Dudy w Białym Domu odpowiada Szczerski?

Pośród wielu zasad protokołu dyplomatycznego jeszcze jedna zasługuje na przywołanie w kontekście ostatniej wizyty polskich polityków za oceanem.  Chodzi o powściągliwość i roztropność w artykułowaniu rozmaitych odczuć. Wypowiedzi czy komunikaty niewerbalne  najwyższego funkcjonariusza państwowego nie powinny być odbierane jako przejaw jakiegoś kompleksu czy braku pewności siebie. Razić też może  jego nadmierna emocjonalność, egzaltacja i podekscytowanie odgrywaną rolą. W dążeniu do zdobycia zaufania amerykańskiego sojusznika nie trzeba demonstrować umizgów  szczególnego uwielbienia, ani nadzwyczajnej lojalności. Nikt też nie oczekuje wyrazów prymitywnej niechęci do Rosji, ani publicznego wyolbrzymiania  urojonych zagrożeń z jej strony. Amerykanie  sami dobrze orientują się w realnych zagrożeniach współczesnego świata. Sami zresztą jakże często „podpalają świat”, a potem  obłudnie angażują się w gaszenie pożarów, które wywołali. Mają też wiele na sumieniu, jeśli chodzi o  podsycanie  rusofobii i kreowanie negatywnego wizerunku Putina. Kierują się przy tym własnymi interesami i w ich imię budują swoją strategię międzynarodową.

Polska jest w tej strategii mało istotną figurą na „globalnej szachownicy”, sojusznikiem o „lokalnym” znaczeniu i państwem, które nie jest w stanie wyegzekwować żadnych amerykańskich zobowiązań na dłuższą metę. Choćby ze względu na specyfikę amerykańskiego systemu  politycznego może dojść do zablokowania planów prezydenta przez nieprzyjazny wobec niego Kongres (nie mówiąc o animozjach w kręgach samej administracji) i wówczas  całość zobowiązań stanie pod znakiem zapytania. Ponadto przy chwiejnej pozycji i nieprzewidywalności Donalda Trumpa doprawdy nikt nie jest w stanie  jednoznacznie stwierdzić, jaka jest trwałość  amerykańskich deklaracji, tym bardziej, że brak jest jakichkolwiek formalnoprawnych gwarancji dla górnolotnych retorycznych obietnic.

Można oczywiście zrozumieć  dzisiejszy obóz władzy i sprzyjające mu media masowe, że muszą zdecydowanie bronić prezydenckiej wizyty w Białym Domu jako wielkiego „strategicznego sukcesu”.  Byłoby jednak dobrze, aby zachowując typowe dla siebie dobre samopoczucie, wszyscy politycy odpowiedzialni za ster władzy w Polsce zastanowili się choć przez chwilę, co w ich działaniach jest rzeczywistym i niezwykle kosztownym środkiem, a co ryzykownym celem z punktu widzenia dobra i dalekosiężnych interesów Polski. Skąd taka pewność, granicząca z pychą, że bezgraniczna wasalizacja wobec USA i militaryzacja polityki obronnej są jedynymi środkami gwarantującymi trwałe bezpieczeństwo Polski? A gdyby nie daj Boże tak się stało, że amerykańskie bazy wojskowe w Polsce ściągnęłyby na nas w przyszłości jakieś trudno wyobrażalne nieszczęście, to czy znów okazałoby się, że polska klasa polityczna odpowiadałaby  jedynie „przed Bogiem i Historią”?

Może wokół strategicznych  zobowiązań, dotyczących stałego  stacjonowania cudzych wojsk warto rozpocząć poważną narodową debatę z udziałem szerokich kręgów opinii publicznej? Może warto wysłuchać zdania tych, którzy na takie opcje patrzą nieco inaczej? W końcu za skutki dzisiejszych strategicznych wyborów będą płacić kolejne pokolenia Polaków! Polska klasa polityczna, w odróżnieniu od amerykańskiej, w którą jest tak zapatrzona, stroni jednak od niezależnych umysłów, a szuka jedynie potwierdzenia swoich przesądów u różnych popleczników lub nominatów. Źle to świadczy o jakości polskiej polityki.

Stanisław Bieleń

4 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. dls Maverick
    dls Maverick :

    Dooda marzy o ponownym wyborze. Strach ma olbrzymie oczy, bo kleska w stosunkch miedzynarodowych na calej linii nie tylko granicznej RP to juz fakt. Milosc do kogos kto jest daleko to normalne. Laski Jarka Kaczynskiego koncza sie, bedzie inny kandydat za pare lat. Bye Mr. Dooda.

  2. tagore
    tagore :

    Tekst pokazany przez redakcję wypadało by nieco uzupełnić cytatem z “Wpolityce” :

    “Potem zaprosili na komentatora prof. Stanisława Bielenia, rosjoznawcę, w latach 70. pracownika Instytutu Nauk Politycznych pod batutą sekretarza KC PZPR Ryszarda Frelka, potem PISM. Wypróbowana siła, dawniej PZPR. Ciekawe, że publikuje dopiero od 2008 roku. Tonacja znajoma – a co my możemy zrobić, skoro Rosja po prostu chce Krymu? Dla Onetu dwa dni wcześniej, a w radiu potem podobnie, profesor komentował: „Wszelkie analizy sytuacji politycznej w Rosji natrafiają obecnie na różne przeszkody natury psychologicznej i emocjonalnej. Pod wpływem “gorączki ukraińskiej” i antyrosyjskiej histerii, mamy do czynienia z niezwykle wypaczonym obrazem Rosji i samego Putina. ”

    To ładnie podkreśla wagę promowanej przez redakcję oceny sytuacji.