Największe wyzwanie Angeli Merkel?

Wyniki wyborów w Niemczech nie powinny szczególnie zaskakiwać, bo są zgodne z rezultatami zdecydowanej większości sondaży. Najważniejszą informacją z niedzielnego wieczoru wyborczego jest więc deklaracja socjaldemokratów o przejściu do opozycji, co może spowodować, że utworzenie nowej koalicji rządowej stanie się paradoksalnie największym wyzwaniem kanclerz Angeli Merkel.

Największym zainteresowaniem w dniu głosowania cieszyła się narodowo-konserwatywna Alternatywa dla Niemiec (AfD), która zgodnie z oczekiwaniami jako trzecia siła kraju wprowadziła swoich przedstawicieli do Bundestagu i będzie miała ich 95 w liczącym 709 miejsc niemieckim parlamencie. Nie spodobało się to oczywiście pozostałym ugrupowaniom, a przede wszystkim lokalnym „antyfaszystom”, stąd też ich demonstracja pod miejscem wieczoru wyborczego AfD przyciągnęła uwagę mediów, choć w mocno lewicowym Berlinie udało się zmobilizować zaledwie kilkuset przeciwników partii sprzeciwiającej się islamizacji Europy.

Sukces AfD nie zmienia faktu, że po raz kolejny wybory wygrał sojusz Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU) i bawarskiej Unii Chrześcijańsko-Społecznej (CSU), które będą miały razem 238 przedstawicieli w Bundestagu. Drugi wynik należał do koalicjantów chadecji, czyli Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) ze 148 deputowanymi. W obu przypadkach należy jednak mówić o dużych stratach, ponieważ sojusz chadeków w porównaniu do minionej kadencji stracił 84 miejsca w Bundestagu, natomiast socjaldemokraci 45. Triumfować mogą za to liberałowie z Wolnej Partii Demokratycznej (FDP), którym udało się powrócić do Bundestagu po czterech latach pozaparlamentarnego niebytu i to od razu z rezultatem pozwalającym na wprowadzenie 78 swoich przedstawicieli. Niewiele zmieniło się natomiast na radykalnej lewicy – postkomunistyczna Lewica (Die Linke) będzie miała 66 miejsc w nowym Bundestagu, natomiast Zieloni/Związek’90 (GRÜNE) 65, co w obu przypadkach oznacza zysk w postaci dwóch nowych posłów.

Wczorajsze wyniki są najgorszą wiadomością dla SPD, bowiem socjaldemokraci uzyskali najgorszy wynik w powojennej historii Niemiec, dlatego liderzy partii uznali, że jedynym ratunkiem dla ich spadającego poparcia jest zakończenie „Wielkiej Koalicji” z chadekami. O przejściu do opozycji w trakcie wieczoru wyborczego mówili więc zgodnie szef klubu parlamentarnego SPD Thomas Oppermann oraz przewodniczący partii, Martin Schulz. Choć deklarowali oni walkę o sprawy społeczne, to najwięcej miejsca poświęcili jednak na krytykę wyniku wyborczego AfD. Siła narodowych konserwatystów wystraszyła zresztą samą Merkel, która komentując wyniki głosowania również zadeklarowała walkę o elektorat ze „skrajną prawicą”.

Ciepła woda w kranie – wersja niemiecka

Chadecy stracili więc sporą grupę swoich parlamentarzystów, ale to oni w związku ze swoim zwycięstwem będą mieli wciąż decydujący głos na temat powstania nowego rządu. Ewentualny czwarty gabinet Merkel zapewne uzależni swoją politykę od oczekiwań potencjalnych koalicjantów. Samo CDU/CSU w trakcie kampanii wyborczej nie zapowiadało bowiem specjalnych zmian w modelu zarządzania państwem, skupiając się głównie na prezentacji swoich dotychczasowych sukcesów i zapewnieniach o potrzebie stabilizacji sytuacji politycznej w Niemczech. Skojarzenie ze słynną „ciepłą wodą w kranie” Donalda Tuska jest więc całkiem na miejscu.

Oczywiście partia Merkel wraz ze swoim bawarskim sojusznikiem straciła 84 miejsca w Bundestagu, ale gdyby wybory odbyły się w zeszłym roku wynik chadecji mógłby być jeszcze gorszy. To właśnie wówczas nasilała się wewnątrzpartyjna krytyka niemieckiej kanclerz, która stała się nawet obiektem ataków ze strony młodzieżówki CDU, a przede wszystkim polityków ugrupowania krytycznych wobec jej stanowiska dotyczącego kryzysu imigracyjnego. W pewnym momencie poparcie dla chadecji spadło do rekordowo niskiego poziomu 30 proc., zaś kolejne porażki w wyborach regionalnych zwiastowały koniec ery Merkel. Na wiosnę lider chadecji przeszła jednak do ofensywy, wykorzystując głównie sytuację międzynarodową do promowania swojej osoby jako gwaranta silnej pozycji Niemiec na świecie, czego przykładem była jej krytyka amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa już po przeprowadzonych z nim rozmowach. Merkel starała się też ukrócić awanturniczą politykę Turcji, stąd w Niemczech zakazywano wieców z udziałem tureckich polityków zachęcających miejscową diasporę do głosowania za nową ustawą zasadniczą zwiększającą prerogatywy prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana.

ZOBACZ TAKŻE: Merkel niezadowolona – wynik chadeków najgorszy od 1949 r.

Trudno nie pokusić się o stwierdzenie, iż siłą chadeków była słabość socjaldemokratów. Już w ubiegłym roku SPD, jeszcze pod przewodnictwem szefa resortu spraw zagranicznych Sigmara Gabriela, nie potrafiła wykorzystać słabości swojego koalicjanta, a już po przejęciu partii przez Martina Schulza okazało się, iż nie jest on zbyt mocnym graczem na krajowej arenie politycznej. Z tego powodu CDU w ostatnich miesiącach mogło zająć się promowaniem swoich dotychczasowych osiągnięć, czyli przede wszystkim szybkim tempem rozwoju gospodarczego i najniższym bezrobociem od lat. W ostatnim czasie Niemcom wydaje się również, że Merkel udało się wybrnąć z efektów kryzysu imigracyjnego, choć wynik AfD oczywiście jasno pokazuje, iż nie wszyscy nasi zachodni sąsiedzi pogodzili się z polityką multikulturalizmu. Ponadto chadecy postawili na podkradanie niektórych tematów pozostałym ugrupowaniom, stąd w wyborczej retoryce niemieckiej szefowej rządu pojawiały się kwestie zwiększenia zasiłków rodzinnych (postulaty SPD i AfD), ściślejszej kontroli granic Unii Europejskiej (jedno z przewodnich haseł AfD), czy też digitalizacji społeczeństwa (flagowy projekt FDP). Najbardziej „rewolucyjną” zapowiedzią chadeków było natomiast dążenie do pełnego zatrudnienia, co przy rekordowo niskiej stopie bezrobocia (ok. 5,7 proc.) nie wydaje się być całkowicie nierealne.

Wygrana w wyborach nie przyćmi jednak strat jakich doznali chadecy, w tym również poparcia spadającego im szczególnie w ostatnich dniach kampanii wyborczej. Część komentatorów niemieckiej sceny politycznej uważa, że przyczyniło się do tego zachowanie sojusznika CDU. Partia bawarskiego premiera Horsta Seehofera głośno krytykowała przed dwoma laty „politykę otwartych drzwi” promowaną przez Merkel, a na ostatniej prostej kampanii starała się osłabić pozycję AfD. Specjalna konferencja prasowa jednego z liderów CSU, bawarskiego ministra spraw wewnętrznych Joachima Herrmanna, który poinformował o wzroście liczby gwałtów w jego landzie i udziale w nich imigrantów miała pokazać skuteczność służb pod rządami chadeków, ale nietrudno się domyśleć, iż w ostatecznym rozrachunku stała się wodą na młyn narodowych konserwatystów.

Nie wszystkim żyje się lepiej

Niemcy według badań opinii społecznej są zadowoleni z obecnej sytuacji gospodarczej swojego kraju. Blisko 64 proc. z nich pozytywnie ocenia własną kondycję finansową, 62 proc. docenia stan finansów publicznych oraz tempo wzrostu gospodarczego, a zdecydowanie negatywną opinię na te tematy ma odpowiednio 7 i 5 proc. respondentów. Nie oznacza to oczywiście, że wszystkim w Niemczech żyje się dostatnio. Nadal jedna piąta niemieckiego społeczeństwa (szczególnie we wschodnich landach) jest zagrożona ubóstwem i wykluczeniem społecznym, od kilku lat rośnie liczba gospodarstw domowych mających problem z regularnym regulowaniem swoich zobowiązań, a w coraz gorszym położeniu są najniżej sytuowani emeryci. O tym wszystkim mówi zresztą przyjęty na wiosnę raport rządu federalnego na temat bogactwa i ubóstwa w Niemczech. Wskazuje on jasno, że 10 proc. najbogatszych gospodarstw domowych w tym kraju dysponuje więcej niż połową ogólnej wartości majątkowej w Niemczech, a dolna połowa posiada zaledwie 1 proc. Zarobki 40 proc. najmniej zarabiających od połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku stale spadają, dlatego trudno się dziwić chociażby danym z ostatniego roku, kiedy blisko 330 tys. niemieckich rodzin zostało odciętych od dostaw energii elektrycznej, bo nie byli w stanie spłacać swoich zobowiązań.

Właśnie te fakty próbował w kampanii wyborczej socjaldemokratów wykorzystać Schulz, który tuż po przejęciu władzy w SPD zapowiedział zdecydowaną walkę z narastającymi nierównościami społecznymi. Trzeba przyznać, iż zdecydowana postawa byłego szefa Parlamentu Europejskiego i efekt świeżości spowodowały wzrost notowań socjaldemokratów, którzy w pojedynczych sondażach zaczęli nawet wyprzedzać chadeków. Dość szybko okazało się jednak, iż Schulz po ponad dwudziestu latach spędzonych w europarlamencie nie do końca dobrze czuje się w ramach krajowej polityki, a spotkania z lokalnymi strukturami SPD przekładają się na jego nieobecność w mediach, w których z oczywistych powodów niemal codziennie bryluje Merkel. Później było więc już tylko gorzej, zaś jedyna szansa Schulza na wypunktowanie Merkel, czyli jedyna bezpośrednia debata kandydatów na urząd kanclerza, nie wypaliła z powodu formatu dyskusji w publicznej telewizji mającego na celu uniknięcie zwarcia obu polityków – niemiecka kanclerz przegrywa bowiem większość pojedynków wymagających szybkich i błyskotliwych odpowiedzi.

Na wyniku socjaldemokratów ciąży przede wszystkim fakt współrządzenia z chadecją, która przez ostatnie lata była zresztą poddawana procesowi „socjaldemokratyzacji”, co nie podobało się zwłaszcza konserwatywnej części CDU. Dopuszczenie do głosowania w Bundestagu na temat legalizacji małżeństw homoseksualnych jasno pokazało, iż z chadecją nie da się konkurować na niwie światopoglądowej, ale postawienie na wspomniany temat nierówności społecznych też nie przyniosło spodziewanych efektów. SPD mogło bowiem szermować hasłami wyrównywania szans, lecz nie mogło pozwolić sobie na przesadną krytykę sytuacji społecznej w Niemczech, bo tym samym krytykowałoby dorobek czterech lat własnego współrządzenia. Postulaty wydłużenia zasiłków dla bezrobotnych, ograniczenia pensji menadżerskich, podwyższenia świadczeń społecznych dla emerytów, czy też zwiększenia wydatków na edukację i infrastrukturę brzmią oczywiście atrakcyjnie, ale wielu wyborców zaczęło się zastanawiać, co w takim razie lewica robiła przez ostatnie lata wspólnych rządów z chadekami?

SPD będzie musiało więc znaleźć nową formułę działania, bo winnych wyborczej klęski już znaleziono i są nimi… wszyscy mężczyźni poza Schulzem. Co prawda szef socjaldemokratów nie utrzymał poparcia, jakie otrzymał na starcie swojej nowej funkcji, ale za porażkę obwiniono wspomnianego już Gabriela i jego współpracowników, którzy przez osiem lat swoich rządów mieli zbyt mocno stopić się z chadecją. Nie bez powodu Schulz pojawił się na scenie podczas wieczoru wyborczego w otoczeniu kobiet, a męska część partyjnych liderów znalazła się w drugim rzędzie. To właśnie żeńska część polityków SPD oraz młodzi działacze rozumiejący współczesne media mają być remedium na kryzys umiarkowanej niemieckiej lewicy.

Kryzys imigracyjny jednak niezażegnany

Jak już wspomniano, część Niemców uważa, że Merkel poradziła sobie z kryzysem imigracyjnym, ale wspomniana konferencja prasowa szefa resortu spraw wewnętrznych Bawarii mocno zaprzeczyła tej tezie. Niemcy wyraźnie obawiają się kolejnych zamachów terrorystycznych, a spora część z nich coraz głośniej mówi o fiasku polityki multikulturalizmu i obawia się chociażby kolejnych przypadków gwałtów i molestowania kobiet. Należy do tego dodać sporą grupę elektoratu sprzeciwiającego się dalszemu utrzymywaniu strefy euro, czy też przeciwników „socjaldemokratyzacji CDU”, i już mamy przepis na trzeci wynik w niedzielnych wyborach parlamentarnych.

AfD opierało swoją kampanię na hasłach sprzeciwu wobec dalszej „polityki otwartych drzwi”, która zdaniem polityków tej partii doprowadziła do zdezawuowania dotychczasowych niemieckich wartości. Partyjne plakaty przestrzegały więc Niemców przed groźbą islamizacji kraju, czego symbolem były grafiki kobiet w bikini porównywanych do islamskiej burki, czy też przed innymi negatywnymi konsekwencjami imigracji. Nie bez powodu więc zwłaszcza lewicowe media okrzyknęły Merkel „matką AfD”, ponieważ ich zdaniem polityka względem uchodźców była zbyt radykalna i nie uwzględniała potrzeby tłumaczenia niemieckiemu społeczeństwu, jakie ewentualne korzyści przysporzy im szerokie otwarcie granic republiki federalnej. Oczywiście niemieccy komentatorzy nie przyjmują do wiadomości faktu, że spora część społeczeństwa po prostu widzi to, co dzieje się na ulicach niemieckich miast, jak wyglądają miejscowości z obozami dla uchodźców, czy też z niepokojem patrzy na kolejne doniesienia dotyczące przestępczości wśród imigrantów i wspomnianych już nasilających się przypadków napadów na kobiety. Niechęć do dalszego zwiększania udziału cudzoziemców w niemieckiej populacji spowodowała tym samym, że osoby zdecydowane poprzeć AfD nie chciały słuchać zapewnień pozostałych partii o ograniczeniu napływu obcokrajowców, ale akceptowały zdecydowany sprzeciw narodowych konserwatystów wobec jakiegokolwiek dalszego otwarcia granic.

Trudno też uciec od tematu skrętu chadeków na lewo, co mogło szczególnie nie podobać się we wschodnich landach, czego przykładem jest zwycięstwo AfD w landzie Saksonii (w tym prawie 40 proc. poparcie na obszarach zamieszkanych przez słowiańskich Serbołużyczan) i drugi wynik partii w całym obszarze dawnej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Warto bowiem podkreślić, że od czasu swojego powstania w 2013 roku ugrupowanie stale ewoluowało i tym samym skręcało zdecydowanie na prawo. Założyciele AfD tacy jak pierwszy lider partii, europoseł Bernd Lucke, skupiali się na hasłach sprzeciwu wobec dalszego finansowania południowych państw strefy euro, natomiast w kwestiach społecznych albo próbowali nie zabierać głosu, albo odcinali się od „skrajnej prawicy” i podkreślali swój liberalny charakter. Przed wybuchem kryzysu imigracyjnego, do głosu w AfD doszła jednak narodowo-konserwatywna frakcja, zaś liberałowie opuścili ugrupowanie i założyli marginalną partię ALFA. W ostatnich miesiącach dotychczasowe kierownictwo chciało powrócić na umiarkowane pozycje, ale władzę w Alternatywie przejęli Alexander Gauland i Alice Weidel. Politycy AfD od tego momentu nie stronili od wielu kontrowersyjnych jak na niemieckie standardy wypowiedzi, stąd jednym z elementów retoryki ugrupowania stało się „wstanie z kolan” oznaczające chociażby dumę z osiągnięć niemieckich żołnierzy z czasów II wojny światowej, o czym wprost na początku września powiedział Gauland. Trzeba jednak pamiętać, iż AfD nie jest wolne od naleciałości liberalnej inżynierii społecznej, stąd 38-letnia Weidel tuż przed końcem kampanii wyborczej zadeklarowała swoją homoseksualną orientację, a już wcześniej nie kryła swojego związku z partnerką ze… Sri Lanki.

Największym problemem partii są częste wewnętrzne konflikty. Już dzień po wyborach była lider ugrupowania Frauke Petry (odpowiadająca za wcześniejszy skręt AfD w prawo) zapowiedziała, że nie przystąpi do parlamentarnej frakcji Alternatywy, a jej niesnaski z obecnym kierownictwem narodowych konserwatystów były obiektem dużego zainteresowania ze strony mediów. Jej wyjście z poniedziałkowej konferencji prasowej kierownictwa AfD, po deklaracji o nieprzystąpieniu do klubu parlamentarnego Alternatywy, zostało więc uznane za „zdetonowanie bomby” wewnątrz partii. A to właśnie podziały prowadziły do marginalizacji chociażby podobnych ugrupowań, takich jak Republikanie, którzy na fali pierwszego poważnego kryzysu uchodźczego na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku dostali się do Europarlamentu, aby dość szybko totalnie się rozsypać.

Powrót po banicji

Zaangażowanie polityczne Niemców przeżywa pewien kryzys, ale nadal jest niezwykle wysokie, o czym świadczy niedzielna frekwencja sięgająca blisko 75 proc. Z tego powodu nieprzekroczenie progu w wyborach do Bundestagu może, ale nie musi pociągnąć za sobą konsekwencji w postaci rozkładu danego ugrupowania, co jest chociażby typowe dla Polski. Z tego powodu obok AfD największym zwycięzcą wyborów w Niemczech są liberałowie z FDP, którzy powracają do federalnego parlamentu po czterech latach banicji i od razu mogą stać się języczkiem uwagi w kwestii budowy nowej koalicji rządowej.

FDP musi jednak przy tym zachować sporą ostrożność, bo klęska sprzed czterech lat i późniejszy szereg niepowodzeń w wyborach do landtagów były spowodowane właśnie koalicją z CDU. Chadecy „zjedli” wówczas elektorat liberałów stawiając m.in. nie tylko na liberalizację światopoglądową, lecz również na hasła szybkiego rozwoju gospodarczego dzięki większej swobodzie gospodarczej. Notowań FDP nie poprawił przy tym Philipp Rösler,  chirurg wietnamskiego pochodzenia, który nie potrafił we właściwy sposób komunikować się z wyborcami i po porażce z 2013 roku został zastąpiony przez Christiana Lindnera. Nowy szef FDP jest uważany za świetnego mówcę i niezwykle sprawnego polityka, a jego twarde negocjacje na temat regionalnej koalicji z chadekami w Nadrenii-Westfalii mają być gwarantem tego, iż ewentualne rządy na szczeblu federalnym nie zakończą się kolejną katastrofą.

W swojej kampanii wyborczej liberałowie starali się rzucać zresztą rękawice chadekom, co według komentatorów przyczyniło się do powrotu FDP jako czwartej siły niemieckiej polityki. Ugrupowanie Lindnera krytykowało zbyt otwartą politykę imigracyjną rządu Merkel, zbytnie uleganie presji zielonej lewicy na rezygnację z elektrowni atomowych i węglowych, pomysły utworzenia jednego budżetu dla państw strefy euro, utrzymywanie rozwiniętej współpracy gospodarczej z Turcją, izolowanie Rosji na arenie międzynarodowej, czy też stacjonowanie niemieckiego wojska w Afganistanie. Ponadto FDP postawiło na hasła unowocześniania kraju poprzez jego digitalizację i postawienie na nowe technologie informacyjne. Utworzenie Ministerstwa Digitalizacji miałoby pomóc w stworzeniu w Niemczech ogólnodostępnej sieci szybkiego Internetu, ponieważ pod tym względem Niemcy są dopiero na 25. miejscu na świecie, co przeszkadza zdaniem liberałów w gospodarczej ekspansji ich państwa. Jak widać pozycjonowanie się FDP jako partii przyszłości przyniosło zamierzony rezultat.

Stagnacja na lewicy

Tego samego nie można powiedzieć o partiach radykalnej lewicy, które od wielu lat są stałym elementem krajobrazu politycznego Niemiec. Choć zarówno postkomunistyczna Lewica, jak i Zieloni, odcinają się od częstych zadym wywoływanych przez anarchistów i innych lewicowych radykałów, to właśnie z nimi są kojarzeni, a część polityków konkurencyjnych partii oskarża wręcz oba te ugrupowania o podsycanie podobnych nastrojów. Trudno oprzeć się więc wrażeniu, że radykalna lewa strona niemieckiej sceny politycznej zupełnie nie przystaje do wymogów współczesności, stąd faktycznie od wielu lat stoi ona w miejscu.

W tej kwestii trudno zresztą nie dostrzec zasług samej Merkel. Decydując się na powolną likwidację elektrowni jądrowych, po histerii spowodowanej awarią w japońskiej Fukushimie w 2011 roku, szefowa chadeków wytrąciła Zielonym jeden z głównych argumentów z ręki. Ponadto ekologiczna lewica postulując chociażby walkę ze zmianami klimatycznymi podejmuje tematy, które są zbyt abstrakcyjne dla przeciętnego wyborcy, a mogą zmobilizować jedynie znużoną wielkomiejską klasę średnią. Ponadto stopień świadomości Niemców na temat ochrony środowiska jest już tak rozwinięty, że Zieloni po prostu doszli do kresu swoich możliwości, w czym nie pomaga im dodatkowo skrajne zideologizowanie, z którego od dawna nie chce zrezygnować najbardziej skrajne skrzydło partii.

Wegetację na scenie politycznej już dawno wybrali postkomuniści, których głównym celem jest po prostu przekroczenie progu wyborczego w kolejnych wyborach federalnych. Die Linke jest zresztą łatwym przeciwnikiem do atakowania, ponieważ z jednej strony krytykuje państwo pod rządami Merkel za dryfowanie w stronę autorytaryzmu, aby w tym samym czasie deklarować swoje poparcie dla rządów Rosji, Kuby, czy Wenezueli. Skrajna lewica przeżywa też swoiste „problemy demograficzne”, bo od dawna cierpi na spadek liczby działaczy, a mieszkańcy wschodnich landów wspominający z nostalgią czasy NRD po prostu wymierają…

Na śmietniku historii ostatecznie znalazła się też Partia Piratów, choć kilka lat temu wydawało się, że ugrupowanie opowiadające się za ograniczeniem praw własności intelektualnej stanie się ważnym elementem niemieckiej sceny politycznej. Wejście do trzech landtagów przed pięcioma laty oraz jeden mandat europarlamentarzysty zdobyty dzięki likwidacji progu wyborczego to jednak wszystko, na co było stać piracką efemerydę.

Polska na marginesie

Tematyka niemiecka niezwykle często pojawia się na łamach polskich mediów, zaś obserwując obie strony politycznego sporu w naszym kraju można odnieść wrażenie, iż jest to „transakcja łączona”. Tymczasem sprawa Polski nie była nawet drugoplanowym tematem niemieckiej kampanii wyborczej, choć można było myśleć inaczej słuchając debaty pomiędzy Merkel i Schulzem. Lider SPD zaatakował w jej trakcie Polskę i Węgry za ich sprzeciw wobec akceptacji „kwot uchodźców” proponowanych przez Komisję Europejską. Ponadto pojedynczy politycy wspominali o kwestiach praworządności i demokracji w Europie Środkowej.

W swoim programie sprawę relacji z Polską poruszyło CDU, które przynajmniej na piśmie opowiada się za dalszą współpracą w ramach Trójkąta Weimarskiego, tworzonego przez Niemcy, Polskę i Francję, przy czym ważne jest sformułowanie, iż kooperacja powinna mieć miejsce „obok” niemiecko-francuskiej przyjaźni. Politycy chadecji nie ukrywali, iż w kwestii obecnych polsko-niemieckich relacji liczą głównie na zachowanie zwykłych Polaków, którzy w ich mniemaniu nie podzielają stanowiska rządu Prawa i Sprawiedliwości wobec ich kraju. SPD nie wspomniało o Polsce w swoim programie, ale Schulz kilkukrotnie w wywiadach groził naszemu państwu finansowymi konsekwencjami „braku solidarności europejskiej” w postaci nieprzyjęcia przez Polskę imigrantów. Na podobną retorykę wobec Polski zdecydowali się Zieloni, którzy wyrażają oburzenie stanem demokracji za swoją wschodnią granicą i domagają się „przeciwdziałania tendencjom autorytarnym”.

Na innym biegunie znajdują się deklaracje FDP i Die Linke. Ta pierwsza partia w swoim programie opowiada się za wzmocnieniem wschodniej flanki NATO, w tym również za zwiększeniem obecności zachodnich wojsk na terenie Polski. Skrajna lewica uznaje natomiast krzywdy poniesione przez Polskę ze strony Niemców za zobowiązanie do utrzymania dobrych stosunków z naszym krajem, chociaż liderzy Die Linke uznają winę polskiej strony za ostatnie pogorszenie się wzajemnych relacji. AfD próbuje wzorować się na Polsce z powodu naszego stanowiska wobec imigrantów oraz obrony chrześcijańskich korzeni Europy.

Czy to jeszcze demokracja?

Na pierwszy rzut oka podobne pytanie może być uznane za absurdalne, bo jak widać niemiecka scena polityczna jest różnorodna, do Bundestagu wszedł obecnie wyraźnie antysystemowy ruch, a ponadto nikt nie myśli nawet o oskarżaniu rządzących o fałszowanie wyborów, ale ta kwestia jest podnoszona w debacie publicznej już od kilku lat. W 2014 roku dziennikarz opiniotwórczego tygodnika „Der Spiegel” Dirk Kurbjuweit opublikował zresztą książkę „Bez alternatywy. Merkel, Niemcy i koniec polityki”, w której oskarża niemiecką kanclerz o utrzymywanie władzy dla samej władzy. Jednym z elementów jej planu miało być zresztą trywializowanie kampanii wyborczych, sprowadzanych jedynie do paru bezpiecznych tematów, przyczyniających się wręcz do demobilizacji wyborców.

Widać było to zresztą właśnie w ostatnich miesiącach, kiedy kontrowersyjne tematy podejmowały jedynie radykalne ugrupowania, natomiast i tak nie przebijały się one do głównego nurtu mediów. Choćby w temacie imigracji można było dyskutować jedynie na temat jej rozmiaru i ewentualnych limitów, ale trudno było oczekiwać, aby mainstream podjął dyskusję na temat potencjalnych zagrożeń z nią związanych, bowiem działałoby to na niekorzyść Merkel. Nawet kwestie gospodarcze nie obejmowały poważnych obszarów, takich jak wspomniane już kwestie ubóstwa, lecz ograniczały się chociażby do podjętej przez FDP tematyki szerokiego wykorzystania technologii informatycznych.

Symbolem „zmiękczania” politycznej rywalizacji była za to słynna już debata Merkel z Schulzem z początku września. O ile w Polsce skupiono się na poruszanych w jej trakcie tematach relokacji imigrantów, o tyle w Niemczech zwracano uwagę głównie na jej formę. Prowadzący ją dziennikarze byli krytykowani przede wszystkim za dostosowanie jej do wspomnianej słabości niemieckiej kanclerz w kwestii szybkich ripost wobec politycznych konkurentów, oraz ogółem o unikanie poważnych tematów mogących doprowadzić do konfrontacji między liderami chadecji i socjaldemokracji. Ponadto pozostałe ogólnokrajowe debaty telewizyjne dzieliły ugrupowania na lepsze i gorsze, ponieważ w jednej z nich wystąpili przedstawiciele CDU, SPD i FDP, natomiast w pozostałych uwzględniano resztę ugrupowań, w domyśle nie liczących się wśród „poważnej” konkurencji, choć sami liberałowie byli nie tylko ugrupowaniem pozaparlamentarnym, lecz dodatkowo w sondażach nie przekraczali bariery 10 proc. poparcia.

Tuż przed wyborami opublikowano dodatkowo badania dotyczące stanowiska niemieckich mediów wobec kryzysu imigracyjnego. Wynikało z nich, że co prawda trudno wskazać na jakiekolwiek specjalne formy nacisku na dziennikarzy, ale w tej sprawie nie zachowali oni ani krzty obiektywizmu, dlatego relacjonując go w jednostronny sposób spowodowali dużą polaryzację społeczeństwa w tym temacie. Wystarczy wspomnieć, że w tej sprawie politycy AfD byli cytowani przez czołowe niemieckie media jedynie w 0,1 proc. materiałów prasowych, natomiast ponad 80 proc. wypowiedzi pochodziło od przedstawicieli koalicji chadeków i socjaldemokratów.

Duże wyzwanie

Przed Merkel pojawia się niezwykle trudne zadanie budowy nowej koalicji rządowej. Będzie ono szczególnie ciężkie jeśli swojego zdania nie zmienią socjaldemokraci, którzy w znalezieniu się w opozycji wobec chadecji upatrują szansy na odbudowę zaufania wśród wyborców. Wyjście SPD z rządowej koalicji byłoby zresztą na rękę tamtejszemu establishmentowi, ponieważ w przypadku pozostania w niej socjaldemokratów największą siłą wśród przeciwników rządzących stanie się AfD, a to oznacza przyznanie tej partii wielu ważnych komisji parlamentarnych i tym samym pozwoliłoby jej na umocnienie się na niemieckiej scenie politycznej. Z tego powodu niemiecka kanclerz musi brać pod uwagę kilka możliwych scenariuszy.

Za naturalnego koalicjanta CDU i CSU uważało się zawsze liberałów z FDP, ale trzeba pamiętać, że po okresie rządów lat 2009-2013 będą oni niezwykle ostrożni w sprawie ewentualnego uczestnictwa w gabinecie Merkel. Przede wszystkim jednak taka konfiguracja nie daje rządowi większości, podobnie jak prognozowana przez wielu analityków koalicja CDU i CSU z Zielonymi, stąd najczęściej mówi się o tzw. „Jamajce”, czyli sojuszu zwanego tak od partyjnych barw CDU, CSU, Zielonych oraz FDP. Tak szeroki obóz rządowy dawałby samodzielną większość jego uczestnikom, lecz byłby on jednocześnie wielce niestabilny. Mniejsze partie musiałyby bronić się przed wchłonięciem ich elektoratu przez Merkel, zaś sama kanclerz mogłaby wzmocnić AfD, bo spora część wyborców chadecji nie wytrzyma tak dalekiego skrętu w lewo, jak koalicja z Zielonymi… Sytuację komplikuje fakt, iż FDP i Zieloni celując w podobne grupy społeczne należą do najbardziej zwalczających się nawzajem ugrupowań w Niemczech.

Niemiecka kanclerz przez dwanaście lat rządów musiała stawić czoła wielu wyzwaniom, stąd budowa koalicji rządowej na zdominowanej przez nią scenie politycznej może wydawać się zadaniem błahym. Wiele wskazuje jednak, że będzie to paradoksalnie jedna z najtrudniejszych misji Merkel.

Marcin Ursyński

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply