Joe Biden jest już oficjalnie rywalem prezydenta Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Narodowa Konwencja Demokratów pokazała, że były amerykański wiceprezydent chciałby dotrzeć do tak zwanego przeciętnego Amerykanina. Ideologiczny bagaż stojący za Partią Demokratyczną nieszczególnie mu to jednak umożliwia, nie mówiąc już o licznych wpadkach.

Patrząc na protesty po śmierci George’a Floyda można odnieść wrażenie, że Ameryka jest już stracona. Dziesiątki tysięcy ludzi, nie tylko czarnoskórych, wyszła na ulice, aby przy okazji plądrowania sklepów manifestować konieczność walki z rzekomym rasizmem. Ruch „Black Lives Matter” na tym nie poprzestał, stąd od paru tygodni w USA trwa festiwal absurdów politycznej poprawności. Zagrożone są nie tylko pomniki z czasów wojny secesyjnej, które w kilku przypadkach zakończyły swój żywot, ale nawet nazwy niektórych produktów.

Fala „antyrasistowskich” protestów rozlała się zresztą poza Stany Zjednoczone, co jest już tematem na nieco inną opowieść. To nie zmienia jednak faktu, że cztery lata temu amerykańskie społeczeństwo wybrało na prezydenta naczelnego wroga wszelkich wyznawców politycznej poprawności. Wygrana Trumpa do dzisiaj nie została przetrawiona przez liberalnych intelektualistów, tym niemniej dla innych obserwatorów amerykańskiej sceny politycznej sprawa jest dużo prostsza.

„Partia amerykańska”

Mianowicie triumf kandydata nieakceptowanego nawet przez establishment Partii Republikańskiej był głosem protestu. Jego wybór był środkowym palcem pokazanym republikańskim i demokratycznym elitom, od dawna niepotrafiącym zauważyć problemów przeciętnego Amerykanina. Należą do nich brak stabilnej pracy (lub brak pracy w ogóle), skutkująca brakiem dobrze płatnych miejsc pracy deindustrializacja kraju, brak dostępu do dobrej opieki zdrowotnej (albo w ogóle brak ubezpieczenia zdrowotnego) czy trwająca od lat siedemdziesiątych stagnacja w wynagrodzeniach robotników.

Przeciętny Amerykanin nie jest też uczestnikiem protestów w Portland, czy też innych dużych miastach USA. Ceni sobie amerykańską historię, opowiada się za kluczowym znaczeniem swojego kraju na arenie międzynarodowej, a także nie podziela poglądów krzykliwych progresistów. Oczywiście, amerykańskie społeczeństwo stale się liberalizuje, jednak dalej działa na nie odwoływanie się do Boga i Biblii.

Biden i jego sztabowcy wydają się to rozumieć. Można było to zaobserwować w trakcie konwencji Partii Demokratycznej, podczas której były wiceprezydent w administracji Baracka Obamy otrzymał wyborczą nominację. Jak zauważyło pismo „The American Conservative”, całe wydarzenie miało przedstawić Demokratów jako „partię amerykańską”. Z tego powodu w jej trakcie często odwoływano się do historii ugrupowania. A było do czego, bo Demokraci w swoim współczesnym kształcie funkcjonują od 1928 roku.

Demokratyczny kandydat na prezydenta odwoływał się więc do „tradycyjnych” tematów swojego ugrupowania. Kwestie ideologiczne znalazły się tym samym w cieniu zagadnień, którymi przez ostatnie miesiące żyły amerykańskie media. Praca, opieka zdrowotna, pozycja związków zawodowych, równe wynagrodzenia – zdaniem komentatorów Biden zaprezentował siebie jako „kandydata powrotu do normalności”. Już kilka miesięcy temu pojawiały się zresztą głosy przyrównujące go do Warrena Hardinga, republikańskiego prezydenta w latach 1921-1923. Harding także obiecywał wówczas normalność w postaci bardziej sprawiedliwego systemu ekonomicznego.

Ideologia musi być

Oczywiście Biden nie mógł całkowicie zrezygnować z agendy swojego ugrupowania. Chęć przejęcia dotychczasowego elektoratu Trumpa nie może oznaczać demonstracyjnego odcięcia się od lewicowo-liberalnych wyborców. Były wiceprezydent część swojego przemówienia poświęcił więc standardowej tematyce Demokratów. Sugerował tym samym, że jego tegoroczny pojedynek z urzędującym prezydentem jest starciem dobra ze złem, a on sam jest oczywiście tym pierwszym. Dodatkowo Biden do znudzenia powoływał się na amerykańską konstytucję.

W podobnym tonie utrzymane było wystąpienie Obamy, który podczas konwencji wsparł swojego dawnego współpracownika. Były prezydent wygłosił przemówienie prosto z Muzeum Rewolucji Amerykańskiej w Filadelfii. To właśnie w tym mieście podpisano amerykańską konstytucję, a sam Obama wystąpił na tle planszy poświęconej temu dokumentowi. Dobór anturażu nie był przypadkowy, bo skupił się on na krytyce Trumpa jako zagrożeniu dla wartości konstytucyjnych, zarzucając mu również wspieranie autorytarnych przywódców. Z tej okazji złośliwcy przypomnieli swobodne podejście do ustawy zasadniczej ze strony samego Obamy, dokonującego choćby interwencji w Libii bez wymaganej zgody Kongresu.

Podczas konwencji nie zabrakło wystąpień innych czołowych progresistów Partii Demokratycznej. Niedawny konkurent Bidena, Bernie Sanders, zarzucał urzędującej głowie państwa „podążanie ścieżką autorytaryzmu”. Było to niezwykle ciekawe doświadczenie, zważywszy na dawne wypowiedzi demokratycznego socjalisty, w ciepłych słowach odnoszącego się do Związku Radzieckiego i Kuby pod rządami Fidela Castro. Gubernator stanu Nowy Jork, Andrew Cuomo, porównał z kolei zjawiska rasizmu i ksenofobii do koronawirusa. W podobnym tonie utrzymane było wystąpienie Kamali Harris, kandydatki Bidena na wiceprezydenta, ubolewającej nad brakiem szczepionki na rasizm.

Demokracja starych ludzi

Wystąpienia innych liderów Demokratów były jednak drugorzędne. To Biden został uznany największym zwycięzcą partyjnej konwencji. Co wcale nie jest oczywiste. W 2004 roku więcej mówiło się o Obamie niż Johnie Kerrym, z kolei osiem lat później ważniejszy od Obamy okazał się Bill Clinton. Teraz scena należała do starego, dobrego Joe i jego troski o przyszłość klasy robotniczej.

Problemem Bidena jest jednak fakt, że kampania wyborcza nie kończy się na demokratycznej nominacji, ale dopiero się na niej zaczyna. Może wystarczyć zaledwie kilka dni, aby zaczął trwonić dobre wrażenie pozostawione po konwencji. Chodzi oczywiście o dostarczenie odpowiedniego materiału do szyderstw dla jego przeciwników, którzy z lubością wypominają mu starość.

78-letni Biden jest tylko cztery lata starszy od Trumpa, ale jego nominacja jest krytykowana przez niektórych progresistów. Wszak ich celem jest między innymi mobilizacja najmłodszych wyborców. Demokraci kreują się na partię dla ludzi młodych i dynamicznych, przeciwstawiając sobie starych i zacofanych Republikanów. Trudno jednak budować sobie wiarygodność w tym względzie, kiedy na kandydata wybiera się jednego z najstarszych przedstawicieli waszyngtońskiego establishmentu. Alternatywy jednak za bardzo nie było, bo wśród przywódców Partii Demokratycznej najmłodszy Chuck Schumer w tym roku skończy…70 lat.

Można przewidywać, że Trump i Biden w kampanii wyborczej zaliczą sporo wpadek. Nie jednak swobodne podejście do faktów w przypadku tego pierwszego, a także skleroza tocząca tego drugiego, okażą się najważniejsze. Kluczem do zwycięstwa będą wyborcy oceniający w sondażach negatywnie obu kandydatów. Będzie to więc test wiarygodności. Biden będzie musiał przekonać Amerykanów, że nie jest jednym z szalonych postępowców i jest rzeczywiście w stanie działać na korzyść pracowników. Tak zwana „korporacyjna Ameryka” od dawna stoi jednak za Demokratami, dlatego wbrew obecnym sondażom to Trump jest wciąż faworytem do zwycięstwa.

Marcin Ursyński

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply