Antyrządowe protesty w Rumunii ponownie przybrały na sile, a wszystko dzięki rumuńskiej diasporze, która podczas wakacyjnego pobytu w swojej ojczyźnie próbowała po raz kolejny zmobilizować masy. Wiele wskazuje jednak na to, że podobnie jak w przypadku poprzednich serii manifestacji tak naprawdę nie zmieni się nic.

Jak dotąd rumuńska emigracja ograniczała swoją aktywność do finansowej pomocy swoim rodakom, transferując do swoich rodzin środki zarobione podczas pracy w Europie Zachodniej. Szacuje się, że tylko w ubiegłym roku do Rumunii trafiło 3,4 miliarda euro przesłanych przez diasporę, podczas gdy cały produkt krajowy brutto kraju w ubiegłym roku wyniósł około 187,5 miliarda euro. Widać więc wyraźnie, że emigranci mają duży wpływ na rumuńską gospodarkę, a poprzez swoje protesty chcieli oddziaływać także na krajową politykę.

Po części się to udało. Od piątku rumuńskie media zajęte są głównie demonstracjami przeciwników rządów socjaldemokratów. Zwłaszcza po piątkowych zamieszkach w Bukareszcie podczas których rannych zostało blisko czterysta osób. Głos w tej sprawie zabrał sam prezydent Klaus Iohannis, zlecając prokuraturze wojskowej zajęcie się kwestią przekroczenia uprawnień przez żandarmerię i jej brutalnymi interwencjami. Należy przy tym zaznaczyć, że choć demonstracja w Bukareszcie zgromadziła kilkadziesiąt tysięcy osób, to frekwencja w pozostałych rumuńskich miastach raczej nie powalała na kolana.

Ważnym sygnałem jest natomiast wsparcie dla protestów ze strony Iohannisa. Rumuński prezydent wie bowiem doskonale, że on i jego Partia Narodowo-Liberalna (PNL) mogą liczyć właśnie na głosy diaspory. Wygrana w wyborach prezydenckich w 2014 roku była między innymi efektem poparcia ze strony emigrantów, którym w rumuńskich placówkach dyplomatycznych z tego powodu utrudniano głosowanie. Właśnie wówczas wybuchły zresztą pierwsze poważne protesty przeciwko dominacji Partii Socjaldemokratycznej (PSD) i zawłaszczaniu przez nią państwa.

Zobacz także: Komisja Europejska nie zamierza komentować opozycyjnych manifestacji w Rumunii

Problem polega jednak właśnie na tym, że kolejne wielkie społeczne „rewolucje” w Rumunii nie przynoszą wielkiego skutku. Ich zasięg ogranicza się właściwie tylko do Bukaresztu, a kilka poprzednich masowych demonstracji miało dużo więcej uczestników od weekendowych protestów. Tak było chociażby pod koniec ubiegłego roku, kiedy protestowano przeciwko reformie wymiaru sprawiedliwości, czy też w październiku 2015 roku po pożarze w jednym z klubów nocnych w Bukareszcie i śmierci ponad sześćdziesięciu osób.

Emigranci tchnęli więc jedynie chwilowe ożywienie w tracące na dynamice protesty. Niedawne manifestacje przeciwko zmianom w Narodowym Dyrektoriacie Antykorupcyjnym, czy też skazanemu za nadużycia liderowi PSD Liviu Dragnei przyciągały zaledwie po kilka tysięcy osób. Według sondaży socjaldemokraci nadal mogą liczyć na głosy 30-40 procent wyborców, chociaż od pewnego czasu widoczny jest skok poparcia dla PNL. Wpływ na stabilne poparcie dla PSD wynika przy tym z wysokiego wzrostu gospodarczego, braku wiarygodnej alternatywy (narodowi liberałowie również nigdy nie stronili od afer) oraz zdominowania przez rządzących przekazu medialnego.

Brak konkurencji dla gabinetu socjaldemokratów i liberałów jest przy tym aż nadto zauważalny, podobnie zresztą jak niewielka skala oddziaływania opozycji poza rumuńską stolicą. Powstały na bazie sukcesu w bukaresztańskich wyborach samorządowych w 2016 roku ruch Unii Ocalenia Rumunii (USR) balansuje na granicy progu wyborczego, a jego działalność w innych rumuńskich miastach, w tym na prowincji, jest właściwie niezauważalna. Wyborcy nie ufają także centroprawicowej Partii Ruchu Ludowego (PMP) byłego prezydenta Traiana Băsescu, mającego nadzwyczaj dobrą prasę w naszym kraju w porównaniu do swoich rzeczywistych zasług dla Rumunii.

Opozycja nie ma wyrazistego lidera, ale przede wszystkim posłuchu wśród społeczeństwa. Hasła budowy demokratycznych instytucji, walki o wolne sądy czy powstrzymania korupcji brzmią często abstrakcyjnie, zwłaszcza dla mieszkańców ubogiej rumuńskiej prowincji, na co zwraca uwagę niewielka zresztą grupa opozycyjnych komentatorów. Dziennikarze nieprzychylni rządzącym domagają się więc przede wszystkim utworzenia realnego ruchu społecznego, który będzie potrafił przedstawić alternatywę, nie ograniczając się jedynie do „przeklinania na rogu bukaresztańskiej ulicy”.

Jak na razie przywódcy kolejnych „społecznych rewolucji” i „masowych protestów” nie zaproponowali jednak żadnego pozytywnego programu, natomiast prorządowe media wykorzystują zamieszki w Bukareszcie do swojej propagandy. Oskarżeniom o brutalność żandarmów jest przeciwstawiany film z udziałem dwójki funkcjonariuszy, w tym kobiety, którzy o mały włos nie zostali zlinczowani przez agresywny tłum. W takich warunkach same demonstracje niczego nie zmienią.

Marcin Ursyński

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply