Nie ma dwóch Katalonii. Są trzy.

Podsumowując, nie ma dwóch Katalonii, są trzy: nacjonalistyczna, ta zdominowana przez partiokrację, i ta, która będąc katalońską, a zarazem nie chcąc wyprzeć się swojej hiszpańskości, ani fundamentalnych wartości, chce znaleźć swoje miejsce – pisze Javier Barraycoa na łamach La Gaceta.

Ciemiężeni mają dziwną skłonność do optymizmu, a w szczególności co do najmniejszego choćby cienia szansy na zmianę ich żałosnego położenia. Zapewne są to resztki mesjanizmu kulturowego, które jeszcze pozostały niczym osad na naszej narodowej duszy. Kiedy rząd hiszpański zdecydował o wprowadzeniu artykułu 155 konstytucji nie brakło entuzjastów, którzy sądzili, że widzą ziemię obiecaną, śnią o nadejściu całkiem nowego państwa, mlekiem i miodem płynącego. Premierowi rządu też nie brakło ani klakierów, ani ośrodków prawicowych, które mu kibicowały, podczas gdy faryzeizm nacjonalistyczno-kataloński rozdzierał szaty. Ale niewielu pamiętało, że Mojżeszowi nie było dozwolone wejść do ziemi obiecanej po przebyciu pustyni.

Mojżesz nie otrzymał wystarczająco ziemskiego czasu, aby dostąpić tej łaski, podobnie rząd pozbawił wielu Katalończyków nadziei na ujrzenie rozstrzygnięcia dramatu, którym żyjemy od dekad. Rajoy nie tylko wprowadził artykuł 155, ale też przestawił zegar wyborczy, który wybije 21 grudnia Klakierzy na łamach wiodących gazet hiszpańskich wychwalali wspomnianą decyzję jako geniusz strategiczny godny Rommla czy Pattona i przyjęli rolę adwokatów bliskiego, i ostatecznego ocalenia Katalonii. Innym, czyli nam, pozostał jedynie głupawy wyraz twarzy, obserwując niezdolność obywateli do zaskarżenia tego, co jest jedną z największych kpin i kolejną obelgą, którą my, Katalończycy, powinniśmy przełknąć. Kilka dni, jakie minęły od wprowadzenia artykułu 155, to czas, w którym osiągnięto wiele, ale i niewiele.

Wiele, biorąc pod uwagę, że rząd zdołał przyjąć strategie w celu uniknięcia rozpadu instytucjonalnego, będącego efektem DUI (jednostronnej deklaracji niepodległości). Przypomnijmy, że 17 października sędzina Lamela zdecydowała o aresztowaniu liderów separatyzmu katalońskiego (zwanych „jordis”), a 21 października wprowadzono artykuł 155. Naiwny aplauz ze strony uciśnionej nacjonalizmem katalońskim części populacji, zamieniono na panikę w gabinetach pałacu Moncloa, szczególnie kiedy 2 listopada sędzina Lamela wydała decyzję o aresztowaniu, jako zastosowaniu środków tymczasowych, wobec połowy autonomicznego rządu katalońskiego, który wciąż pozostawał na rodzimej ziemi.

Nie ma niczego, co bardziej zdumiewa polityków, którzy deklarują bronić niezawisłości sądownictwa, niż zetknięcie się z sędzią, który przestrzega zasady podziału władzy. Więzienie dla Junquerasa i jego współpracowników burzyło strategię Rajoya: ukazać się konserwatywnej opinii publicznej jako wybawca Hiszpanii i przeprowadzić szybkie wybory, aby wykorzystać wewnętrzny kryzys w szeregach katalońskich nacjonalistów. Była to strategia, która pozwalała uciec z gniazda os katalońskich, ogłaszając artykuł 155 bez wprowadzenia go. Jedno osiągnięcie więcej dla złej sławy Galicjan. Ale scenariusz z potencjalnymi kandydatami za kratkami zmienia wszystko. Sondaże nie sprzyjają Partii Ludowej (PP, rządząca Hiszpanią); tak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Partia Socjalistów Katalonii (PSC) odradza się z niczego, wyciągając z cylindra i przyłączając starych działaczy Demokratycznego Zjednoczenia Katalonii (UDC), natomiast w PP wciąż nie tłumaczy się dlaczego chrześcijańscy demokraci nie zapukali jeszcze do ich drzwi; widzowie TV3 (katalońska telewizja proseparatystyczna) budzą się z szoku i zaczynają ponownie napędzać oglądalność stacji; Kandydatura Jedności Ludowej (CUP) decyduje ogłosić się, wbrew wszelkim przewidywaniom, jako antysystemowa na systemowe wybory, Puigdemont żyje i ma się dobrze zajadając małże w Brukseli i królując na okładkach gazet. Jedynym pomysłem rządu hiszpańskiego wobec takiego przesytu złych wiadomości było odebranie sprawy sędzinie Lameli, a następnie próba kontrolowania sytuacji; to znaczy doprowadzenia do tego, aby tacy jak Junqueras i reszta, prowadzili kampanię na ulicach i dzięki temu zebrali mniej głosów niż z więziennej celi. Jest powszechnie wiadome, że my, Katalończycy, jesteśmy bardzo melancholijni i widok płaczącej w więzieniu Forcadell czy Junquerasa może wypełnić urny po brzegi, i tym razem naprawdę.

Tak jak wspominaliśmy, artykuł 155 pozwolił osiągnąć też niewiele, bardzo niewiele. A raczej prawie nic. Potencjalny elektorat  kataloński (przeciwny separatyzmowi), który ze względu na stałe wartości i spójność moralną, nie może podzielać postulatów wyborczych partii tzw. głównego nurtu (kwestie aborcji, anty-bioetyka i ideologia gender są na stałe wpisane w ich programy), czuje się osierocony z kandydatur. Nie było czasu, aby wyznaczyć inną drogę wyborczą wobec separatyzmu, który gromadzi entuzjazm mnóstwa Katalończyków, którzy wyszli na ulicę. I nie było go właśnie dzięki partiom mainstreamowym. Uniemożliwiły to terminy narzucone przez rząd, i tak ponownie stoimy przed scenariuszem ograniczonym partiokracją. Stawia to wielu wyborców przed poważnym dylematem: głosowanie wbrew moralności lub przyzwolenie na dalszy postęp nacjonalizmu. Partiokracja okazuje się szczególnie okrutna kiedy zmusza do wyboru pomiędzy jednym złem, a drugim. Rzeczywiste wprowadzenie artykułu 155 wymagało od niektórych partii wyrzeczeń a od rządu stanowczości. Na przykład należało utworzyć skoncentrowana władzę z rzeczywistym wpływem na kwestie publiczne – jak edukacja – ze skrupulatną  i długofalową polityką, wspartą reformami prawnymi; należało ograniczyć olbrzymią siłę propagandy katalońskich mediów publicznych; skorygować politykę społeczną godną państwa sowieckiego, i wreszcie, opóźnić o kilka lat kalendarz wyborczy. Należało uregulować pracę magistratów, izb, policji autonomicznej i nierealnej polityki gospodarczej, która doprowadziła Katalonię do stanu technicznej niewypłacalności. Ale z tego wszystkiego nie będzie absolutnie niczego. Wprowadzono artykuł 155 i rozpoczęto rywalizację wyborczą.

Zobacz także: Kto będzie narodem bardziej

Tymczasem jeszcze bije serce Katalonii, która teraz pełna nadziei, skończy porzucona kilka miesięcy po przeprowadzeniu wyborów. Katalonia jest żywa, ale partie polityczne już się głowią jak by ją tu przywrócić na wygodną kanapę zacisza domowego. Przecież polityka jest dla profesjonalistów. Przykładowo, ostatni weekend (tekst ukazał się 15 listopada) był spektakularny dla ruchu obywatelskiego ludności hiszpańsko-katalońskiej: w piątek 10 listopada: olbrzymia manifestacja przed ratuszem w Sabadell za przywróceniem hiszpańskiej flagi; w sobotę 11: marsz przez Villaroja w Gironie (najbardziej prohiszpańską dzielnicę w całej Katalonii), i popołudniowa demonstracja w Reus; w niedzielę 12: manifestacje patriotyczne w Manresa i Lérida. I dalej, w ten piątek odbyło się zgromadzenie przed budynkiem ratusza w Igualada, również w celu przywrócenia flagi hiszpańskiej. Wciąż zapowiada się coraz większa mobilizacja. To wszystko bardziej niż jako chwalebny obywatelski trud, zostało raczej wykorzystane jako manipulacja kampanii przedwyborczej. Dla przykładu, pod koniec demonstracji w Sabadell pojawili się pomagierzy partii mainstreamowych, aby przypisać sobie zorganizowanie manifestacji. Nad tym oczywiście rozwodziły się wszystkie media. Ale kiedy te ugrupowania nie były w stanie kontrolować demonstracji, takie wydarzenia były ignorowane, bądź zlekceważone przez media „konserwatywne”.

Podsumowując, nie ma dwóch Katalonii, są trzy: nacjonalistyczna, ta zdominowana przez partiokrację, i ta, która będąc katalońską, a zarazem nie chcąc wyprzeć się swojej hiszpańskości, ani fundamentalnych wartości, chce znaleźć swoje miejsce. Artykuł 155 był środkiem idealnie dopasowanym do dwóch pierwszych. Natomiast dla trzeciej, był rozczarowaniem i kpiną.

Javier Barraycoa

Tłumaczyła: Aleksandra Baran

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply