Choćby katalońscy separatyści byli najbardziej politycznie poprawni i najbardziej euroentuzjastyczni, w praktyce odkrywają wszystkie sprzeczności tkwiące w ideologii i praktyce politycznej elit Unii Europejskiej.

Wielokrotnie już szydzono z Francisa Fukuyamy i jego tezy o „końcu historii”, który miał ziścić się na naszych oczach przez przyjęcie przez wszystkie społeczeństwa świata liberalnych wartości, urządzenie wszystkich państw jako liberalnych demokracji, pokojowo współpracujących ze sobą w ramach, rzekomo korzystnej dla wszystkich, globalnej gospodarki funkcjonującej według  punktów konsensusu waszygtońskiego. Oczywiście rzeczywistość brutalnie zweryfikowała mniemania amerykańskiego politologa, a jego ideologiczna pycha w istocie zasługuje dziś już tylko na drwinę.

Nie wszyscy jednak wyciągnęli wnioski z intelektualnej klęski Fukuyamy. W 2005 roku postmodernistyczny filozof niemiecki, Peter Sloterdijk sugerował, że choć globalizacja nie przebiega w liniowy sposób, tak, jak się wydawało jej bezrefleksyjnym gloryfikatorom, to koniec historii został osiągnięty przynajmniej w ramach Unii Europejskiej. Sloterdijk opisał jej przestrzeń jako „kryształowy pałac” (tak zresztą brzmi tytuł polskiego wydania jego pracy „Im Weltinnenraum des Kapitals”), jasne i ciepłe miejsce w którym rządzeni przez oświeconych technokratów ludzie zajmują się już tylko, z coraz większym zblazowaniem, zaspokajaniem indywidualnych potrzeb wynikających  z hedonistycznych przesłanek. W świecie tym miałoby już rzekomo nie być ani wspólnot, a tylko przygodne relacje w informacyjnej sieci ukształtowanej przez internet i telefony komórkowe, ani też idei, poza ideą konsumowania ile się da.

Nie trudno zauważyć, że w świecie takim tożsamość narodowa staje się czymś całkowicie nierzeczywistym, tak jak wyprowadzanie z niej interesów grupowych i działań politycznych na rzecz realizacji tych interesów. W świecie takim nierzeczywista staje się wręcz sama polityka, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, zastępowana przez „spektakl” w ujęciu Guya Deborda. Obrazy i narracje rządzące świadomością ich biernych, samotnych w tłumie konsumentów, a serwowane przez warstwę rządzącą, pozostają w ramach tego spektaklu w całkowitym oderwaniu od ich obiektywnych potrzeb i kategorii prawdziwości.

Kultura ma znaczenie

Wszystkie te utrzymane na wysokim poziomie abstrakcji refleksje można by, wydawałoby się bez wielkich problemów, przyłożyć do hiszpańskiego społeczeństwa. W przyspieszonym tempie przebyło on drogę do „kryształowego pałacu”. Autorytarne państwo generalissimusa Franco zostało błyskawicznie zdemontowane przez jego własnych współpracowników i wychowanków. Demokratyczna Hiszpania już w 1978 r. została w bardzo poważnym zakresie zdecentralizowana na mocy nowej konsytucji. To iście postmodernistyczny dokument, bowiem z jednej strony głosi „nierozerwalną jedność Narodu Hiszpańskiego” i już w tym samym artykule „gwarantuje prawo do samorządności narodowości i regionów, z których [Hiszpania] się składa”. Jest więc opleciony na pojęciu „Narodu Hiszpańskiego” całkowicie wyabstrahowanego od jakiejkolwiek treści kulturowej, etnicznej. W tym sensie autorzy hiszpańskiej konstytucji szli w awangardzie konstruktorów „kryształowego pałacu”. Koryfeusze idei Unii Europejskiej i jej polityczni wykonawcy myślą wszak o niej jako o kosmpolitycznym związku nie tyle przekraczającym, co całkowicie relatywizującym dotychczasowe, tradycyjne kutltury Europy. „Nie ma czegoś takiego jak francuska kultura, jest kultura we Francji” – powiedział Emmanuel Macron, krótko przedtem zanim został prezydentem tego państwa.

To  zadziwiające, że polscy konswerwatyści czy narodowcy, z wszystkimi swoimi potępieńczymi zaklęciami wymierzonymi w mieszkańców Katalonii, nie zauważają tego, że polityczny ruch Katalończyków, a przynajmniej ruch znacznej części z nich, bezpardonowo godzi w tezy i projekty oświeconych „Europejczyków” przez duże „E”. Okazało się bowiem, że kultura, wbrew mniemaniu prezydenta Macrona, z narodowościowym przymiotnikiem, ma znaczenie. Bez względu na pragmatyczną argumentację separatystycznych polityków katalońskich o tym, kto komu ile funduszy zabiera lub daje, konflikt jaki narasta w Hiszpanii, przebiega po liniach kulturowych. Bez względu na to ile razy lewicowi politycy Katalońscy zapewnią, że chodzi im o „naród obywatelski” i „otwarty”, także dla imigrantów z Afryki, masy ich zwolenników i przeciwników szeregują się i będą się szeregować głównie według języka, który uznają za ojczysty, według obrzędów, świąt, rocznic jakie wspólnie obchodzą w swoich miastach i miasteczkach, według pieśni jakie wspólnie śpiewają oraz historycznych postaci i faktów, które uznają za istotne dla siebie i które gloryfikują jako wzór na przyszłość.

To właśnie takie składniki określają narodową tożsamość. Charakterystyczne, że do dojrzenia ponadpartyjnego, łączącego partie lewicy i centroprawicową CDC, ruchu separatystycznego, doszło w Katalonii po całkowitym przejęciu przez władze regionu odpowiedzialności za system edukacji. Bardzo szybko liczba lekcji języka hiszpańskiego w szkołach Katalonii została zredukowana do niezbędnego minimum, a na lekcjcach historii dzieci zaczęły uczyć się o „utracie suwerenności”przez Księstwo Katalonii w 1714 r.

Europejczycy przeciw Katalonii

Ta nagła erupcja politycznych emocji i rewindykacji opartych właśnie na, jakby nie patrzeć, kulturowej czy może już etnicznej formie tożsamości, siłą rzeczy jest piaskiem sypanym w tryby mechanizmu projektowanego przez „Europejczyków”. Nie potrafią oni nawet, w ramach swojej logiki, zinterpretować i odnieść się do eskalacji jaka dokonuje się w Hiszpanii. Jeśli już próbują, owocuje to tak zabawnie nieprzystającymi do rzeczywistości deklaracjami, jak stwierdzenie czołowego euroliberała Guya Verhofstadta, że „przyszłością jest wielojęzyczna i multikulturowa Hiszpania w wielojęzycznej i multikulturowej Europie”. Rzeczywistość próbuje też zaklinać, spróchniała już nieco, trybuna tych samych poglądów, które reprezentuje Verhofstadr, „Gazeta Wyborcza”. Zaklina w swoim stylu, o rzekomym „dreszczu przerażenia” przechodzącym „przez cały kraj”. Czy chodzi o Katalonię, czy o Hiszpanię nie konkretyzuje i nie ma to chyba dla redaktora Marcina Stasińskiego większego znaczenia, próbuje on bowiem wyczarować przed naszymi oczami jakąś trzecią stronę, „Europejczyków”, tak jak on „przerażonych” intensywnością narodowych emocji i dążeń. Nie widziałem ich w niedzielę na ulicach Barcelony.

Ostatecznie, mierząc się z tą sytuacją eurokraci i czołowi politycy państw zachodnioeuropejskich, poza rytualną pochwałą dialogu i potępieniem przemocy, mieli do powiedzenia tylko jedno: „To wewnętrzna sprawa Hiszpanii”. Jedyne co potrafili, to powołać się na stare, dobre państwo narodowe i jego suwerenność. Ten sam wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, który kieruje polityczną interwencją Unii w aktywność prawodawczą polskiego Sejmu, afirmuje wręcz brutalne akcje hiszpańskich sił bezpieczeństwa przeciw katalońskim urzędnikom organizującym niedzielne referendum i wolontriuszom je obsługującym. „Utrzymywanie rządów prawa czasem wymaga proporcjonalnego użycia siły” – stwierdził, w swoim suchym stylu, Frans Timmermans w Parlamencie Europejskim trzy dni po owym referendum. Sam przewodniczący Komisji, Jean-Claude Juncker, uprzedzał Katalończyków, że ich niepodległe państwo nie będzie członkiem UE i pokpiwał z ich dążeń porównując je do ewentualnej secesji „północnego Luksemburga”. Był to silny cios w narrację katalońskich separatystów, którzy przekonywali obywateli, że nie muszą się bać odłączenia od Hiszpanii skoro utrzymanie rynków i inwestycji umożliwi im właśnie Unia.

Ani myślała wtrącać się w „wewnętrzne sprawy Hiszpanii” Angela Merkel, której rzecznik podkreślał konieczność obrony „stabilności” i „ładu konstytucyjnego” tego państwa. Jeszcze przed niedzielnym referendum o tym, że Hiszpania powinna zostać zjednoczona” bardzo dobitnie mówił prezydent USA, Donald Trump na wspólnej konferencji prasowej z premierem Mariano Rajoyem. Trudno więc stwierdzić skąd wzięło się tak częste wśród polskich samozadeklarowanych prawicowców przekonanie, że wybuch katalońskiego separatyzmu jest tylko elementem wielkiego planu eurokratów lub Berlina pokawałkowania europejskich państw by je łatwiej zdominować. Berlin i Bruksala stanęły przeciw separatystom, mimo całego ich głośno wyrażanego euroentuzjazmu.

Hiszpański filar

Stało się tak nie tylko z powodu ogólnego stanu świadomości zachodnieuropejskich elit, w której etniczne separatyzmy są czymś w „wstecznym” i z zasady nieracjonalnym. W grę wchodziła zwykła realpolitik, równowaga sił. Władze Hiszpanii, czwartego pod względem zaludnienia (po Brexicie) państwa Unii zdecydowanie popierają integracyjne, centralizatorskie idee wychodzące z Berlina, Paryża i Brukseli. Madryt razem z dwiema pierwszymi stolicami, oraz Włochami promuje integrację polityki obronnej w ramach UE. To samo dotyczy płaszczyzny polityki finansowej. Charaktersytczne, że za rządów Mariano Rajoya Hiszpania była jedynym dotkniętym kryzysem państwem unijnego Południa, które bez szemrania wypełniało rekomendacje Europejskiego Banku Centralnego i Komisji Europejskiej, prowadząc politykę oszczędności nawet kosztem pauperyzacji i kolosalnego bezrobocia, zwłaszcza wśród młodzieży. Bezrobocia owocującego falą emigracji zarobkowej dawno nie widzianą w jakimkolwiek państwie zachodnioeuropejskim. Deklaracje solidarności z Polską w sprawie ewentualnych zmian w dyrektywie o pracownikach delegowanych, były ze strony Rajoya raczej nieśmiałe.

Na płaszczyźnie obyczajowej, po dwóch kadencjach rządów Jose Luisa Zapatero, Hiszpania znajduje się w awangardzie „postępu”. Z akceptacją społeczną, która sprawiła, że rządzący także drugą kadencję Mariano Rajoy z, nazywanej prawicową, Partii Ludowej, nie odwrócił ani jednej „innowacji” lewicowego poprzednika na tej płaszczyźnie. Katalonia, wbrew twierdzeniom naszych konserwatystów, nie wyróżnia się pod tym względem na tle innych regionów Hiszpanii.

Ewentualna secesja Katalonii byłaby więc podpiłowaniem jednego z głównych filarów coraz bardziej się centralizującej i coraz bardziej ponadnarodowej Unii. W dodatku o ile konflikt przez nią wywołany, mógłby dojść do takiego stadium w którym doszłoby do użycia przemocy, oznaczałoby to faktyczny paraliż zachodnich liderów. Trudno sobie wyobrazić by wychowani w cieplarnianych warunkach „kryształowego pałacu” ci postpolitycy byli w stanie zająć jakąkolwiek stanowczą pozycję, podjąć jakąkolwiek stanowczą akcję, wobec takiej eskalacji, podobnie jak nie byli w stanie zająć stanowczego stanowisko wobec fali nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Ze względów ideologicznych czy wręcz mentalnych, ta, jak to ujmował Ernst Jünger, „sfera elementarna” w której grupy społeczne czy narodowe zmierzają ku fizycznemy starciu, leży poza zasięgiem wyobraźni, a tym bardziej czynu zachodnich elit.

Sfera elementarna

Czy więc sfera ta leży poza zasięgiem wyobraźni, a tym bardziej czynu samych władz Hiszpanii i polityków katalońskich? Być może. Ostatecznie Madryt ciągle nie zawiesił autonomii Katalonii, nie uwięził jej przywódców politycznych, nie wprowadził na jej terenie stanu wyjątkowego i nie pchnął armii na ulicę, mimo, że ma do czynienia z jawnym separatyzmem. Z drugiej strony szef regionalnych władz, Carles Puigdemont, w czasie środowej sesji katalońskiego parlamentu nie dokonał proklamacji niepodłegłości, choć obiecywał jej ogłoszenie w ciągu 48 godzin od podania zwycięskiego dla zwolenników separacji wyniku referendum. Być może więc to tylko kolejny debordowski spektakl.

A jednak dynamika takiej polaryzacji bywa nieokiełznana, o czym przekonali się przed ćwierćwieczem mieszkańcy równie słonecznej i do czasu równie spokojnej Jugosławii. Przesada? Być może. Półwysep Iberyjski trudno porównywać do Bałkanów. Katalońska organizacja terrorystyczna, Terra Lliure (Wolna Ziemia) w latach 1979-92 atakowała własność hiszpańskiego państwa czy biznesu, ale ofiarą śmiertelną jej działań padła jedna osoba, jak zresztą twierdzili bojownicy, przez przypadek.

To, że polaryzacja postaw społecznych w Katalonii już się dokonała wydaje się jednak oczywiste. Najpewniej Katalonia nie stanie się niepodległym państwem w przyszłym tygodniu, a jednak dziś, nawet ci jej mieszkańcy, którzy sprzeciwiali się idei niepodległości, oburzają się pytając, w ich zamyśle retorycznie – jakim prawem Madryt zabrania nam decydować o sobie? I przekonanie o tym, że tylko Katalończycy mają prawo decydować o Katalonii, będzie tym bardziej powszechne im więcej pojawia się w mediach zdjęć rozbitych głów demontrantów, którzy mieli kontakt z hiszpańską policją, jest już wielkim zwycięstwem separatystów.

Czy Katalończycy są narodem? Czy mogą powoływać się na prawo do samostatnowienia, pozostające w sprzeczności z zasadą suwerenności i integralności terytorialnej państw? Na takie pytanie nie sposób odpowiedzieć w tej chwili. Na to pytanie odpowiedzą sami Hiszpanie bądź sami Katalończycy. Trzeba tylko rozumieć, że narody nie są statycznymi bytami w przestrzeni. Są dynamicznymi bytami w przestrzeni i czasie. O tym czym będzie Katalonia za kilkanaście lat, zadecyduje ten, kto będzie w stanie więcej poświęcić na rzecz tożsamości i samostanowienia. Czyli po prostu, kto będzie bardziej narodem. Ostatecznie „naród to codzienny plebiscyt”. Nie taki, w którym wystarczy wrzucić raz kartkę do urny.

Przykład Katalonii jest oczywiście złym przykładem, o tyle, o ile istnieją w naszym państwie ruchy, próbujące dopiero tworzyć tożsamość regionalną na resentymencie i wydumanym poczuciu krzywdy ze strony państwa polskiego. Może być i dobrym przykładem dla naszych rodaków, tworzących autochtoniczne społeczności regionalne poza granicami państwa polskiego, tworząc inspirację i kontekst dla postulatów upodmiotowienia politycznego choćby w formie autonomii. Nieprzypadkowo jedynym przywódcą europejskim, który nie potępił jednoznacznie katalońskich separatystów był premier Węgier Viktor Orbán. Apelował on o “uszanowanie woli” mieszkańców Katalonii. Mówił Katalonia, myślał Siedmiogród.

Karol Kaźmierczak

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply