Bosak dla Kresy.pl: Polityka wielowektorowa to praktyczna realizacja dumy narodowej

Polityka wielowektorowa to zaprzeczenie polityki wasalnej, polityki bezalternatywnej, oraz polityki zdeterminowanej ideologicznie. To polityka przeciwstawiająca realizm pewnym wizjom ideologicznym, takim jak np. eurointegracjonizm, uzależnianie realizacji swoich interesów od tzw. wartości liberalnych albo lewicowo pojętych praw człowieka. Polityka wielowektorowa jest nie tylko realistyczną drogą realizowania racji stanu, ale także polityką praktycznej realizacji własnej dumy narodowej – mówi w rozmowie z portalem Kresy.pl kandydat Konfederacji na prezydenta, poseł Krzysztof Bosak.

Z Krzysztofem Bosakiem, posłem i kandydatem Konfederacji w tegorocznych wyborach prezydenckich oraz wiceprezesem Ruchu Narodowego, rozmawia red. Marek Trojan.

M. Trojan (Kresy.pl): W środowisku Konfederacji i Ruchu Narodowego powszechnie mówi się o potrzebie prowadzenia wielowektorowej polityki zagranicznej. Jak Pan to rozumie?

Krzysztof Bosak: Polityka wielowektorowa to klasycznie pojmowana dyplomacja. To polityka podmiotowego, suwerennego państwa, które realizuje różne swoje zadania, interesy czy ambicje z różnymi partnerami na różnych kierunkach, rozumiejąc ich interesy, ambicje i oczekiwania. Szuka przy tym synergii tych interesów lub stara się wykorzystać różnice interesów pomiędzy potencjalnymi partnerami po to, żeby wynegocjować sobie w różnych sprawach możliwie najkorzystniejszą pozycję. Polityka wielowektorowa w tym ujęciu to po prostu zaprzeczenie polityki uzależniania się od jednego partnera. To zaprzeczenie polityki wasalnej, polityki bezalternatywnej, oraz polityki zdeterminowanej ideologicznie. Można powiedzieć, że polityka wielowektorowa to nieco inny termin na realizm polityczny w stosunkach międzynarodowych.

Czy Pana zdaniem takie realistyczne, wielowektorowe podejście może być atrakcyjne dla Polaków i potencjalnych wyborców?

Sądzę, że każdy kto zrozumie istotę tej polityki natychmiast dostrzega jej atrakcyjność. To polityka przeciwstawiająca realizm pewnym wizjom ideologicznym, takim jak np. eurointegracjonizm, misjonizm demokratyczny, uzależnianie realizacji swoich interesów od tzw. wartości liberalnych albo lewicowo pojętych praw człowieka. Drugi argument: żaden świadomy obywatel nie chciałby, aby jego państwo ustawiało się w pozycji podrzędnej względem jakiejś międzynarodowej organizacji, względem jakiegoś jednego mocarstwa, czy obcych ambasad. Polacy mają alergię do takiego podejścia. A więc polityka wielowektorowa jest nie tylko realistyczną drogą realizowania racji stanu, ale jest także polityką praktycznej realizacji własnej dumy narodowej. Tym, co powinno skłaniać wyborcę ku polityce wielowektorowej jest również odczytanie aktualnego stanu polityki międzynarodowej i kierunku ewolucji polityki w wymiarze globalnym.

To znaczy?

Od wielu lat mówi się o tym, że kończy się “Pax Americana”, tzn. porządek międzynarodowy realizowany i ustanowiony przez Stany Zjednoczone i ich najbliższych sojuszników i że zmierzamy do rywalizacji wielu konkurujących ze sobą mocarstw. Również w Europie pewien konsensus wokół ścieżek integracji europejskiej czy rozwoju gospodarczego zakończył się, a coraz śmielej artykułowane są interesy narodowe różnych państw. Tym samym, sytuacja powraca do modelu znanego pod terminem „koncert mocarstw”. Możemy ten kierunek ewolucji stosunków międzynarodowych oceniać negatywnie, ale nie mamy wpływu na to, czy on zachodzi, czy nie. My w zmieniającym się świecie powinniśmy realizować nasze interesy, będąc na czasie i rozumiejąc, jak zmienia się otoczenie międzynarodowe. Polityka wielowektorowa jest nowoczesną odpowiedzią na mnóstwo starych doktryn i na zmieniający się świat.

Czy w obecnej sytuacji międzynarodowej faktycznie jest pole do prowadzenia takiej polityki? Rząd PiS dość jednoznacznie ukierunkowuje się na USA. Swego czasu Steve Bannon pytany w jednym z wywiadów o to, czy Polska będzie mogła lawirować między Chinami a USA odpowiada jednoznacznie, że nie – że Polska musi wybrać, po której jest stronie.

Musimy ostrożnie podchodzić do głosów aktorów życia politycznego i komentatorów polityki międzynarodowej, analityków czy publicystów, co do tego, co możemy i co warto żebyśmy robili, jaki mamy zakres manewru. Po pierwsze takie osoby, jeśli są czynne w polityce lub w świecie think-tanków, to nie wypowiadają się bezinteresownie, ale zwykle są adwokatami określonych interesów i wizji międzynarodowych. Po drugie, takie osoby (nawet jeśli nie są czynne politycznie, a występują w roli analityków, profesorów czy niezależnych doradców ds. strategii) wypowiadają zawsze sądy zaburzone ich własnymi opiniami, brakiem wiedzy na temat rzeczywistej sytuacji w regionie, oraz niedostatkami modeli teoretycznych, w ramach których odczytują oni uwarunkowania międzynarodowe. Ja nie uważam, że amerykańscy czy też francuscy analitycy są tymi, których powinniśmy pytać o to, jakie mamy pole manewru. To polscy politycy, eksperci najlepiej zdają sobie sprawę z tego, jakie jest nasze otoczenie międzynarodowe i czego potrzebujemy, co nam zagraża i tym samym, jakie są nasze ograniczenia i potrzeby na polu międzynarodowym.

Co w takim razie je określa?

Z jednej strony wyznaczają je nasze potrzeby i cele naszej polityki międzynarodowej. Tu pojawia się pytanie, jak właściwie je definiujemy, co chcemy osiągnąć. Z drugiej strony, to pole polityki międzynarodowej wyznaczają nasze ograniczenia względem naszej siły, zasobów, kompetencji i sprzeczności z interesami innych państw, szczególnie tych silniejszych. Nie sądzę, by ktoś poza Polską miał dobry przegląd tych wszystkich czynników. To jest bardzo złożona i subtelna analiza. Większość negocjacji w polityce międzynarodowej opiera się na asymetrii informacyjnej między różnymi aktorami, spotykającymi się przy stole negocjacyjnym.

Jak mają się zatem do tego słowa Bannona, w końcu byłego głównego stratega Donalda Trumpa?

Być może ma rację, iż każde państwo na świecie musi dokonać wyboru kluczowego sojusznika w rywalizacji USA i Chin. Natomiast my ten wybór mamy za sobą – naszym kluczowym sojusznikiem są Stany Zjednoczone, z różnych względów. Pytanie, jakie stoi przed realizacją naszej polityki międzynarodowej nie dotyczy tego, kto jest naszym kluczowym sojusznikiem, tylko tego, na ile my czujemy się uzależnieni w swoim sposobie prowadzenia polityki międzynarodowej od tego sojusznika, a na ile rezerwujemy sobie pola manewru. Dla przykładu, z naszych zobowiązań sojuszniczych i relacji politycznych z USA nie wynika w żaden bezpośredni sposób, iżbyśmy mieli ograniczyć swoją współpracę gospodarczą z firmami chińskimi, czego wyrazem jest dziś dyskusja o wdrażaniu nowoczesnych rozwiązań telekomunikacyjnych. To jest sfera, w której możemy zachować sobie pole manewru, mając USA za kluczowego sojusznika. Przykładem są Brytyjczycy. Będąc z Amerykanami nawet w bliższych relacjach niż my, nie zrezygnowali ze współpracy technologicznej z Chińczykami. Podkreślam – publicystyczne uproszczenia nigdy nie służą dobrej dyskusji o stosunkach międzynarodowych, ponieważ są to kwestia rozłożenia akcentów, prawidłowego definiowania szczegółowych celów czy przewidywania możliwej ścieżki dojścia do nich wraz z prognozowaniem ich horyzontów czasowych czy ruchów aktorów na arenie międzynarodowej. To nigdy nie zawiera się w opiniach typu „wybór kluczowego partnera”.

Prezydent Francji Emmanuel Macron mówi, że Europa, w domyśle UE, musi stać się mocarstwem, żeby móc sprostać wyzwaniom ze strony USA, Chin, a także Rosji.

To propagandowy frazes – stary, zużyty, wyświechtany do bólu i eksploatowany od pokoleń przez zwolenników integracji unijnej, marzących o federalnym państwie europejskim, które stałoby się silnym aktorem polityki międzynarodowej. UE jest silnym aktorem polityki gospodarczej, ponieważ jest najbardziej rozwiniętym gospodarczo blokiem państw mających ogromny potencjał handlowy. Natomiast UE jest jednocześnie grupą państw prowadzących odrębne polityki zagraniczne i obronne i tym samym mocarstwem w sensie dosłownym stać się nie może i się nie stanie. W tym sensie, opinia Macrona nie jest niczym więcej, jak po prostu eurokratycznym, lewicowym podtrzymywaniem pewnych francuskich, nieco megalomańskich złudzeń, podszytych antyamerykańskim kompleksem. Moim zdaniem mówi on nie do bystrych, poważnych analityków, ale raczej do ludzi uwiedzionych ideologią eurofederalizmu i do niechętnych Ameryce Francuzów.

Odnośnie eurofederalizmu – czy Pana zdaniem Polacy po tych kilkunastu już latach w UE dają się ponosić takim pro-eurofederalistycznym hasłom, czy może są na to raczej odporni?

W mojej ocenie od mniej więcej 10 lat następuje zmiana nastrojów w kontekście Unii wśród Polaków, co zaczęło się od kryzysu finansowego w strefie euro. Wtedy doszło do pewnego załamania się mitu merytorycznej wyższości czy wręcz doskonałości, wszechwiedzy sterników integracji europejskiej. Ten kryzys spowodował, że w mainstreamie świata opinii politycznej pojawiło się wiele głosów o tym, że w konstrukcji strefy euro były poważne błędy i że UE nie radzi sobie z zarządzaniem tym kryzysem. Konsekwencją tego jest to, że Wielka Brytania opuszcza UE. Przypomnijmy, że zanim pojawił się tam temat Brexitu, była kontestacja paktu fiskalnego, który był kryzysowym traktatem proponowanym dla Unii, który Brytyjczycy zawetowali. Od tego momentu nastąpiło pewne przechylenie nastrojów – z tego bezkrytycznego euroentuzjamu w stronę coraz większego eurorealizmu.

W Polsce jest, albo będzie podobnie?

15 lat temu, gdy Polska wchodziła do UE, społeczeństwo dzieliło się na ponad 90 proc. euroentuzjastów i kilka procent eurosceptykow. Główne linie podziału były między zwolennikami i przeciwnikami członkostwa Polski w UE. W tej chwili te podziały układają się inaczej. Jest wiele osób, które w pewien sposób pogodziły się z naszą obecnością w Unii albo uważają, że jej opuszczenie nie jest możliwe, ale z drugiej strony wielu zwolenników przystąpienia do UE obecnie podchodzi do tego bardzo sceptycznie. Pojawiła się też nowa grupa, może nawet kilkudziesięciu-procentowa, która uważa, że jakkolwiek jesteśmy w UE, to w żaden sposób nie powinniśmy pozwalać na pogłębianie integracji europejskiej, gdyż zagraża to realnie naszej suwerenności, zachowaniu naszej kultury czy autonomii kulturowo-ideologicznej względem świata lewicy zachodnioeuropejskiej. Tu pojawia się nuta daleko idącego sceptycyzmu wśród Polaków, który jest pewnym nowym zjawiskiem, wartym odnotowania. Tworzy nową dynamikę w której politycy polscy mogą prezentować wobec Unii dużo większy poziom asertywności, niż kiedykolwiek wcześniej.

A co do samej koncepcji Polexitu, o której jako o ewentualności mówią środowiska Konfederacji czy Ruchu Narodowego – czy mimo tych zmian nastrojów społecznych nie jest to jednak wciąż pewien straszak dla większości Polaków? Wielu z nich może się obawiać, że „wyrzucą nas z Europy” albo „jak wyjdziemy z Europy, to wpadniemy w łapy Rosjan”. Jak Pan się do tego odnosi?

Myślę, że nie ma takiego zagrożenia. Dla większości Polaków Polexit jest wariantem czysto teoretycznym, w związku z czym, moim zdaniem, strach przed Polexitem ze strony tych, którzy nie wierzą w przyszłość Polski poza UE, jest raczej nikły ze względu na to, że mało kto rozpatruje ten wariant – jakkolwiek jest on realny. Nie widzę takiego zagrożenia. Na chwilę obecną jest to raczej rodzaj scenariusza teoretycznego. Z jednej strony radykalni eurosceptycy uważają go za wart rozważenia, zdając sobie sprawę, że obecnie jest on niemożliwy do wprowadzenia w życie, z drugiej strony, silni zwolennicy obecności Polski w UE również straszą tym scenariuszem, zdając sobie sprawę, że jest mało prawdopodobny.

Czy środowisko Konfederacji, Pana otoczenie jako kandydata na prezydenta posiada jakieś przygotowanie merytoryczne na taką, nawet teoretyczną ewentualność? Jest jakaś „mapa drogowa”, rozwiązania teoretyczne? W końcu np. Norwegia, choć nie jest członkiem UE, musi jednak, przynajmniej w jakiejś mierze, respektować prawodawstwo unijne jako członek Europejskiego Obszaru Gospodarczego.

Dokument dotyczący tych kwestii, „Polexit. Bezpieczne wyjście awaryjne”, został opublikowany przez Ruch Narodowy w 2019 roku w kontekście nadchodzących wyborów do PE. Pokazuje w jaki sposób należy myśleć o niepodległym bycie naszego państwa poza tego typu quasi-federalnymi organizacjami jak Unia Europejska. Pokazuje też, w jaki sposób należałoby się przygotować do tego typu wydarzenia, jakim byłoby opuszczenie Unii i towarzyszące temu negocjacje oraz jakie mogłyby wiązać się z tym zagrożenia, trudności oraz korzyści. Temat ten, szczególnie poprzez obserwacje Brexitu i towarzyszących temu negocjacji, jest obecnie w naszych środowiskach przemyślany i pogłębiony dużo bardziej niż wcześniej.

Dziękuję za rozmowę.

Kresy.pl

[Edit: w odpowiedzi na 5. pytanie wprowadzono niewielkie zmiany].

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply