Likud Benjamina Netanjahu w najnowszych wyborach parlamentarnych nie miał tak naprawdę żadnej konkurencji. Zdystansował swoich rywali, ale wraz z religijną prawicą ponownie nie zdobył samodzielnej większości. Paradoksalnie wszystko zależy obecnie od… islamistycznego ugrupowania izraelskich Arabów.

Mogłoby się wydawać, że Izrael mimo wzbudzanych przez siebie kontrowersji jest krajem „dorosłej demokracji”, który potrafi stworzyć stabilny system polityczny. Nic jednak bardziej mylnego. We wtorek izraelscy obywatele poszli do urn po raz czwarty w przeciągu niecałych dwóch lat. Po pierwszych dwóch głosowaniach w 2019 roku nie udało się w ogóle stworzyć większościowej koalicji. Dopiero w ubiegłym roku Netanjahu dogadał się z ówczesnym liderem opozycji, lecz później Benny Ganc pokłócił się z nim o budżet państwa.

Szef Biało-Niebieskich chciał bowiem, aby został on przyjęty z góry na blisko półtora roku. Lider Likudu nie zamierzał się jednak na to zgodzić, argumentując sprzeciw wobec tego pomysłu trudnymi do przewidzenia skutkami kryzysu wywołanego pandemią koronawirusa. Tym samym w grudniu po raz kolejny doszło do rozwiązania Knesetu.

Jak nietrudno się domyślić, kolejne awantury polityków jedynie zniechęciły Izraelczyków. Frekwencja w tegorocznych wyborach była więc niższa niż poprzednio, choć spadek nie jest aż tak duży, bo wyniósł około 4,7 pkt. proc. Przy tak dużym rozdrobnieniu sceny politycznej każdy głos jest jednak na wagę złota, dlatego ugrupowania do czasu zamknięcia lokali wyborczych mobilizowały swój elektorat.

Likud z ortodoksami i… Arabami

Każde kolejne wybory są w praktyce walką o życie szefa izraelskiego rządu. Nie chodzi jednak o nagły odpływ elektoratu jego własnej partii. Netanjahu grozi kara więzienia z powodu licznych zarzutów korupcyjnych, a przed sądem ma zresztą stanąć już za kilka dni. Izraelskie prawo nie wymaga jednak od szefa Likudu, aby rezygnował ze swojego stanowiska z powodu toczącego się procesu. Co więcej, popularny „Bibi” nie pójdzie siedzieć dopóki piastuje swoją funkcję.

Tym razem Netanjahu nie wykonywał jednak nerwowych ruchów. Nie biegał po plaży zaganiając swoich zwolenników do lokali wyborczych, ani nie organizował wiecu pod dworcowymi toaletami. Sondaże od dłuższego czasu nie dawały żadnych szans jego przeciwnikom. Były natomiast korzystne nie tylko dla samego Likudu, ale także dla sojuszniczych ugrupowań. Swoją reprezentację w Knesecie będzie miała chociażby partia Religijny Syjonizm, która z powodu wywoływanych przez siebie kontrowersji jest wspierana przez Netanjahu jedynie po cichu.

Przed wyborami mówiono otwarcie, że zielonym paszportem dającym Netanjahu kolejne zwycięstwo będzie sukces programu szczepień. I rzeczywiście, Izrael pod tym względem został wręcz okrzyknięty wzorem dla reszty świata. Ekspresowe tempo szczepień miało już pozwolić na nabycie zbiorowej odporności, co pozwala na luzowanie kolejnych obostrzeń.

A jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że problemy z koronawirusem pogrążą szefa Likudu. Część wyborców zapomniała już jednak o ubiegłorocznej niewydolności służby zdrowia i wzroście bezrobocia.

Dodatkowo z każdymi wyborami znaczenie religijnej prawicy rośnie z powodów czysto demograficznych. To właśnie jej elektorat ma największą dzietność, dlatego religijni wyborcy zyskują na znaczeniu. Nawet jeśli większość izraelskiego społeczeństwa patrzy krzywo na ich uchylanie się od obowiązkowej służby wojskowej, nie wspominając już o życiu na koszt reszty podatników.

Zobacz także: Izraelczycy mają dosyć ortodoksów

W tej kampanii mieliśmy jednak do czynienia z pewnym novum. Mianowicie Netanjahu zwrócił się pierwszy raz do bardzo nietypowej dla siebie grupy elektoratu, czyli do… izraelskich Arabów. Na dwa dni przed wyborami „Bibi” obiecał im uruchomienie połączenia lotniczego między Tel Awiwem a Mekką, natomiast wcześniej chętnie fotografował się podczas rozmów z przywódcami Beduinów. Podobnie robili inni politycy prawicy, dzięki czemu udało im się osłabić arabską Zjednoczoną Listę.

Opozycja bez pomysłu

W przedwyborczy weekend dziesiątki tysięcy przeciwników Netanjahu zmobilizowało się, aby wziąć udział w największym z trwających od maja ubiegłego roku protestów pod jego rezydencją w Jerozolimie. Demonstranci domagali się oczywiście ustąpienia premiera, przypominając o początkowych porażkach lidera Likudu w walce z koronawirusem. Po raz kolejny okazało się, że przeciwnicy potrafią demonstrować. I nic poza tym.

Trudno zresztą, aby było inaczej po ubiegłorocznej zdradzie Ganca. Lider Biało-Niebieskich wchodząc do rządu zawiódł zarówno swoich zwolenników, głosujących na niego przede wszystkim w akcie sprzeciwu wobec Netanjahu, jak i dotychczasowych koalicjantów. Wolta byłego szefa sztabu generalnego izraelskiej armii nie kosztowała go miejsca w parlamencie, ale wprowadziła zniechęcenie i marazm wśród liberalno-lewicowych wyborców.

Na lidera opozycji ponownie wyrósł więc Jair Lapid, znany krytyk Polski, który wraz ze swoją centrową partią Jest Przyszłość zajął drugie miejsce za Likudem. Tak naprawdę jego ugrupowanie od lat stoi w miejscu, a najbliżej zwycięstwa było w poprzednich wyborach. Wówczas startowało w koalicji Biało-Niebieskich, czyli centrolewicowego sojuszu pod przywództwem Benny’ego Ganca. Ten były szef sztabu izraelskiej armii mimo ubiegłorocznej zdrady wyborców, gdy jednak utworzył rząd z Netanjahu, teraz poradził sobie zresztą zaskakująco dobrze.

Kompletnym niewypałem okazała się z kolei partia Nowa Nadzieja, którą w grudniu ubiegłego roku założył Gideon Saar. Kontrkandydat Netanjahu w ostatnich wyborach na szefa Likudu początkowo otrzymał w sondażach sporą premię od potencjalnych wyborców, ale później było już tylko gorzej. Zamiast 21 mandatów prognozowanych pod koniec ubiegłego roku, Nowa Nadzieja będzie miała zaledwie swoich sześciu reprezentantów w Knesecie.

Nadspodziewanie dobrze poradziły sobie z kolei partie lewicowe. Ostatnie lata były pasmem porażek, stąd ich liderzy drżeli o przekroczenie progu wyborczego. Wydawało się, że szczególnie duży problem będzie miała z tym Partia Pracy, która w ubiegłym roku zdecydowała się wejść do rządu Ganca i Netanjahu. Ostatecznie laburzyści wraz z zielono-lewicowym Merec nie tylko zasiądą w izraelskim parlamencie, ale dodatkowo zwiększyli znacznie swój dotychczasowy stan posiadania.

Rozgrywają islamiści

Ubiegłotygodniowy wieczór wyborczy pełen był sensacyjnych zwrotów akcji. Wraz ze wzrostem liczby policzonych głosów zmieniał się bowiem układ sił na izraelskiej scenie politycznej. Wpierw triumfować mógł blok zwolenników Netanjahu, aby następnie więcej mandatów przypadło przeciwnikom obecnego rządu. Ostatecznie to zwolennicy obecnego szefa rządu otrzymali w sumie najwięcej mandatów, co jednak nie daje im większości.

Początkowo najbardziej rozchwytywanym ugrupowaniem była Yamina. Syjonistyczno-religijna partia Naftaliego Bennetta. Przed wyborami jako jedyna siła prawicy nie zdecydowała się na opowiedzenie się po żadnej ze stron, stąd była otwarta na propozycje. Po przeliczeniu wszystkich głosów okazało się jednak, że języczkiem uwagi stała się Zjednoczona Lista Arabska.

Zapewne nikt przed wyborami nie spodziewał się, że to właśnie Arabowie staną się głównymi rozgrywającymi izraelskiej polityki. A zwłaszcza islamistyczna konkurująca o głosy arabskich wyborców z lewicową Zjednoczoną Listą, z którą jak widać zresztą po zbliżonych nazwach tworzyła jeszcze do niedawna jedną koalicję. Od tygodnia lider konserwatywnej części Arabów stał się najbardziej rozchwytywanym politykiem w Izraelu, choć jego ugrupowanie będzie miało najmniejszą reprezentację w Knesecie.

Mansourowi Abbasowi najbliżej oczywiście do sojuszu z przeciwnikami Netanjahu. Jak już wspomniano izraelski premier w tej kampanii wyborczej starał się pozyskać sympatie Arabów, jednak znają oni doskonale jego dotychczasowe stanowisko względem ich społeczności. Nie mówiąc już o sojusznikach Likudu z prawicowego bloku, nie skrywających najczęściej pogardy względem swoich współobywateli, traktowanych zresztą na mocy prawa jako mieszkańcy Izraela drugiej kategorii.

Lider Zjednoczonej Listy Arabskiej jako polityk nie zamierza najwyraźniej żywić urazy, bo nie wyklucza współpracy z szefem Likudu. Abbas konsekwentnie zaznacza jednak, że nie wejdzie do koalicji z religijnymi syjonistami, którzy także wykluczają zresztą utworzenie wspólnego rządu z Arabami ze względu na ich „antysyjonistyczne stanowisko”. Przeciąganie liny wciąż więc trwa, a piąte z rzędu przedterminowe wybory nie są wykluczone.

Marcin Ursyński

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. jazmig
    jazmig :

    Netanjahu zastosował efekt żydowskiej kozy. Wprowadził ostry lockdown, a przed wyborami go zniósł, pod pozorem świetnych skutków szczepień. Te skutki nie są aż tak rewelacyjne, ale skórę uratował.