Skala czwartego z rzędu wyborczego zwycięstwa Fideszu zdaje się zaskakiwać nawet jego własnych polityków. Dynamiczny rozwój Węgier w ciągu ostatnich dwunastu lat, połączony z komiczną wręcz nieudolnością opozycji, znów dał konstytucyjną większość obozowi premiera Viktora Orbána.

Po raz kolejny okazało się, że węgierska opozycja nawet po zjednoczeniu jest w stanie ustabilizować swoje poparcie jedynie w stolicy. Nie licząc dwóch jednomandatowych okręgów wyborczych w Segedynie i w Peczu, przeciwnicy obecnej władzy triumfowali jedynie w Budapeszcie. Jeśli przyjrzeć się szczegółowym wynikom głosowania na samą listę krajową (106 parlamentarzystów wybieranych jest w JOW-ach, a 93 w wyborach proporcjonalnych), wygrana opozycjonistów w mieście stołecznym także nie była przekonująca.

Ostatecznie Fidesz wraz z Chrześcijańsko-Demokratyczną Partią Ludową (KDNP) będzie reprezentowany w parlamencie przez 135 posłów, mogąc również liczyć na wsparcie przedstawiciela mniejszości niemieckiej. Opozycyjna koalicja „Zjednoczeni dla Węgier” uzyskała 56 mandatów, a więc tworzące ją partie zdobyły o sześć mandatów mniej niż podczas samodzielnego startu przed czterema laty.

Siedmiu swoich reprezentantów z listy krajowej wprowadził do Zgromadzenia Narodowego narodowo-radykalny Ruch „Nasza Ojczyzna” (Mi Hazánk Mozgalom), który dotychczas miał dwóch posłów wybranych w 2018 roku z list Jobbiku. Poza wspomnianymi ugrupowaniami w kampanii wyborczej liczyła się właściwie jedynie satyryczna Partia Psa o Dwóch Ogonach (MKKP), ale nie udało się jej przekroczyć progu wyborczego.

Węgrzy wybrali bezpieczeństwo

Kampanię wyborczą nad Balatonem można podzielić na dwie fazy. Zapewne nikt nie będzie zdziwiony, że cenzusem jest w tym przypadku wojna na Ukrainie. Zmieniła ona narrację dwóch głównych bloków wyborczych, choć z drugiej strony lewicowo-liberalna opozycja od dawna porównywała węgierskiego premiera do rządów rosyjskiego prezydenta Władimira Putina. Po inwazji Rosji na Ukrainę wątek ten został jednak przez nią jeszcze bardziej wyeksponowany.

Paradoksalnie konflikt u wschodniego sąsiada Węgier nie wpłynął negatywnie na popularność koalicji Fideszu i KDNP. Było wręcz przeciwnie, bo po 24 lutego nawet związane z lewicą ośrodki badania opinii publicznej nie zaprezentowały już żadnego sondażu w którym opozycja wyszłaby na prowadzenie lub przynajmniej remisowałaby z rządzącymi. Ostatnie notowania korzystne dla „Zjednoczonych dla Węgier” pojawiły się w większej liczbie na przełomie listopada i grudnia ubiegłego roku.

Zwłaszcza niezdecydowani wyborcy najwyraźniej uznali, że w dobie kryzysu najbardziej optymalnym rozwiązaniem będzie poparcie dotychczasowego rządu, a nie skłóconych polityków opozycji. Orbán na ostatniej prostej kampanii skupił się więc na wątkach dotyczących zapewnienia Węgrom bezpieczeństwa, czyli niewciągania ich do wojny i utrzymania dotychczasowego poziomu rozwoju gospodarczego.

Zobacz także: Fidesz wygrywa wybory na Węgrzech. Orbán: „Odnieśliśmy zwycięstwo tak wielkie, że widać je z księżyca, a na pewno z Brukseli”

Nie można także zapominać o dotychczasowych osiągnięciach prawicowej władzy. Owszem, pod rządami Orbána stworzono nową kastę oligarchów związanych z obozem rządzącym. Jednocześnie jednak Fideszowi i chadekom udało się wyjść z gospodarczej zapaści, przyciągnąć zagraniczne inwestycje, zmniejszyć bezrobocie oraz znacząco zredukować długi pozaciągane za czasów rządów socjalistów i liberałów. Mimo wielu niedociągnięć rozwój węgierskiej gospodarki jest faktem, choć trzeba pamiętać o stratach spowodowanych koronawirusem.

Opozycyjna farsa

W kampanii Fideszu nie mogło zabraknąć jej stałego wątku, czyli przypominania o wspomnianej erze rządów lewicowo-liberalnych. Jak zwykle głównym jej bohaterem był były socjalistyczny premier Ferenc Gyurcsány, który w 2006 roku przyznał się do doprowadzenia Węgier do stanu ruiny. Tym razem lider Koalicji Demokratycznej (DK) miał skrywać się za plecami sterowanego przez siebie Pétera Márki-Zaya, a więc kandydata zjednoczonej opozycji na stanowisko szefa rządu.

Uczciwie trzeba jednak przyznać, że samorządowiec przedstawiający się jako „konserwatysta rozczarowany Fideszem” nie mógł zbytnio liczyć na wsparcie swoich sojuszników. To właśnie Gyurcsány był pierwszym opozycyjnym politykiem, który zaczął kwestionować wynik październikowych prawyborów. Trudno się temu zresztą dziwić, bo w ich drugiej turze Márki-Zay pokonał Klarę Dobrev, czyli… prywatnie partnerkę życiową szefa węgierskiego rządu w latach 2004-2009.

Jednak nie tylko partia Gyurcsánya nie ukrywała szczególnie swojego niezadowolenia z wyników prawyborów, w których wzięli wszak udział zwolennicy „demokratycznej opozycji”. Miejscami można było odnieść wrażenie, że kampania Márki-Zaya jest celowo sabotowana zwłaszcza przez liberałów z Momentum i dawnych nacjonalistów z Jobbiku. Ugrupowania tworzące „Zjednoczonych dla Węgier’ nie mogły bowiem zaakceptować, iż w prawyborach zwyciężył kandydat nie mający za sobą żadnego zaplecza organizacyjnego.

Nic więc dziwnego, że Márki-Zay był osamotniony w trakcie swojego przemówienia po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów. Na scenie podczas wieczoru wyborczego stali za nim jedynie członkowie jego rodziny, natomiast pozostali liderzy opozycji pojawili się dopiero po jego wystąpieniu. Dzień po głosowaniu przywódcy ugrupowań tworzących wspólną opozycyjną listę nie mieli sobie nic do zarzucenia, zrzucając całą odpowiedzialność za porażkę właśnie na burmistrza Hódmezővásárhely.

Polityczny nowicjusz, którego triumf w wyborach uzupełniających w 2020 roku de facto doprowadził do zjednoczenia opozycji, rzeczywiście nie poradził sobie z kampanią wyborczą. Wymienienie wszystkich jego wpadek – począwszy od sugestii o możliwym zwycięstwie z powodu wymierania elektoratu Fideszu, a skończywszy na spoliczkowaniu go przez emerytkę podczas wiecu wyborczego – zajęłoby naprawdę wiele miejsca. Podobnie jak opisanie wszystkich jego słownych starć z pozostałymi liderami lewicowo-liberalnej opozycji.

Największa niespodzianka

Jednego ze źródeł sukcesu Fideszu upatruje się w odpływie elektoratu Jobbiku. Dawni narodowi radykałowie nie tylko weszli w koalicję ze zwalczanymi przez siebie przez lata politykami, ale także zmienili swój profil na bezpłciową „konserwatywną partię ludową”. Spora część dotychczasowych wyborców postanowiła tym samym poprzeć znajdujący się bardziej na prawo Fidesz, z kolei pozostali przerzucili swoje poparcie na Ruch „Nasza Ojczyzna”.

Ugrupowanie w czerwcu 2018 założyli właśnie byli politycy Jobbiku, którzy odeszli sami lub zostali wyrzuceni z tej partii przez przewodniczącego Pétera Jakaba. Początkowo ruch kierowany przez burmistrza Ásotthalom László Toroczkaia był eksponowany w mediach związanych z Fideszem, aby osłabić Jobbik, ale po porażce w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku stał się celem ataków ze strony całego establishmentu oraz cenzorów z mediów społecznościowych.

Zobacz także: Fidesz wygrywa wybory na Węgrzech. Orbán: „Odnieśliśmy zwycięstwo tak wielkie, że widać je z księżyca, a na pewno z Brukseli”

Ośrodki badań opinii publicznej nie pozostawiały złudzeń, że „Nasza Ojczyzna” nie ma nawet większych szans na przekroczenie progu w wyborach proporcjonalnych, nie wspominając już o JOW-ach. Trudno więc dziwić się wielkiej radości liderów nacjonalistów po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów. W wypowiedziach polityków ugrupowania stale przewijał się wątek „cudu”, którym jest właśnie nie tylko utrzymanie, lecz poszerzenie swojej reprezentacji parlamentarnej.

Partia Toroczkaia w swojej kampanii wyborczej zwracała głównie uwagę na negatywne skutki społeczne i ekonomiczne „covidowej dyktatury”. Między innymi z tego powodu blokowane były jej konta w mediach społecznościowych. Nacjonaliści twierdzą jednak, że poruszanie tego tematu było konieczne, bo rząd Orbána zniósł restrykcje jedynie na czas wyborów i jesienią zamierza do nich powrócić. Z drugiej strony „Nasza Ojczyzna” powinna zacząć myśleć o rozszerzeniu swojej oferty, jeśli za cztery lata chce ponownie przekroczyć próg wyborczy.

Kompromitacja sondaży

Wspomniane niedoszacowanie nacjonalistów nie jest jedynym grzechem węgierskich ośrodków badania opinii publicznej. Nie były one bowiem w stanie przewidzieć również tak miażdżącego zwycięstwa rządzącej prawicy, w żadnym z badań Fidesz i KDNP nie zbliżały się nawet do konstytucyjnej większości 133 posłów. Tyczy się to zresztą nie tylko instytutów wyraźnie sympatyzujących z lewicowo-liberalną opozycją, lecz również think-tanków powiązanych instytucjonalnie i finansowo z obecną władzą.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Po raz kolejny najbardziej wiarygodny okazał się ośrodek Medián. To właśnie on w zeszłym tygodniu przewidywał, że prawica zdobędzie 128 mandatów, z kolei jej przeciwnicy zajmą 71 miejsc w parlamencie. Procentowo najtrafniejszy okazał się natomiast sondaż przeprowadzony pod koniec marca przez instytut Társadalomkutató. W jego badania Fidesz i KDNP mogły liczyć na 52 proc. poparcia, a „Zjednoczeni dla Węgier” na 41 proc. Oba think-tanki nie dawały jednak szans na przekroczenie progu przez „Naszą Ojczyznę”.

Zupełnie skompromitowały się lewicowo-liberalne instytuty Republikon, Závecz i Publicus. Jeszcze na kilka dni przed wyborami publikowały one sondaże, w których przewaga obozu węgierskiego premiera mieściła się w granicach błędu statystycznego. Ostatni z ośrodków jeszcze dzień przed wyborami utrzymywał, że… rządzący i opozycja idą łeb w łeb, mając po 47 proc. poparcia wśród respondentów.

***

Dotychczas żaden węgierski rząd utworzony po upadku komunizmu nie mógł liczyć na tak dużą legitymację społeczną. Czwarty z rzędu triumf obozu Orbána nie jest przypadkiem, a przede wszystkim nie zależy jedynie od systemu wyborczego. Fidesz przy tak dużym poparciu niezależnie od niego odniósłby czwarte z rzędu i zarazem mocno przekonujące zwycięstwo. Prawica wciąż nie ma z kim przegrać.

Marcin Ursyński

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Dodaj komentarz