Krótka popularność węgierskiej opozycji

Po latach starań węgierskiej opozycji udało się zjednoczyć. Jesienią ubiegłego roku przeprowadziła prawybory w amerykańskim stylu, wyłaniając wspólnego kandydata na stanowisko szefa rządu. Wewnętrzne kłótnie i słabo prowadzona kampania spowodowały jednak, że po początkowym entuzjazmie przeciwników premiera Viktora Orbána nie ma już śladu.

Nie tylko zresztą na Węgrzech mało kto ma zaufanie do podawanych w mediach sondaży. W kraju naszych bratanków ich wyniki zależą na ogół od afiliacji politycznych. Instytuty związane z węgierską prawicą w ostatnich miesiącach konsekwentnie wskazywały na zdecydowane prowadzenie Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej (KDNP). Opozycyjne ośrodki badawcze dawały z kolei nadzieje na zwycięstwo koalicji „Zjednoczeni dla Węgier”. Teraz nawet one nie pozostawiają już jednak większych złudzeń sojuszowi konkurentów rządzącej prawicy.

Miało być tak pięknie…

Od czasu triumfu Fideszu w wyborach parlamentarnych w 2010 roku lewicowo-liberalna opozycja znajdowała się w rozsypce. Po tamtym głosowaniu początkowo jak przysłowiowe grzyby po deszczu powstawały kolejne inicjatywy, które miały na celu konsolidować przeciwników rządów Orbána. „Jednoczenie przez podział” oczywiście nie przyniosło żadnych rezultatów, dlatego już w 2014 roku podjęto pierwszą próbę budowy wspólnej opozycyjnej listy.

Ostatecznie złożona z pięciu lewicowych partii koalicja „Jedność” nie rzuciła z powodzeniem wyzwania sojuszowi Fideszu i chadecji. Cztery lata później ponownie podjęto rozmowy na temat sojuszu opozycyjnych ugrupowań, w których wziął udział także odchodzący powoli od nacjonalizmu Jobbik. Skończyło się jednak na oddzielnym starcie opozycyjnych list, które nie miały żadnych szans na pokonanie bloku prawicy.

Wiele zmienił październik 2019 roku i odbywające się wówczas wybory samorządowe w miasteczku Hódmezővásárhely, znajdującym się w południowo-wschodniej części Węgier. Dzięki poparciu największych opozycyjnych partii wygrał je niezależny kandydat Péter Márki-Zay. Zwycięstwo nieznanego wcześniej ekonomisty i marketingowca miało wymiar symboliczny, bo wspomniane miasteczko było dotychczas uważane za jeden z głównych bastionów Fideszu.

Od tamtego czasu tempa nabrały rozmowy o powołaniu opozycyjnej koalicji przed tegorocznymi wyborami parlamentarnymi. W drugiej połowie 2020 roku ostatecznie powołano do życia sojusz skupiający Jobbik, socjalliberalną Koalicję Demokratyczną (DK), Węgierską Partię Socjalistyczną (MSZP), liberalne Momentum, zielonych liberałów z partii Polityka Może Być Inna (LMP) oraz Dialogu dla Węgier (PM) i paru mniejszych ugrupowań i ruchów społecznych.

Jesienią ubiegłego roku na terenie całego kraju udało im się przeprowadzić prawybory, mające wyłonić wspólnego kandydata opozycji na premiera. Ostatecznie został nim wspomniany Márki-Zay. „Konserwatysta zawiedziony rządami Fideszu” pokonał w drugiej turze prawyborów Klárę Dobrev, prywatnie partnerkę byłego premiera Ferenca Gyurcsánya, którego można szyderczo określić mianem jednego ze współtwórców sukcesów wyborczych węgierskiej prawicy.

Zjednoczeni na papierze

Wybór dokonany przez zwolenników opozycji wydawał się być racjonalny. Po pierwsze, węgierska polityka w ciągu ostatnich dwunastu lat wyraźnie skręciła w prawo. Márki-Zay jako burmistrz małego miasteczka, praktykujący katolik i ojciec siódemki dzieci prędzej przekonałby dotychczasowych wyborców Fideszu, niż któryś z liderów partii jedynie teoretycznie istniejących poza Budapesztem.

Po drugie, Dobrev jako partnerka Gyurcsánya byłaby wymarzonym celem ataków ze strony rządzących. Warto przypomnieć, że były premier w 2006 roku wywołał głośny skandal, gdy do opinii publicznej przedostały się nagrania z jego wystąpienia na zjeździe partii socjalistycznej. Gyurcsány przyznał wówczas, że ugrupowanie cały czas kłamało, a węgierska gospodarka znajduje się w tragicznej sytuacji. Nie był to jednak koniec jego politycznej kariery. W 2010 roku już jako były premier wszedł do parlamentu z list MSZP, a później założył swoje własne DK. Partia Gyurcsánya do dzisiaj jest najpopularniejszym ugrupowaniem wśród przeciwników Fideszu.

Jednocześnie były premier jest największym obciążeniem wizerunkowym opozycji. Na dodatek wciąż nie zamierza usunąć się w cień. Komentując przegraną swojej partnerki Gyurcsány nie omieszkał więc skrytykować wybór Márki-Zaya, tym samym podważając… demokratyczną decyzję wyborców opozycji walczącej o „przywrócenie demokracji”. Lider lewicy stwierdził więc, że to on wskaże kandydata na premiera, o ile w wyborach parlamentarnych jego ugrupowanie zdobędzie najwięcej mandatów.

Zobacz także: Za rządów Orbána wzrósł wskaźnik dzietności Węgrów

Nie tylko Gyurcsány kwestionował wybór Márki-Zaya. Praktycznie od początku był on krytykowany przez szefową Momentum Annę Donáth i lidera Jobbiku Pétera Jakaba. Pod koniec ubiegłego roku Donáth zarzucała samorządowcowi, że po zwycięstwie w prawyborach jest bierny, a poza tym prowadzi zbyt populistyczną kampanię i w swojej retoryce wobec imigrantów upodabnia się do rządzących. Jakab sprzeciwiał się natomiast tworzeniu przez Márki-Zaya siódmej frakcji w ramach „Zjednoczonych dla Węgier” i przekazaniu jej dodatkowych miejsc na liście krajowej w wyborach parlamentarnych.

Przez kilka tygodni wyborcy mogli więc obserwować klasyczną „kłótnię o stołki”. Warto bowiem podkreślić, że 106 posłów wybieranych jest w jednomandatowych okręgach wyborczych, a pozostałych 93 w wyborach proporcjonalnych. O ile w przypadku JOW-ów kandydaci także byli wybierani w opozycyjnych prawyborach, o tyle kształt listy krajowej mieli ustalić między sobą liderzy ugrupowań tworzących „Zjednoczonych dla Węgier”. Ostatecznie dopiero niedawno udało im się osiągnąć porozumienie w tej sprawie.

Márki-Zay nie jest bez winy

Sam kandydat opozycji na premiera nie puszczał uwag swoich wyborczych sojuszników mimo uszu. Udzielił nawet specjalnego wywiadu węgierskiej sekcji Radia Wolna Europa. Márki-Zay nie gryzł się w jego trakcie w język, sugerując wprost, że część opozycji tak naprawdę na polecenie Fideszu rozbija ją od środka. Dodatkowo samorządowiec oskarżył swoich wewnętrznych przeciwników o umieszczanie na liście wyborczej skompromitowanych polityków, a także o planowanie zastąpienia go innym kandydatem na premiera.

Za działania „agentów Fideszu” Márki-Zay uznał opublikowane na początku grudnia badania opinii publicznej przeprowadzone na użytek wewnętrzny opozycji. Ujawnił je notabene wspierający ją portal 444.hu, współfinansowany przez finansistę George’a Sorosa. Wynikało z nich, że w rzeczywistości opozycja ma dużo mniejsze poparcie niż w sondażach (wówczas w badaniach opozycyjnych instytutów najczęściej przeganiała rządzących), bo chce na nią głosować tylko 32 proc. wyborców, przy 46 proc. poparcia dla Fideszu. Dodatkowo wśród respondentów więcej było przeciwników niż zwolenników zmiany obecnego rządu.

Wówczas Márki-Zay mógł jeszcze obarczać swoich sojuszników odpowiedzialnością za niepowodzenia opozycji. Sytuacja zmieniła się jednak w Nowy Rok. Burmistrz Hódmezővásárhely wystąpił wówczas na żywo na Facebooku, a w trakcie transmisji upatrywał szansy na zwycięstwo opozycji w pandemii koronawirusa. Jego zdaniem COVID-19 zdziesiątkował bowiem emerytów, czyli grupę społeczną najchętniej głosującą na Fidesz. Nie była to odosobniona wypowiedź uderzająca w osoby starsze i mieszkańców wsi, dlatego od jego słów odcinali się koalicjanci oraz opozycyjne media.

Pilnujemy wspólnych spraw

Zależymy od Twojego wsparcia
Wspieram Kresy.pl

Kolejne wpadki opozycyjnego kandydata na premiera były już tak spektakularne, że opozycja zatrudniła specjalistkę od marketingu. Jej podstawowym zadaniem jest pilnowanie, aby podczas konferencji prasowych Márki-Zay nie wypowiadał się na tematy niezwiązane z tematyką poruszaną przez „Zjednoczonych dla Węgier”. Najwyraźniej liderzy opozycji nie mają jednak wpływu na wywiady udzielane przez samorządowca. Kilka dni temu w rozmowie z „Financial Times” ocenił on bowiem swoje szanse na wyborcze zwycięstwo jedynie na 40 proc.

Trzeba przyznać, że podobne stwierdzenia na dwa miesiące przed wyborami wydają się być gwoździem do trumny opozycyjnej listy. Problemem nie są zresztą tylko wpadki Márki-Zaya czy kłótnie o miejsca na listach wyborczych. Przeciwnicy Orbána nie byli w stanie, przez ideologiczne różnice, wypracować spójnej alternatywy wobec obecnych rządów. Na dodatek składają niepopularne wśród społeczeństwa propozycje, takie jak choćby wprowadzenie waluty euro czy zamykanie oddziałów szpitalnych w mniejszych miejscowościach. W tej chwili gra wśród opozycji toczy się nie o jej zwycięstwo, ale o pozbawienie Fideszu większości konstytucyjnej.

Marcin Ursyński

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Dodaj komentarz