Ameryka po 11 września zmieniła się na gorsze

Amerykańska prawica snuje ponure refleksje w dwudziestą rocznicę osławionych zamachów na World Trade Center i Pentagon. Polityka zagraniczna i interwencje wojskowe Stanów Zjednoczonych nie przyniosły żadnych pozytywnych rezultatów, a kraj wydaje się być podzielony jak nigdy dotąd.

Każda kolejna okrągła rocznica zamachów terrorystycznych przeprowadzonych przez Al-Kaidę zawsze wzbudza duże zainteresowanie. Nie inaczej jest w przypadku 20. rocznicy ataków z 11 września 2001 roku.

Prawicowe i lewicowe media przygotowały specjalne serwisy tematyczne, w których nie brakuje zarówno rozmów ze świadkami wydarzeń, jak i refleksji dotyczących zmian jakie zaszły w Ameryce. Rocznica nie obeszła również redaktorów amerykańskich periodyków konserwatywnych.

Ameryka nie jest bezpieczniejsza

Patrick J. Buchanan na łamach „Chronicles” skupia się na rezultatach wojen prowadzonych przez Stany Zjednoczone, rozpoczętych pod hasłami walki z terroryzmem w ramach odwetu za wydarzenia z 11 września 2001 roku. „Kiedy porwane samoloty uderzyły w bliźniacze wierze World Trade Center i Pentagon, talibowie kontrolowali Afganistan i dawali schronienie Al-Kaidzie. Dziś talibowie kontrolują Afganistan i zapewniają schronienie Al-Kaidzie. Co zatem osiągnęliśmy podczas naszej najdłuższej wojny?” – pyta retorycznie konserwatywny publicysta.

Wspierane przez Amerykę przez dwa dziesięciolecia afgańskie wojsko wraz z rządem przestały istnieć, amerykańska armia opuściła Afganistan, a setki jej współpracowników pozostawiono na pastwę losu. Triumfujący obecnie talibowie są dużo silniejsi niż w 2001 roku, gdy uciekli przed zbliżającym się natarciem Sojuszu Północnego. Na dodatek Al-Kaida obecna jest w większej liczbie państw niż miało to miejsce dwie dekady temu.

Buchanan zauważa, że zmieniły się także same Stany Zjednoczone. Nie są już pewnym siebie krajem George’a W. Busha i neokonserwatystów, którzy chcieli całkowicie zmienić Bliski Wschód i „położyć kres tyranii w naszym świecie”. Od 2001 roku Ameryka przeszła znaczącą metamorfozę, dlatego zniknęły z niej jedność, zaufanie i stanowczość.

Właściwie wszystkie interwencje uzasadniane 11 września skończyły się porażkami. W osławionej bazie Bagram pod Kabulem już niedługo mogą pojawić się Chińczycy. Już od dawna nie ma Saddama Husajna, który mimo amerykańskich oskarżeń wcale nie posiadał broni masowego rażenia, a w jego miejsce pojawiły się wspierane przez Iran szyickie milicje. Syria stała się piekłem dla praw człowieka, bo tamtejszy prezydent Baszar al-Assad przy wsparciu swoich sojuszników zwycięża w wojnie domowej. W tym samym czasie w ruinę popada Liban, do którego uciekły miliony syryjskich uchodźców. Libia jest areną walk o wpływy między Rosją, Turcją i Egiptem, natomiast sama Ameryka mimo wywołania wojny nie jest tam obecna. Na nic zdało się także amerykańskie wsparcie dla Arabii Saudyjskiej w jej walce w Jemenie.

Publicysta „Chronicles” dochodzi więc do wniosku, że pół tuzina wywołanych przez Amerykę wojen na Bliskim Wschodzie nie poprawiło wcale bezpieczeństwa świata. Zamiast tego, ruchy islamistyczne w ciągu ostatniego dwudziestolecia urosły znacząco w siłę. Z tego powodu nie wiadomo właściwie w jakim kierunku podążają USA, bo mogą nie być w stanie zrealizować wszystkich swoich zobowiązań, a ich mocarstwowa pozycja jest stale kwestionowana.

Według Buchanana w siłę urośli nie tylko rywale Ameryki na Bliskim Wschodzie, czyli ruchy islamistyczne. Rosja w kilku regionach świata staje się coraz bardziej asertywna, bo pod przywództwem Władimira Putina nie jest już tak przestraszona jak w 2001 roku. Chiny miały zaś wówczas gospodarkę mniejszą od Włoch, podczas gdy obecnie są równorzędnym rywalem dla Stanów Zjednoczonych. Publicysta patrząc wstecz i w przyszłość dostrzega więc jedynie negatywne trendy dla swojego kraju.

Utajniona prawda

The American Conservative” wraca natomiast do samych wydarzeń z 11 września 2001 roku. Magazyn uważa, że nie wszystko zostało wciąż wyjaśnione, zwłaszcza jeśli chodzi o rolę Arabii Saudyjskiej w śmierci blisko trzech tysięcy amerykańskich obywateli. Przez dwadzieścia lat prawdę o atakach terrorystycznych tuszowały służby specjalne oraz administracje kolejnych prezydentów USA. Pojawia się więc pytanie, czy Joe Biden zaszokuje Waszyngton i świat, ujawniając wszelkie informacje na ten temat.

Już wcześniej zapowiedział to zresztą Donald Trump. W kampanii wyborczej z 2016 roku stwierdził wprost, że po jego ewentualnej wygranej wszyscy dowiedzą się prawdy, bo jak dotąd nie przedstawiono „bardzo tajnych dokumentów”. Trump nie wykluczał właśnie wspomnianej roli Arabii Saudyjskiej w tamtych wydarzeniach. Ostatecznie do ujawnienia tajnych informacji nie doszło, gdyż prokurator generalny William Barr zasłaniał się tajemnicą państwową, aby uzasadnić dalsze utajnienie dokumentów. Przedstawienie ich opinii publicznej miało bowiem spowodować same szkody, dlatego właśnie państwo powinno chronić zawartość teczek.

Jak przypomina „The American Conservative”, do kwestii ujawnienia tajnych dokumentów na temat 11 września 2001 roku powrócił w swojej kampanii wyborczej obecny prezydent. Przed rokiem, jeszcze jako kandydat w wyborach prezydenckich, wysłał nawet list do rodzin ofiar tamtych ataków. Stwierdził w nim, że mają rację szukając pełnej prawdy, dlatego ujawni ją tam gdzie będzie to możliwe. Departament Sprawiedliwości już po wygranej Bidena znów jednak otoczył swoistym murem dostęp do dokumentów.

Rodziny ofiar ataków w zeszłym miesiącu przypomniały nowemu prezydentowi o jego deklaracjach. Domagały się ujawnienia prawdy przez amerykański rząd, bo w innym wypadku będą musiały publicznie sprzeciwić się udziałowi jakiegokolwiek przedstawiciela Białego Domu w rocznicowych uroczystościach. W odpowiedzi Biden zadeklarował, że powoli dotrzymuje swoich zobowiązań, ale rząd Stanów Zjednoczonych musi być przekonany o pełnej przejrzystości całej sprawy.

Konserwatywny periodyk uważa jednak, że ujawnienie prawdy jest sabotowane przez FBI, które stało się biurokratycznym imperium i blokuje każdego prezydenta od czasów rządzącego w latach 1923-1929 Calvina Coolidge’a. Brak zaufania do rządu w Waszyngtonie nie powinien zresztą dziwić. Parlamentarna komisja już kilkanaście lat temu przedstawiła w swoim śledztwie poważne dowody na pomoc dla terrorystów ze strony ważnych saudyjskich urzędników (15 z 19 porywaczy samolotów z 11 września było obywatelami tego kraju), ale administracji Busha udało się ukryć najważniejszych 28 stron raportu na ten temat. Mimo to wciąż do opinii publicznej przedostają się kolejne informacje o udziale Arabii Saudyjskiej w tamtych wydarzeniach.

„The American Conservative” przypomina słowa Bidena, który stwierdził, że „czas być szczerym wobec narodu amerykańskiego”. Magazyn nie wierzy jednak w ujawnienie całej prawdy, bo wszechpotężne agencje federalne nie zmienią nagle swojej polityki. Zwłaszcza biorąc pod uwagę rokroczne utajnianie coraz większej rzeszy produkowanych przez nie dokumentów.

Bez jedności

National Review” pochyla się z kolei nad amerykańską jednością narodową. A właściwie jej brakiem. Pismo nie ma wątpliwości, że nawoływania do powrotu do tamtej atmosfery stały się wręcz politycznym banałem. Erozję jedności narodowej najlepiej obrazują najnowsze badania Pew Research Center. Wynika z nich, że 79 proc. Amerykanów wywiesiło flagę narodową w czasie bombardowania Afganistanu przed dwudziestoma laty. W czasach nowożytnych był to wręcz bezprecedensowy poziom zaufania do rządu Stanów Zjednoczonych.

Z każdą kolejną administracją Ameryka oddalała się jednak od tamtego poczucia żalu i wspólnotowości. Najpierw społeczeństwo zaczęła dzielić wojna w Iraku za Busha, rozpad przyspieszył za Obamy, a pełny podział uwidocznił się w trakcie rządów Trumpa i trwa on do dziś. Instytut Gallupa wykazał zresztą w swoich badaniach z 2016 roku, że blisko 77 proc. Amerykanów uważa swój własny naród za podzielony (w ciągu ostatnich kilku dekad inaczej było tylko po 11 września 2001 roku). Według sondażu NBC z kwietnia br. odsetek ten urósł do 82 proc., a potrzeba zjednoczenia Amerykanów znalazła się na drugim miejscu najważniejszych problemów zaraz po pandemii koronawirusa.

Nie jest jednak jasne czy wynik ostatniego z badań należy uznać za powód do nadziei, czy do głębszego niepokoju. Wskazuje on bowiem z jednej strony na pragnienie odzyskania wspólnego narodowego ducha, ale z drugiej przy tak wielkim odsetku dostrzegających ten podział jest to praktycznie niemożliwe.

Po 11 września 2001 roku Amerykanie myśleli, że spotkają się razem, a to doświadczenie doprowadzi ich do zrozumienia na nowo wspólnego dziedzictwa cywilizacyjnego oraz wzajemnego szacunku mimo dzielących ich różnic. Tymczasem dzisiaj mieszkańcy USA nienawidzą siebie nawzajem i wątpią w korzyści wynikające ze wspólnego życia. Co więcej, podziały polityczne doprowadziły choćby do akceptowania ewidentnych kłamstw na temat osób o innych poglądach.

Marcin Ursyński

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply