Z Mazowsza na Wołyń

Ukraińcy w naszej okolicy polowali też na polskich żołnierzy, którzy pojedynczo, bądź małymi grupkami przedzierali się na południe. Ukraińcy ich wyłapywali i mordowali. Kierowali ich na tak zwane krótsze drogi, gdzie przygotowywali wcześniej zasadzki. Tych, którzy trudnili się tym procederem łatwo było rozpoznać. Chodzili później w ubraniach przerabianych z polskich mundurów lub wojskowych koców. Z tego co wiem, zamordowali oni m.in. pułkownika z ordynansem, którzy podążali na południe. Zabili też pięciu żołnierzy, wracających do domu, których wcześniej Zygmunt Siatka przechowywał w swoich zabudowaniach w Osieczniku.

– Urodziłam się we wsi Laskowizna na Mazowszu – wspomina Monika Śladewska. – Na Wołyń trafiłam z woli rodziców, którzy postanowili, że wyjadę w strony rodzinne mojej matki Leokadii. W 1926 r. już mieszkaliśmy w dużym gospodarstwie, położonym na koloni Ostrów w powiecie kowelskim. Miejscowość tą zamieszkiwali osadnicy wojskowi, głównie legioniści. Każdy z nich otrzymał działkę wielkości 22 hektarów, wydzieloną z majątku w Ośmigowiczach, należącego do Władymira Zajcewa – Rosjanina. Jak pamiętam, naszą kolonię z trzech stron otaczały duże ukraińskie wsie: Nowy Dwór, Dażwa i Ośmigowicze. Po ukończeniu szóstego roku życia rozpoczęłam naukę. Do trzeciej klasy chodziłam w szkole w Dażwie. Później, gdy w pobliskiej wsi Zasmyki uruchomiono szkołę powszechną, rodzice mnie do niej przenieśli. Moja babcia mieszkała w Zasmykach, dzięki czemu mogłam do niej uczęszczać, gdyż mogłam u niej mieszkać. Do szkoły chodziłam w fartuszku granatowym, z granatowymi kokardami w cienkich warkoczach. Zbytnio się nie wyróżniałam, bo w ten sposób była ubrana większość moich koleżanek.

Pracowita i pobożna

– Nauczyciele, czyli pan i pani Siudakowie, a także ksiądz Mackiewicz, byli dla mnie najwyższymi autorytetami. Nauczali nas tego, co rodzice. Nie do pomyślenia było, by jakiś uczeń krytykował w domu swych wychowawców. Wtedy rodzice, nauczyciel i ksiądz mówili jednym głosem. Moja babcia Weronika była osobą niezwykle pracowitą, pobożną i energiczną. To ona prowadziła dom, imponowała siłą fizyczną i autorytatywnie rządziła. Dziadek natomiast wcześnie zniedołężniał, odkąd pamiętam był zawsze chory i gderliwy. W domu babci zimą wstawiano warsztat tkacki – krosna. Babcia tkała ładne płótna, chodniki, a nawet kilimy. Robiła ona też, jak zapamiętałam, bardzo dobre sery, soliła je i suszyła w przewiewnym miejscu. Znała się też na prowadzeniu pasieki. Zawsze sama chodziła koło pszczół. Wybierała miód z kilku uli. W domu babci mieszkała niezamężna siostra mamy – Janina i brat Zygmunt, który służył w 7 pułku ułanów. Dom babci był tzw. domem otwartym, przez który przewijało się mnóstwo ludzi. Każdego gościa, który go odwiedzał traktowano w myśl zasady – „gość w dom – Bóg w dom”. Nikt z niego nie wychodził głodny. W 1939 r. ukończyłam szkołę podstawową w Zasmykach i z żalem żegnałam moich nauczycieli. Zdałam do państwowego gimnazjum w Kowlu, lecz nie zostałam przyjęta. W tamtych czasach dostanie się do gimnazjum nie było takie łatwe. Tato starał się, by mnie przyjęto do Liceum Krzemienieckiego. Nie zdążyłam podjąć w nim nauki, bo we wrześniu 1939 r. wybuchła wojna.

Komunikaty z frontu

– W naszym domu rodzinnym zbierali się sąsiedzi i zakładając słuchawki na uszy słuchali komunikatów z naszego kryształowego radia. Do rana później trwały rozmowy i dyskusje. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Polska ginie. Takiego rozwoju sytuacji nikt się nie spodziewał. Wszyscy myśleli, że jesteśmy „silni, zwarci, gotowi”, a tymczasem po dwóch tygodniach nikt nie miał wątpliwości, w jakim kierunku rozwija się sytuacja. W naszym domu zatrzymywało się wielu uciekinierów. Pierwsi zjawili się znajomi komisarze policji z Kowla, następnie wojskowi z Włodzimierza Wołyńskiego z rodzinami, a później polscy żołnierze i uciekinierzy z zachodu. Niektórzy przyjeżdżali tak, jak stali, inni z walizami, a jeszcze inni zajeżdżali po brzegi wypełnionymi wozami. Wszyscy zmęczeni odpoczywali, zapewniliśmy im wyżywienie. Po odpoczynku zabierali owoce i odjeżdżali. Niektórzy pozostawali dłużej sądząc, że tu za Bugiem wojny nie będzie. Wojskowi z Włodzimierza jechali wozami konnymi. W naszej miejscowości zatrzymali się u pułkownika Gorczyńskiego na pierwszy odpoczynek. Przyszli do ojca, żeby sprzedał im owsa dla koni. Tato dał im ile trzeba, ale pieniędzy, którymi chcieli płacić nie przyjął, podobnie zresztą jak i od innych oficerów. Oni jednak zostawili w zamian duży kosz z ubraniami, przeważnie damskimi. Wkrótce podczas nieobecności rodziców przyszli do nas miejscowi Ukraińcy i ten kosz zabrali. Oświadczyli, że „wieszczy” nie są nasze i poszli.

Wyłapywali i mordowali

– Rzeczami tymi dzielono się później w Ośmigowiczach – wsi, której mieszkańcy byli najbardziej wrogo nastawieni do Polaków. Ukraińcy w naszej okolicy polowali też na polskich żołnierzy, którzy pojedynczo, bądź małymi grupkami przedzierali się na południe. Ukraińcy ich wyłapywali i mordowali. Kierowali ich na tak zwane krótsze drogi, gdzie przygotowywali wcześniej zasadzki. Tych, którzy trudnili się tym procederem łatwo było rozpoznać. Chodzili później w ubraniach przerabianych z polskich mundurów lub wojskowych koców. Z tego co wiem, zamordowali oni m.in. pułkownika z ordynansem, którzy podążali na południe. Zabili też pięciu żołnierzy, wracających do domu, których wcześniej Zygmunt Siatka przechowywał w swoich zabudowaniach w Osieczniku. 17 września na Wołyń weszły wojska sowieckie. „Nisko lecące eskadry z czerwonymi gwiazdami zauważył tato, jeszcze nic nie wiedział o zajmowaniu wschodnich województw Polski. Ksiądz Burzmiński w kościele oznajmił, że Polski już nie ma, starsi ludzie płakali. Tymczasem zbrojne oddziały Armii Czerwonej posuwały się w kierunku linii ustalonej w porozumieniu Ribbentrop- Mołotow. W pobliżu mojej miejscowości było wyjątkowo spokojnie. 21 września w naszym domu zjawili się uzbrojeni miejscowi Ukraińcy w cywilnych ubraniach, z czerwonymi opaskami na rękawach, oznajmiając, że prezentują Tymczasowy Komitet Radziecki w Nowym Dworze i przyszli po broń.

Wojennyj bilet

– Tato z pokoju wyniósł dubeltówkę z nabojami, oni jednak pytali o inną broń, obeszli gospodarstwo, byli w stodole, w końcu pytali mamę, czy wie, gdzie jest broń, którą zostawili wojskowi. Pokwitowanie odbioru dubeltówki wystawił w języku polskim. Ten dokument i „wojennyj bilet” potwierdzający tożsamość ojca przetrwał wojnę i znajduje się w mojej teczce pamiątek. Wówczas tato bardzo się denerwował. Mogą jeszcze szukać – mówił do mamy. W domu panowała atmosfera przygnębienia, tylko ja z bratem jej nie uległam – niech sobie szukają, strzelba oddana, co mogą znaleźć? – pytaliśmy. Później okazało się, że jednak był jeszcze ukryty pistolet. – Po raz pierwszy żołnierzy sowieckich zobaczyłam w Zasmykach. Było to późną jesienią, oddział przechodził spokojnie przez wieś , szli w kierunku Rokitnicy, ciągnęli niewielkie działka i śpiewali piosenkę „Jeśli zawtra wajna”. Obserwowaliśmy z ciekawością ten przemarsz; dla nas wojsko to było dziwnie ubrane długie szarobure szynele, postrzępione u dołu, karabiny nieśli na parcianych linkach. Oficerowie nie wyróżniali się, mieli co prawda jakieś znaczki na kołnierzach, lecz nie posiadali żadnych dystynkcji poza czerwoną gwiazdą na okrągłych czapkach. Te czapki nazywaliśmy „śmieciuchami”.

Podporządkowali się nowej władzy

– Wojsko sowieckie stacjonowało w Kowlu, we wszystkich miastach kontrolowało obiekty ważne strategicznie, na przykład lotniska; w naszej gminie pocztę w Kupiczowie. Pojawiły się afisze wzywające ludzi do lojalności i podporządkowania się nowej władzy. Państwowe budynki zmieniły gospodarzy, powoli opadały emocje, sprawy zaczęły się regulować. Ukraińscy nacjonaliści na ogół poszli na współpracę z nową władzą i czekali. Pochowali mundury i broń zabraną polskim żołnierzom i opracowali listy Polaków, którzy w pierwszej kolejności mieli zostać wywiezieni na Sybir. Tuż przed wywózką mówił nam Mietek Pyć, że otrzymali wiadomość od pewnego Ukraińca, iż są wymienieni na liście jako pierwsi. Zbagatelizowali to ostrzeżenie. Jesienią 1939 roku przeprowadzono wybory do rad, wybrano delegatów na Zjazd Zachodniej Ukrainy, następnie ogłoszono ustanowienie władzy radzieckiej i włączenie tych ziem w skład Związku Radzieckiego. Moi rodzice nie brali udziału w wyborach. Tato przyjechał pewnego dnia z Turzyska i powiedział, że tam na delegata została wybrana służąca. W ramach ówczesnego prawa wyborczego akceptowano tylko wcześniej wybranych kandydatów na deputowanych do Zachodnioukraińskiego Zgromadzenia Narodowego.

Radzieckie dowody

– Włączenie Wołynia do Ukraińskiej Republiki Radzieckiej wiązało się z otrzymaniem radzieckich dowodów osobistych. Wuj Zygmunt w „sielradzie” załatwił zaświadczenia dla uciekinierów, tłumacząc, że są to członkowie naszych rodzin, a tylko działania wojenne nie pozwoliły im powrócić do swoich miejsc zamieszkania. Nasze znajome z Kowla – żony przodowników policji, które znalazły u nas schronienie, z takimi właśnie zaświadczeniami wyjechały. Po pewnym czasie otrzymaliśmy wiadomość, że w okolicy Małkini zostały przeprowadzone przez granicę do Generalnego Gubernatorstwa. Przeżyły wojnę, po jej zakończeniu spotkałyśmy się w Warszawie. Czekaliśmy na otwarcie szkół, właściwie to ja czekałam, z sąsiednich ukraińskich wsi wyjechali polscy nauczyciele; mnie interesowała szkoła średnia. W miastach szkoły zaczęły funkcjonować stosunkowo wcześnie. Szkołę w Zasmykach otwarto dopiero w roku szkolnym 1940/1941. Pojechałam do babci; zebrała się niewielka grupa chętnych do podjęcia nauki koleżanek i prywatnie zaczęłyśmy przerabiać pierwszą klasę gimnazjum. Uczyli nas państwo Kropielniccy – nauczyciele gimnazjalni, uciekinierzy z Warszawy. Rodzice płacili im żywnością.

Wczesna zima

– Pogodna jesień 1939 r. wróżyła wczesną zimę. Po dniach emocji i klęsce, ciekawszych wydarzeń nie było poza wybuchem wojny pomiędzy Finlandią a ZSRR. Mijały tygodnie. Ostatnie zmiany znacząco zaciążyły na atmosferze, nie było intensywnych przygotowań do świąt, powoli te ziemie ogarniała szarość i Kowel zmienił wygląd. Rodzice rzadziej wyjeżdżali do miasta, z półek sklepowych znikło wszystko i nie powracało. Ludzie w Kowlu stali już w długich kolejkach nie tylko po chleb, lecz po wszystkie najpotrzebniejsze artykuły. Kolejki żyły już swoim, nieznanym dotąd życiem, ujawniały się w nich sympatie i antypatie. Żydzi na przykład wypychali z nich Polaków i w ten sposób dawali głośno do zrozumienia „kto teraz rządzi”. Biedniejsi Żydzi i Ukraińcy starali się maksymalnie wykorzystać możliwości pracy i nauki, jakie niewątpliwie dawała władza radziecka. Powoli ujawniał się nowy układ sił. Społeczne założenia propagandy radzieckiej trafiły do umysłów komunistów. Postawa Polaków była niezmienna, tradycyjnie patriotyczna i krytyczna wobec nowych porządków. Przypominano nam nieustannie o wyzwoleniu spod jarzma polskich panów, obszarników i kapitalistów. Pierwszą wojenną wigilię przygotowywaliśmy dla większej liczby osób. Starsi składając sobie życzenia byli w nostalgicznym nastroju, dyskutowali o naszej dalszej przyszłości, widząc ją jednak w ciemnych barwach, a młodzi, jak zwykle, szybciej przystosowywali się do nowej sytuacji. Młodość nigdy długo nie poddaje się pesymistycznym nastrojom i tak było w naszym przypadku. Planowaliśmy spotkania, potańcówki, wnosiliśmy pogodę w świąteczne dni. Przygotowując się do podjęcia nauki w szkołach spotykaliśmy się w kolejnych domach przy gitarze, mandolinie i harmonii. Rozpoczął się karnawał, po pierwszych konfiskatach było spokojnie, więc niczego złego nie przeczuwano.

Wywózka Polaków

– Ogromne było nasze zdziwienie i zarazem zaskoczenie, gdy pewnej lutowej nocy zaczęła się wywózka Polaków na Sybir. Na Syberię wywieziono rodziny osadników wojskowych- naszych sąsiadów, leśników i policjantów. 10 lutego wiadomość ta dotarła do nas nad ranem. Rozwidniało się, gdy na drodze do Nowego Dworu rysowały się ledwo widoczne kontury sań z kilkunastoma polskimi rodzinami odjeżdżającymi na Syberię. Długo nie znaliśmy miejsca pobytu wywiezionych sąsiadów; tłumaczono nam, że zostali tylko przewiezieni w „druguju obłast”. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na listy. Mój wewnętrzny, nie w pełni zrozumiały niepokój przerastał miarę moich pojęć, rósł do nieokreślonych rozmiarów bez końca. W tym stanie emocjonalnym spostrzegłam, jak coś ważnego umknęło. Wtedy właśnie dobiegły kresu moje beztroskie lata i towarzyszący im romantyzm. W chwili tej pierwszej wywózki na Sybir i odjazdu „mojego” ideału z całą pewnością nastąpił zmierzch mego dzieciństwa.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply