Co po nas zostanie?

Jak zobaczyłam miejsce swego dzieciństwa, to się rozpłakałam… Nędza, szarzyzna to słowa, przy pomocy których można określić współczesny wygląd tej wioski. Ja ją zapamiętałam jako wspaniałą osadę, znakomicie zagospodarowaną. Działał tu młyn, olejarnia, apteka, w gospodarstwach wprowadzono mechanizację. Dziś po tym wszystkim nie na nawet śladu…

-Stryj pomógł nam załatwić jakiś kąt w Chełmie i nami się zaopiekował- mówi Janina Wójcik. – Zamieszkałyśmy na ulicy Pierackiego pod trzynastym w maleńkim pokoiku, nad mieszkaniem stryja, który należał do jego sąsiadki. Mieściło się w nim tylko łóżko i maleńki stolik. Byłyśmy jednak bardzo wdzięczne owej sąsiadce stryja, że okazała nam serce i przyjęła pod swój dach. We wrześniu mamusia zapisała mnie do szkoły. Ja co prawda od małego dziecka marzyłam, żeby zostać lekarzem, ale mama za radą stryja posłała mnie do handlówki. Starsza córka stryja też uczęszczała do tej szkoły, więc mama postąpiła zgodnie z jego sugestią i zapisała mnie do Gimnazjum Kupieckiego, tak się wówczas ta szkoła nazywała. Przyjęto mnie od razu do drugiej klasy, bo zaliczono mi rok szkoły ukraińskiej, do której uczęszczałam w Zasmykach. W ciągu roku szkolnego 1944/45 udało mi się przerobić program klasy drugiej i trzeciej. W 1946 r. ukończyłam klasę czwartą, a ponieważ w Chełmie nie było liceum handlowego, mamusia wysłała mnie do Lublina, żebym rozejrzała się w możliwościach kontynuowania nauki w szkole średniej. Tu dosłownie na ulicy spotkałam koleżankę z Zasmyk, która od razu zaoferowała mi pomoc. Dzięki niej dostałam się do Liceum dla Dorosłych im. A. i J. Feterów przy ulicy Bernardyńskiej. Mamusia umieściła mnie na stancji u swoich znajomych z Kowla, mieszkających przy ul. 1 Maja. Dzięki temu w 1947 r. ukończyłam liceum mając 20 lat. Pierwotnie tuż po maturze miałam udać się na studia wyższe handlowe do Szczecina.”

Zostałam księgową

„Koledzy tam się wybierali i już załatwili mi przyjęcie na uczelnię i akademik. Zostałam umieszczona na liście studentów. Gdy jednak wróciłam z Lublina do domu, moja mama poważnie się rozchorowała. Nie miałam serca jej samej zostawić. Była wówczas jedyną bliską mi osobą, a mama miała bardzo ciężką dolegliwość kobiecą, która groziła jej śmiercią. Stryj też powiedział mi, że po szkole powinnam szukać zatrudnienia. Pomógł mi znaleźć pracę w Zgromadzeniu Kupców Polskich. W 1947 r. organizacja taka jeszcze wówczas istniała. Zatrudniono mnie w niej w dziale finansowo-księgowym. Pracowałam w nim do lutego 1948 r. Wtedy to dzięki też znajomemu partyzantowi, który w Chełmie został wielką figurą i objął obowiązki przewodniczącego miejskiej rady narodowej, znalazłam zatrudnienie w organizowanej wówczas w sieci handlowej nazwanej „Powszechnie Domy Towarowe”. Tam w oddziale finansowo-księgowym przepracowałam do 1953 r. Firma ta kierowała mnie na różne kursy doskonalące, pozwalające podnieść kwalifikacje. Dzięki temu, gdy zmarł nam główny księgowy, bardzo porządny fachowiec i wspaniały człowiek zaproponowano mi, bym objęła funkcję pełniącej obowiązki głównej księgowej. Ja bardzo się tego bałam, nie miałam odpowiedniego doświadczenia, ale co miałam robić. Dyrektor na mnie naciskał i zgodziłam się objąć to stanowisko. Wszyscy byliśmy wtedy młodzi. W 1953 r. nasza sieć jednak została zlikwidowana i przejęta przez nową pod nazwą „Miejski Handel Detaliczny”. Ja wtedy przeniosłam się do Warszawy, wykorzystując znajomości ze służbą rewizyjną przyjeżdżającą do nas na kontrole i sprawdzanie bilansów. W Centralnym Zarządzie MHD pracowałam jednak krótko, bo sam charakter mojego stanowiska mi nie odpowiadał. Zupełnie przez przypadek spotkałam się na ulicy z rewidentem panem Zawadzkim, który zaproponował mi pracę w „Sporcie”, jak wtedy określano Polski Komitet Olimpijski. – Potrzebujemy tam kierownika wydziału planowania finansowego, niech się pani zastanowi – powiedział. – Szybko podjęłam decyzję i przeniosłam się do „Sportu”. Tam przepracowałam na kierowniczych stanowiskach do 1984 r., kiedy to przeszłam na emeryturę.”

Z towarzyszami broni

„Zaznaczyć trzeba, że od 1944 r. Janina Wójcik utrzymywała kontakty ze swoimi dawnymi towarzyszami broni, głównie zaś ze swoją dawną sympatią czyli „Ziukiem”, który chcąc zatrzeć za sobą ślady, zmienił swoje nazwisko ze Spadniewskiego na Turowski, a także Leonem Mariańskim, który z tych samych powodów zmienił nazwisko na Karłowicz. Kontakt z nimi zapewnił jej brat, który przeszedł szlak dywizji z grupą sztabową i znalazł się po rozbrojeniu w Skrobowie z grupą kolegów w Lublinie. Tam tamtejsza konspiracja zorganizowała dla nich coś w rodzaju bursy, gdzie mieszkali i mogli się dalej kształcić.

-Jak my z mamą zadomowiłyśmy się w Chełmie, przyjechał do nas i tu skończył „małą maturę”. Dzięki niemu z dawnymi kolegami utrzymywałam kontakty korespondencyjne, a jak „Ziuk”, czyli Józef Turowski przeprowadził się do Warszawy i tu ożenił, także osobiste. Oficjalnie jednak w swoich ankietach personalnych nie wspominałam, ze należałam do 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, pełniąc w niej funkcję sanitariuszki. Dopiero na początku lat osiemdziesiątych przyznałam się do tego. Wtedy to za radą „Ziuka” wstąpiłam do ZBOWiD-u , przy którym istniała sekcja AK, złożona z kombatantów 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Jej środowisko wtedy się rozwijało i w 1982 r. odbył się jego pierwszy zjazd. Wszyscy weterani dywizji przyjęli go z ogromną nadzieją, że ich walka o Polskę zostanie doceniona. Ja wtedy jeszcze nie mogłam się za bardzo angażować w działalność naszego środowiska, bo zajmowałam się wtedy rodziną , którą z mężem założyłam w 1956 r.”

Zdążył im przekazać

„Prowadziłam dom, miałam dwoje dzieci. Musiałam też iść do pracy na pół etatu, później mąż mi się poważnie rozchorował. On też był partyzantem. W 106 Dywizji Piechoty AK pełnił funkcję zastępcy komendanta, dzięki czemu rozumieliśmy się doskonale i zgodnie wychowywaliśmy dzieci. Nasi synowie wyrośli na porządnych ludzi. Mąż, który przedwcześnie umarł, zdążył im przekazać wszystkie wartości, ukierunkowując na całe życie. Gdy synowie stali się dorośli i nie wymagali matczynej opieki, na prośbę Heni Rotbard, która była w Komisji Historycznej Zarządu Okręgu Warszawskiego naszego środowiska, zaczęłam za nią protokółować posiedzenia zarządu i inne spotkania. Ona wyjechała bowiem na 3 miesiące do Stanów Zjednoczonych. Zastąpiłam ją i w rezultacie przez trzy kadencje byłam sekretarzem zarządu środowiska warszawskiego. Później na prośbę kolegów zostałam skarbnikiem okręgu. Do pracy nie ma po prostu chętnych. Koleżanki i koledzy starzeją się i odchodzą. Jest to zupełnie naturalne, bo ja przecież byłam jedną z młodszych.

Jeszcze w końcówce PRL-u, bo w 1989 r. Janinie Wójcik udało się po raz pierwszy spełnić swoje największe marzenie i pojechać do swoich ukochanych Zasmyk.

-Mąż mojej siostry ciotecznej Czesławy, Mieczysław Stoś podjął starania, żeby jej grób w Hobutach otoczyć należyta opieką – wspomina. – Zginęła ona 18 marca 1943 r. Jej mąż przed wojną był komendantem „Strzelca” w Hobutach i Ukraińcy złożyli na niego donos do Niemców oskarżając go i jego rodzinę o działalność komunistyczną.”

Ukraińskie donosy

„Identyczne donosy Ukraińcy złożyli w sumie na dziesięć polskich rodzin w Hobutach. Niemcy razem z policją ukraińską otoczyli je, wyselekcjonowali rodziny, figurujące w ich spisie i je wymordowali. Mieczysławowi Stosiowi udało się jednak uciec. Niemcy strzelali za nim i ranili, ale zdołał uciec. W Kowlu znajomi załatwili mu szpital, wyleczyli i poszedł do partyzantki. Po wojnie osiedlił się w Puławach, gdzie po raz drugi się ożenił. Cały czas czynił jednak starania, żeby otoczyć opieką grób najbliższych. W czasie mordu zginęła bowiem nie tylko jego żona, ale również matka i bratanek. Pisał m.in. listy do sielradyw Radoszynie. W nim bowiem na cmentarzu katolickim zostali pochowani jego najbliżsi. Rodzinie udało się bowiem przenieść zwłoki Czesi i jej krewnych na tę nekropolię ze zbiorowej mogiły w Hobutach. Starania Mieczysława Stosia zostały uwieńczone powodzeniem dopiero w końcu lat osiemdziesiątych. W Radoszynie mieszkała jego znajoma Nella, Polka, która wyszła za Ukraińca i została na Wołyniu. Ktoś z nią korespondował i ona przysłała nam zaproszenie umożliwiające wjazd na Ukrainę. Pojechaliśmy w dziewięć osób. Wśród nas znajdował się też Leon Mariański- Karłowicz, który swoją twórczością wiele zrobił dla utrwalenia pamięci o Zasmykach. Pojechaliśmy oczywiście do tej miejscowości, a raczej tego, co z niej zostało.”

Nie ma już dawnych Zasmyk

„Ja, jak zobaczyłam miejsce swego dzieciństwa, to się rozpłakałam. Kościół rozebrano całkowicie. Z zabudowań kościelnych przetrwała tylko plebania. Dom mojej babci też nie istniał. W jego miejscu Ukraińcy postawili jakieś kurniki. Po cmentarzu nie zachował się żaden ślad. Całkowicie zarósł lasem. Przejechaliśmy również przez Kupiczów, z którym też byłam bardzo związana. To także nie był ten Kupiczów, który znałam. Nędza, szarzyzna to słowa, przy pomocy których można określić współczesny wygląd tej wioski. Ja ją zapamiętałam jako wspaniałą osadę, znakomicie zagospodarowaną. Działał tu młyn, olejarnia, apteka, w gospodarstwach wprowadzono mechanizację. Dziś po tym wszystkim nie na nawet śladu.

Od tamtego czasu Janina Wójcik bywała na Wołyniu w miarę regularnie, co dwa lata przy okazji pielgrzymek na Wołyń, organizowanych przez lubelskie środowisko dywizji. Podczas kolejnych wypraw odnotowała też pozytywne zmiany, zwłaszcza w Zasmykach.

-W 1993 r. odbyła się w nich wielka uroczystość, w trakcie której dokonano poświęcenia cmentarza, a także nowej kaplicy – mówi Janina Wójcik. Dzięki usilnym staraniom nieżyjącego już Tadeusza Persza „Głaza”, mającego dobre kontakty z władzami ukraińskimi w Kowlu udało się bowiem uporządkować cmentarz w Zasmykach. Ogrodzono go, wycięto część drzew, wytyczono główną alejkę i ustawiono niektóre ocalałe pomniki. Po jego prawej stronie ustawiono 86 jednakowych krzyży partyzanckich w miejscu, gdzie spoczywają żołnierze 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty. Ogrodzono również teren kościelny i ustawiono na nim piękną drewnianą kaplicę, zbudowana przez naszego kolegę. Podczas uroczystości, o której wspomniałam, cmentarz i ta kaplica zostały poświęcone. Podczas jednej z pielgrzymek przed kilku laty udało nam się też dokonać uroczystego poświęcenia cmentarza w Przebrażu, na co nie chciały się absolutnie zgodzić władze ukraińskie. Zrobiliśmy to po cichu, bez wielkiego rozgłosu i ostentacji. Wykorzystaliśmy radę księży z Kowla, wtedy jeszcze pracujących tam polskich reformatów. Jeden z nich ojciec Tadeusz poradził nam, żeby się nie bać i do Przebraża pojechać w charakterze turystów. Cmentarz w tej miejscowości został wcześniej, dzięki wysiłkom naszych kolegów z Niemodlina odrestaurowany i na nowo zagospodarowany”.

Poświęcenie cmentarza

„Urządzono na nim m.in. część wojskową, na której są pochowani m.in. obrońcy Przebraża, a także ofiary zbrodni ukraińskich. Jadąc do Przebraża, koledzy z Lublina wzięli biało- czerwoną flagę. Księża zabrali wodę święconą. Wzięliśmy też ze sobą kwiaty, wieńce i znicze. Zakonnicy z Kowla, dysponujący własnym samochodem byli naszymi przewodnikami. W czasie uroczystości pies z kulawą nogą do nas nie przyszedł. Cmentarz leży przecież na odludziu, a po wsi Przebraże nie zostało nic. Wszystko zostało zniszczone i nazwa Przebraże zniknęła z ukraińskiej mapy. Sama uroczystość, której przewodniczył ks. Staszkiewicz z Lublina – kapelan środowiska lubelskiego, miała podniosły charakter. Pomodliliśmy się za dusze spoczywających na nim przebrażaków, zaśpiewaliśmy szereg pieśni i pojechaliśmy dalej. Obecnie środowisko lubelskie organizuje grupy młodzieżowe, które jeżdżą na Wołyń i dbają o cmentarz w Przebrażu, by nie zarósł. Opiekują się też innymi cmentarzykami wojennymi dywizji, których oprócz Przebraża i Zasmyk mamy w Rymaczach, Bindudze, Lubomlu i Bielinie. Cmentarzyki w Rymaczach, Bindudze i Lubomlu zostały odnowione dzięki staraniom Andrzeja Karłowicza syna Leona. Zorganizował on grupę młodzieżową ze środowiska lubelskiego, która pojechała na ziemię przodków, by ocalić od zapomnienia groby towarzyszy broni ich ojców. Mamy nadzieję, że kiedy my odejdziemy, znajdą się następcy którzy będą o nich nadal pamiętali. Jest to z pewnością duży problem, nasza wielka bolączka. Na cmentarzach tych leżą przecież nasi chłopcy, dzięki którym żyjemy.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply