Chociaż „deep state” nie istnieje, w formie, w jakiej zostało zdefiniowane, istnieje szeroki establishment kreujący polityką zagraniczną, obejmujący wybieralnych przywódców, mianowanych urzędników, czołowych biurokratów i innych, którzy pracują w obszarze polityki zagranicznej – podzielających te same poglądy co do natury systemu międzynarodowego i roli, jaką Ameryka pełni w świecie – przekonuje William Ruger na łamach The National Interest.

W politologii określenie „deep state” używane jest do opisu polityki w krajach takich jak Turcja czy Pakistan. Teoretycy twierdzą, że podejrzane siatki angażują się tam w pozaprawne i bezprawne działania, w tym zamachy bombowe i morderstwa, w celu poprawy swoich prowincjonalnych interesów lub obrony własnej wizji reżimu. W tym kontekście termin „deep  state” oczywiście nie pasuje do ugruntowanej demokracji liberalnej takiej jak Stany Zjednoczone.

Jednak określenie „deep state” zostało przyjęte przez uznanych komentatorów w Ameryce, próbujących analizować naszą współczesną politykę. Zastosowanie tego określenia bywa różne ale zazwyczaj idea „deep state” sprowadza się do tego, że dobrze umiejscowione elementy wewnątrz biurokracji resortów bezpieczeństwa narodowego oraz  ściśle z nimi związane osoby w przemyśle i thinktankach, są w stanie dominować albo nawet kontrolować politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Robią to rzekomo poprzez różnego rodzaju mechanizmy, m.in. przez wewnętrzną i zewnętrzną presję; kontrolę olbrzymich zasobów i potencjału; wykorzystywanie asymetrii informacyjnej na swoją korzyść; angażowanie się we wzrost propagandy o zagrożeniach i wybiórcze przecieki informacji; a także powielanie, wzmacnianie i nadzorowanie przestrzegania określonych idei i kultury w kluczowych instytucjach w celu wytworzenia mentalności grupowego myślenia.

Niektórzy uważają tajność za podstawowy atrybut „deep state”. Na przykład ABC News w sondażu z 2017 roku na temat istnienia i siły „deep state”, zdefiniowała go jako „urzędników rządowych, wojskowych i wywiadu którzy próbują potajemnie manipulować polityką rządu”. Jednak najbardziej przekonujące teorie zakładają, że „deep state” działa jawnie i bez żadnego głównego kierunku.

Zdaniem teoretyków „deep state”, końcowy rezultat tych wszystkich machinacji jest taki, że preferencje wybranych urzędników i osób mianowanych politycznie są podważane, co pomniejsza wolę narodu i naszą republikańską formę rządu. Żeby dowieść swoich racji, teoretycy wskazują na ciągłość naszej polityki zagranicznej pomimo zmieniających się przywódców, którzy rzekomo są zaangażowani w zmianę.

Idea „deep state” kontrolującego politykę zagraniczną nie jest wyłącznie fenomenem ery Trumpa. Mike Lofgren, zawodowy pracownik Kongresu, twierdził w 2014 roku, że istniała „hybrydowa struktura instytucji państwowych i prywatnych rządzących krajem zgodnie z mniej lub bardziej dostępnymi, spójnymi wzorami, powiązana, lecz tylko sporadycznie kontrolowana przez jawne państwo, którego liderów wybieramy.” Michael Glennon, profesor Uniwersytetu Tufts, przedstawił swoją koncepcję „podwójnego rządu” w czasie trwania prezydentury Obamy.

Glennon twierdzi, że polityka Obamy przypominała politykę administracji Busha (pomimo rzekomych odmiennych preferencji Obamy) ponieważ istniał drugi rząd, który decydował:

Faktyczna dyrekcja kilkuset menedżerów stojących na szczycie kilkudziesięciu agencji wojskowych, dyplomatycznych, wywiadowczych i organów ścigania, od Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego po Narodowe Biuro Rozpoznania (NRO), zdominowała politykę bezpieczeństwa narodowego, zastępując władze nie tylko Kongresu ale też sądów i prezydentury”.

Ale czy to wszystko prawda? Czy istnieje „deep state” (lub mniej złowrogo brzmiący „podwójny rząd”) dominujący politykę bezpieczeństwa narodowego, a życzenia prezydentów, innych urzędników i narodu nie mają żadnego znaczenia?

Zobacz także: Trump nie wierzy we własną politykę zagraniczną. Ale czy to ma jakieś znaczenie?

Krótko mówiąc – nie. Pogląd, że wybieralni urzędnicy wpadli w pułapkę, są bezsilni, a ich preferencje podważane przez biurokratów i ich sprzymierzeńców, jest po prostu niedokładny. Nie znaczy to, że zastałe sieci wewnątrz rządu nie mają znaczenia. Jednak, jak twierdzili krytycy starego biurokratyczno-politycznego paradygmatu (tacy jak Stephen Krasner i Robert Art), prezydenci i wspólny jednakowy sposób myślenia są silnymi wyznacznikami decyzji w zakresie polityki zagranicznej, nawet w przypadku świadomej biurokracji posiadającej własny program. Kiedy prezydenci mają silne przekonanie w danej kwestii, wygrywają poprzez poświęcanie uwagi i rozszerzanie kapitału politycznego na rzecz swoich celów.

Prezydent Obama miał przewagę w ważnych kwestiach, na których był skoncentrowany, a którym przeciwstawiały się ważne podmioty w rzekomym „głębokim państwie”, jak np. wycofanie sił zbrojnych z Iraku, unikanie głębokiego zaangażowania w Syrii i negocjowanie porozumienia nuklearnego z Iranem (JCPOA). W przypadku Libii nie był to „deep state” ale raczej kluczowi członkowie zespołu Obamy ds. bezpieczeństwa narodowego (Clinton, Rice i Power), którzy popchnęli prezydenta ku interwencji. Jak przypomina nam Krasner, „Prezydent wybiera większość ważnych graczy i ustala zasady” w zakresie podejmowania decyzji.  Co ważne, obejmuje to wybór osób, które potrafią „szeptać” do ucha prezydenta. Obama otrzymał błędne podszepty w sprawie Libii ale pochodziły one od osób, które sam wybrał, a nie od nikczemnego „deep state”. Mógł też słuchać innych głosów. Gdyby Obama naprawdę chciał przejść od polityki wiodącego amerykańskiego programu Grand Strategy do programu realizmu i powściągliwości, nie otoczyłby się tyloma wysokimi urzędnikami reprezentującymi status quo. Analogicznie, gdyby prezydent Trump zdecydowanie chciał zmiany, mógłby wybrać doradców mniej przywiązanych do tej samej ogólnej wizji, jaką mieli jego poprzednicy.

Nie jest zatem zaskoczeniem, że pomimo retoryki kampanii wyborczej Trumpa, istniała duża ciągłość polityki (patrz np.: Afganistan i nowa strategia bezpieczeństwa narodowego).

Chociaż „deep state” nie istnieje, w formie, w jakiej zostało zdefiniowane, istnieje szeroki establishment kreujący politykę zagraniczną, obejmujący wybieralnych przywódców, mianowanych urzędników, czołowych biurokratów i innych, którzy pracują w obszarze polityki zagranicznej – podzielających te same poglądy co do natury systemu międzynarodowego i roli, jaką Ameryka pełni w świecie. Ten establishment jest bardziej obszerny niż „deep state” i znacznie mniej nikczemny (nawet jeśli jest niewłaściwie ukierunkowany).

Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat nasza polityka zagraniczna opierała się na automatycznych odruchach z powodu dominującej w establishmencie mentalności, która w jednobiegunowym świecie, z niewieloma twardymi ograniczeniami, w zasadzie nie była kwestionowana. Ale oznacza to również, że konkurencyjne narracje (zwłaszcza te, które są najbardziej zgodne z naszymi żywotnymi interesami) mają wciąż możliwość podważenia obecnego status quo. Dlatego krytyk biurokracji politycznej, Edward Rhodes ma rację, twierdząc, że “być może istotą „gry” nie jest polityka lecz rywalizacja nowych pomysłów w zakresie intelektualnej hegemonii”.

William Ruger jest wiceprezesem ds. badań i polityki w Instytucie Charlesa Kocha.

Tłumaczenie: Iwona Hope

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply