Jest całkiem możliwe, że Amerykanie potajemnie dążą do scenariusza, w którym, równolegle do arabizacji, nastąpi również “dekurdyzacja” północnej Syrii, tylko cudzymi rękoma. Amerykanie sprawią wówczas wrażenie, że nie zdradzają Kurdów, jednocześnie uspokajając arabskie uczucia narodowe i eliminując kwestie sporne z Turkami. Kurdowie jednak nie pozostaną biernymi obserwatorami w tej sytuacji. Jest szansa, że ​​zajmą oni opuszczone bazy USA i nie wpuszczą nikogo. Możliwe jest nawet, że w końcu zdadzą sobie sprawę, że w obecnej sytuacji najrozsądniejszym sposobem rozwiązania kurdyjskiej kwestii narodowej byłby sojusz z Damaszkiem – pisze Dmitriy Minin na łamach Strategic Culture.

Biały Dom wpadł na pomysł – opuścić Syrię, ale jednocześnie pozostać tam, wysyłając arabski kontyngent do amerykańskich baz wojskowych, głównie z Królestwa Arabii Saudyjskiej (KSA). Wszystko po to, aby ucywilizować jedną z najbardziej krwawych wojen naszych czasów, mając na uwadze gorzką pamięć o wietnamizacji.

Wygląda na to, że plan został opracowany podczas prawie miesięcznego pobytu ministra obrony Arabii Saudyjskiej, księcia Mohammada bin Salmana w Ameryce. Plan został ogłoszony 17 kwietnia przez ministra spraw zagranicznych Arabii Saudyjskiej, Adela al-Jubeira, podczas wspólnej konferencji prasowej z sekretarzem generalnym ONZ António Guterresem. Po ataku rakietowym na Syrię, rzeczniczka Białego Domu, Sarah Sanders, powtórzyła, że ​​prezydent Donald Trump nadal chce szybkiego wycofania oddziałów amerykańskich z Syrii. Wprowadzenie na ich miejsce kontyngentu saudyjskiego wydaje się Waszyngtonowi być  w interesie Stanów Zjednoczonych. Rząd USA nie tylko Arabii Saudyjskiej zasugerował, aby zastąpiła amerykański kontyngent, tą samą propozycję złożył również Katarowi i Zjednoczonym Emiratom Arabskim. Jednak zajęliby oni miejsce drugorzędne wobec Saudyjczyków. Mówi się także o tych reżimach, które zapewniają pieniądze na odbudowę zniszczonej północy Syrii. Wygląda na to, że USA liczą nie tylko na siłę militarną tych krajów, ale także na “kupowanie” przez nie miejscowej ludności.

Nasuwa się oczywiście pytanie: czy Amerykanie zwrócili się do syryjskiego rządu lub jego sojuszników – Kurdów, a przynajmniej do Turcji, Rosji i Iranu – z pytaniem o celowość takiej zamiany? Nie, oczywiście, że nie. Nawet podczas wycofywania się, USA nie są w stanie zapomnieć o swojej “wyłączności”. Jednak z wielu powodów idea zastąpienia Amerykanów Arabami jest skazana na niepowodzenie.

To, że Damaszek zdecydowanie przeciwstawi się proponowanemu ponownemu zaanektowaniu terytorium przez siły “kraju braterskiego”, jest oczywiste. Może to tylko doprowadzić do intensyfikacji walk i wzrostu napięć w regionie. Saudyjczycy, prawie tak dobrze wyposażeni jak Amerykanie, nigdy nie będą godnym przeciwnikiem dla doświadczonej w walce armii syryjskiej. Pokazali już, do czego są zdolni podczas niekończącej się wojny w Jemenie, gdzie bosi rebelianci Houthi zadają jedną żenującą porażkę po drugiej. Zamysł Rijadu, by przeprowadzić “decydującą bitwę” z Iranem na obcej ziemi, również nie zostanie zrealizowany. Wraz ze swoim sprzymierzeńcem Irakiem, Teheran wkrótce zyska przewagę.

Z wyjątkiem Izraela, żaden z sąsiadów Syrii nie popiera przybycia saudyjskich oddziałów w celu zastąpienia Amerykanów. Irak kategorycznie sprzeciwia się temu pomysłowi, ponieważ chce uniknąć konieczności radzenia sobie z gwałtownym wzrostem walk pomiędzy sunnitami i szyitami przy swoich granicach. Turcja także nie potrzebuje Saudyjczyków, ponieważ podważyliby jej wpływ na kontrolowany przez Ankarę obszar północnej Syrii. Wystarczy wspomnieć, że prawie 30 tys. bojowników znajdujących się teraz pod skrzydłami Turcji ze wschodniej Ghuty, która zostało niedawno wyzwolona przez oddziały rządowe, było na liście płac Rijadu przez całą wojnę. Turcja ma wszelkie powody, by obawiać się, że Arabia Saudyjska wykorzysta te i inne grupy, aby wzmocnić swoją dominację nad tym obszarem. Liban jest również przeciwny pojawieniu się Arabii Saudyjskiej na scenie syryjskiej, obawiając się, że starcia między sunnitami i szyitami przeniosą się do jego własnych granic. Nawet Jordania, która jest zależna od Waszyngtonu i Londynu, nie popiera inicjatywy. Jako pragmatyczny polityk, król Abdullah II z Jordanii doskonale rozumie wszystkie możliwe negatywne skutki takiego przedsięwzięcia.

Propozycje zostały również skrytykowane przez Egipt, który całkowicie wykluczył udział w ich realizacji. Mohammad Raszad, wysoki rangą urzędnik w Generalnej Dyrekcji Wywiadowczej Egiptu, wyraził się w sposób jednoznaczny: “Egipskie Siły Zbrojne nie są najemnikami i nie mogą być wydzierżawione, ani zarządzane przez zagraniczne państwa w celu rozmieszczenia w określonym obszarze”. Raszad kontynuował: “To jest nie do przyjęcia. Nikt nie powinien odważyć się kierować lub wydawać rozkazów armii Egiptu”. Oświadczenie jest pośrednią odpowiedzią na apel nowego doradcy prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego, Johna Boltona, skierowany do szefa egipskich służb wywiadowczych, Abbasa Mustafy Kamila, wzywający Kair do zaangażowania się w projekt.

Tak samo wiele problemów czeka Saudyjczyków w okolicach ich proponowanej lokalizacji. Po pierwsze, Kurdowie z Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), którzy kontrolują obszar przy pomocy USA, z pewnością nie będą zadowoleni z ich przybycia. Oznaczałoby to, że Kurdowie rezygnują z kontroli nad miejscową ludnością arabską na korzyść przybywających kontyngentów i tracą większość władzy, którą zdobyli. Jest całkiem możliwe, że Amerykanie potajemnie dążą do scenariusza, w którym, równolegle do arabizacji, nastąpi również “dekurdyzacja” północnej Syrii, tylko cudzymi rękoma. Amerykanie sprawią wówczas wrażenie, że nie zdradzają Kurdów, jednocześnie uspokajając arabskie uczucia narodowe i eliminując kwestie sporne z Turkami. Kurdowie jednak nie pozostaną biernymi obserwatorami w tej sytuacji. Jest szansa, że ​​zajmą oni opuszczone bazy USA i nie wpuszczą nikogo. Możliwe jest nawet, że w końcu zdadzą sobie sprawę, że w obecnej sytuacji najrozsądniejszym sposobem rozwiązania kurdyjskiej kwestii narodowej byłby sojusz z Damaszkiem. Na razie Damaszek jest gotów rozszerzyć prawa Kurdów, ale gdyby później znaleźli się po stronie przegranej, ich możliwości będą ograniczone.

Zobacz także: Izrael: Iran szkoli 80 tys. szyickich bojowników w Syrii

Z kolei dla Arabii Saudyjskiej bezpośrednie starcie z Państwem Islamskim, które, według oficjalnej wersji, jest grupą terrorystyczną, z którą Saudyjczycy będą walczyć w Syrii, może okazać się zgubne. Prawda jest taka, że wielu bojowników ISIS nadal walczących w Syrii to mudżahedini z Arabii Saudyjskiej i ich zdolność do indoktrynacji rodaków nie powinna być niedoceniana. Może się zdarzyć, że jakikolwiek bezpośredni kontakt między saudyjskim kontyngentem a bojownikami ISIS ostatecznie rozszerzy jego wpływy na Królestwo, coś, o czym od dawna marzą islamiści. W krajach Zatoki Perskiej już są tacy, którzy sądzą, że lepiej byłoby zatrudnić obywateli Sudanu, Pakistańczyków lub inne biedne dusze w tej operacji.

Nowy plan ratowania reputacji Ameryki na Bliskim Wschodzie jest tak samo chimeryczny jak wszystkie wcześniejsze próby Waszyngtonu zmierzające do globalnej reorganizacji regionu. Rezultat arabizacji nie będzie lepszy od wyniku wietnamizacji sprzed wielu dziesięcioleci. I tak będzie nadal, dopóki Waszyngton nie zacznie uwzględniać stanowisk wszystkich zainteresowanych stron, w tym Damaszku.

Dmitriy Minin

Za strategic-culture.org.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply