Z Kazikiem do partyzantki

Z lękiem oczekiwaliśmy nadejścia mrozów. Wiedzieliśmy, że jak Ługa zamarznie, to nasz dom znajdzie się w bezpośrednim zagrożeniu banderowców. Widziałem, jak sąsiedzi gromadzili siekiery, kosy, cegły i naczynia do gotowania wrzątku, by mieć cokolwiek do swojej obrony.

– Gdy Niemcy wypuścili patrole z psami, szukające tropów ludzi, którzy ukradli broń – wspomina Józef Czerwiński – Gienek szedł z wiadrem po wodę do odległej o sto kilkadziesiąt metrów studni. Gdy zobaczył żandarmów i policjantów ukraińskich, od razu zorientował się, co to znaczy. Zawrócił do domu, wyskoczył przez okno do sadu, popędził nad rzekę i przepłynąwszy ją, udał się do wsi Zarzecze, gdzie mieszkali jego krewni. Żandarmi przeprowadzili w domu Gienka rewizję, ale oczywiście nic nie znaleźli. Aresztowali jednak jego matkę. Psy doprowadziły ich do rzeki, ale dalej ślad się urwał. Matkę Gienka przesłuchiwano, ale ona mająca kłopoty psychiczne po mordzie dziadków, niewiele im powiedziała. Po kilku dniach ją zwolniono, Gienek jednak już nie mógł już wracać do domu. Skontaktował się z Kazikiem i Romkiem Danilewiczem, którzy załatwili mu przerzut do Horodła na drugą stronę Bugu, gdzie mieszkała ich ciotka Mołodkiewiczowa. Trzech jej synów należało do AK, a dom stanowił punkt konspiracyjny. Gienek przebywał w tym lokalu aż do chwili utworzenia pod Włodzimierzem pierwszego polskiego oddziału partyzanckiego. Wówczas przerzucono go z powrotem i został jednym z pierwszych partyzantów kompanii podporucznika „Piotrusia”.

Sąsiedzi gromadzili siekiery

– Polacy we Włodzimierzu ciągle wyglądali, kiedy powstaną oddziały zbrojne, które będą ich bronić przed Ukraińcami. Watahy banderowców działały bowiem na przedpolach miasta. Z naszego ogrodu widać było chodzących nocą banderowców z zapalonymi pochodniami po wsi Zarzecze. Po kolei palili polskie zagrody. Z lękiem oczekiwaliśmy nadejścia mrozów. Wiedzieliśmy, że jak Ługa zamarznie, to nasz dom znajdzie się w bezpośrednim zagrożeniu banderowców. Widziałem, jak sąsiedzi gromadzili siekiery, kosy, cegły i naczynia do gotowania wrzątku, by mieć cokolwiek do swojej obrony. Ja, żeby jakoś nie zwariować, chodziłem grać wieczorami w karty na pieniądze, głównie w pokera! Szczęście sprzyjało mi zmiennie. Kiedyś wygrałem tylko tyle, że nasz sąsiad Świtkowski za dług karciany zrobił mi buty z cholewami, innym razem sam musiałem zastawić zegarek, który przed wojna otrzymałem od ojca. Któregoś dnia znów przy kartach siedzieliśmy u Wowki Wierzbickiego. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się u nas Kazik Danilewicz. Przeprosił gospodarzy i wywołał mnie na podwórko. Powiedział mi, że na Bielinie organizuje się polska partyzantka i jeżeli chcę, to mogę także do niej wstąpić. Powiedział, że tej nocy kilkunastu chłopaków idzie na Bielin i jeżeli chcę, to mogę iść z nimi. Propozycja ta od razu mi się spodobała. Wróciłem do swoich kolegów od kart, by się z nimi rozliczyć i pobiegłem do domu. Babcia od razu uznała, że moja decyzja o wstąpieniu do partyzantki to zupełne wariactwo.

Pokonałem wszystkie opory

– Ostatecznie jakoś pokonałem wszystkie opory. Wziąłem ze sobą dodatkową parę bielizny i onuc. Ze schowka na strychu wyjąłem ukryty tam jeszcze w 1941 r. granat sowiecki i poszedłem na punkt zborny na podwórze Danilewiczów. Stał na nim wóz zaprzężony w parę koni, załadowany sporą ilością broni i amunicji. Na wierzchu leżało kilka starych mebli, jakieś tobołki, co miało stwarzać pozory, że wóz przewozi graty w ramach przeprowadzki. Po jakimś czasie wszyscy przyszli i ruszyliśmy idąc bocznymi uliczkami w niedalekiej odległości od wozu. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się poza miastem. Trzeba było jednak przejechać przez tory, na których stał posterunek niemiecki, kontrolujący ruch w obie strony. Już z daleka zobaczyliśmy dwóch żołnierzy z karabinami. Wcześniej w grupie ustaliliśmy, ze pierwsi pójdą koledzy, posiadający broń. Gdyby Niemcy usiłowali nas zatrzymać, to ci mieli najzwyczajniej ich zlikwidować. Dwóch Niemców, gdy nas zobaczyło, odskoczyło w bok i oddaliło się wzdłuż torów o kilka metrów. Chcieli żyć i nie zamierzali ryzykować starcia z dużą grupą. Przeszliśmy bez przeszkód tory, za którymi Kazik Danilewicz i kilku innych chłopaków zdjęli czapki i przyczepili do nich orzełki. Patrzyłem na nich z zazdrością, bo sam orzełka nie miałem. Jeszcze bardziej spochmurniałem, gdy zaczęli wyciągać z wozu karabiny.

Koncentracja oddziałów

– Kroczyłem wśród prawdziwych już partyzantów jako bezbronny jeszcze cywil. Bez przeszkód dotarliśmy do lasu, a pod wieczór znaleźliśmy się na kolonii Spaszczyzna w gościnnych domach miejscowych gospodarzy: Matuszyńskich, Łobanowskich i Antosiewiczów. Domy te stanowiły punkty etapowe dla tych, którzy z Włodzimierza udawali się na koncentrację zarządzoną przez dowódcę okręgu AK. Przyjęto nas bardzo gościnnie. Na stole znalazła się kiełbasa, chleb domowego wypieku i ogromna patelnia z dymiącą jajecznicą. Nie zdążyliśmy dokończyć jedzenia, gdy jeden z patroli został ostrzelany przez Niemców. W potyczce zginął jeden z partyzantów. Pośpiesznie wydano broń i amunicję dla tych, którzy jej nie mieli. Otrzymałem stary rosyjski karabin, ale nie miałem pojęcia, jak z niego strzelać. Ktoś naprędce pokazał mi, jak go się ładuje i odbezpiecza. Wybiegliśmy z domów i zajęliśmy stanowiska na skraju lasu oraz w okolicznych sadach. Niemcy jednak zrezygnowali z zapuszczanie się w nasz teren i wycofali się, rezygnując ze starcia. Wracając do domu, nie rozładowałem karabinu, tylko zabezpieczyłem go. To był błąd. Kiedy na kwaterze polecono mi rozładować broń i przetrzeć ją, palce miałem zgrabiałe i szło mi bardzo opornie.

Wypalił w sufit

– W pewnym momencie karabin wypalił w sufit. Dostałem solidny opieprz z komentarzem, że gówniarzom nie powinno się dawać broni, bo swoich mogą powystrzelać. Wreszcie ktoś przerwał te wywody i polecił nauczyć obchodzić mnie z bronią. Następnego dnia musiałem sobie wybrać pseudonim. Zdecydowałem się na „Zawiszę”. Podobała mi się ta postać rycerza pięknie scharakteryzowana przez Sienkiewicza w „Krzyżakach”. Ponadto pseudonim taki nosił również mój ojciec. Wraz z przybraniem pseudonimu dostałem skierowanie do grupy, mającej kwatery w Wodzinku. Bracia Danielewiczowie otrzymali przydział do plutonu konnego ochrony sztabu 23 pułku piechoty w Siedliskach. Odtąd nasze drogi się rozeszły. Spotykaliśmy się tylko przypadkowo, jak to się mówi w przelocie. Na Wodzinku staliśmy na kwaterach u gospodarzy Polaków. W ciągu dnia nauczono nas obsługiwania się bronią. Karabiny mieliśmy różne – mauzery polskie i niemieckie, rosyjskie „mosiny” sprzed pierwszej wojny światowej i późniejsze. Niektóre miały kolby dorobione własnym przemysłem. Któryś z kolegów otrzymał „obreza”, to znaczy karabin z obcięta do połowy lufą. Nikt wówczas z naszej drużyny nie posiadał jeszcze broni maszynowej. Po południu wyjaśniono nam, w jaki sposób należy pełnić służbę wartowniczą, a już wieczorem zostaliśmy wyznaczeni na wartę. Pamiętam tę zimową noc. Rozprowadzający przyprowadził mnie na posterunek, który mieścił się za ostatnimi zabudowaniami Wodzinka. Stałem na skraju sadu. Kilkadziesiąt metrów dalej zaczynał się stary, ciemny las. Wszystko dokoła pokryte było głębokim śniegiem.

Jedziemy na akcję

– Zdawałem sobie sprawę, że w granatowym płaszczu gimnazjalnym, który dostałem po wujku zamordowanym w Chobułtowie, jestem doskonale widoczny na tle śniegu. Wydawało mi się, że z lasu odchodzą jakieś odgłosy, bałem się. Z uczuciem ulgi głośnym: “Stój, kto idzie? Zbliżyć się do podania hasła!” – zatrzymałem nadchodzącą zmianę. Po dwóch dniach przyzwyczaiłem się do mojego karabinu, nauczyłem się rozkładać go i czyścić, teoretycznie wiedziałem, jak z niego celować. Nauczony przykrym doświadczeniem, nigdy go już nie zabezpieczałem. Wieczorem 18 stycznia dowiedzieliśmy się, że jedziemy na akcję. W nocy zarządzono zbiórkę plutonu. Załadowaliśmy się na chłopskie sanie i ruszyliśmy w kierunku Stasina i Kalinówki, to znaczy na wschód od Wodzinka. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie i kolumna sań urosła do kilkudziesięciu, a może nawet do ponad setki. Mróz doskwierał, tuliliśmy się do siebie wzajemnie. Konie truchtem biegły po ośnieżonej drodze. Mijaliśmy opuszczone domostwa i pogorzeliska. Na którymś z postojów przejeżdżający konno łącznik powiedział nam, że idziemy na Włodzimierz. Wiadomość ta podnieciła mnie bardzo. Chociaż od tamtej pory upłynęło wiele lat, pamiętam, że w ciągu dalszej drogi wyobraźnia moja kreśliła obraz walki o Włodzimierz, uwieńczonej triumfalnym wkroczeniem do rodzinnego domu w roli zwycięskiego partyzanta. Marzyłem, że zdobędę lepszą broń, może mauzera, a może nawet empi.

Był w kompanii „Piotrusia”

– W nocy nasz olbrzymi tabor sań z partyzantami zatrzymał się w starej cegielni, położonej na północno – wschodnim krańcu Włodzimierza, w odległości około 2 kilometrów od koszar 23 pułku piechoty. Szukając znajomych, natknąłem się niespodzianie na Gienka Czerwińskiego, teraz już partyzanta „Strusia”. Spotkałem go po raz pierwszy od chwili, gdy znikł nagle z Włodzimierza. Miał na sobie płaszcz wojskowy, czapkę i uzbrojony był w karabin maszynowy z dorobionymi nóżkami, wymontowany z rozbitego radzieckiego czołgu. Dowiedziałem się od niego, ze od jesieni jest w kompanii „Piotrusia”, że brał udział w wielu akcjach przeciwko nacjonalistom ukraińskim i Niemcom. Był już zahartowanym i ostrzelanym partyzantem, awansowanym do stopnia starszego strzelca. Opowiedział mi o swej przymusowej ucieczce z Włodzimierza i o powrocie przez Bug do formującej się kompanii „Piotrusia”. Znalazł się tu również nasz kolega z kompletów pani Urbańskiej, Wacek Kochański, obecnie kapral „Wilk”. Wacek był szóstym żołnierzem organizowanego pierwszego oddziału partyzanckiego pod Włodzimierzem, którego dowódcą był „Piotruś Mały”, nazywany wkrótce „Piotrusiem”. Podobnie jak ja, Wacek chodził do ukraińskiego gimnazjum mechanicznego we Włodzimierzu. Co prawda uniknął pierwszej łapanki w szkole, ale w czerwcu 1943 roku znalazł się na liście osób przeznaczonych do wywiezienia na przymusowe roboty do Niemiec. Podczas wspomnianej już rzezi ludności polskiej we wsiach powiatu włodzimierskiego jego rodzina schroniła się do miasta. W końcu lipca Wacek pojechał na wieś Spaszczyzna do wujka Matuszyńskiego, gdzie zetknął się z oddziałem samoobrony. Postanowił wtedy zdobyć broń i pozostać w tym oddziale. Widząc jego zdecydowanie, Matuszyńscy skontaktowali go z dowódcą organizującego się oddziału partyzanckiego.

Miałem trochę stracha

– Z ówczesnego partyzanckiego życia Józef Czerwiński zapamiętał zwłaszcza przygotowania do zajęcia Włodzimierza.
– Pamiętam, że któregoś dnia wezwano mnie do dowódcy całego zgrupowania porucznika „Białego” Sylwestra Brokowskiego – wspomina. – Partyzant, który mnie o tym zawiadomił, szepnął po drodze, że chyba dostanę jakieś ważne zadanie. Kiedy zameldowałem się u porucznika „Białego”, popatrzył na mnie i zapytał , czy chcę pójść do miasta jako łącznik ze specjalnym meldunkiem. – Jesteś jeszcze mały – powiedział – to łatwiej przejdziesz, Niemcy nie zwrócą na ciebie uwagi. – Zgodziłem się, chociaż miałem trochę stracha. Bałem się głównie nacjonalistów ukraińskich, którzy zamieszkiwali przedmieście Włodzimierza od strony cegielni. Porucznik „Biały” zapytał, czy znam pana Kubalskiego i wiem, gdzie mieszka. Wiedziałem, gdyż on miał we Włodzimierzu aptekę. Kazano mi nauczyć się na pamięć hasła i tekstu meldunku. Nie pamiętam już, jak one brzmiały, wiem tylko, że nie zorientowałem się, o co chodzi. Pouczono mnie, abym w razie zatrzymania przez Niemców wyjaśnił, że wracam ze wsi do rodziny. Na zakończenie rozmowy porucznik „Biały” oświadczył: – Jeśli dobrze wykonasz zadanie, dostaniesz w nagrodę pistolet. – Była to dla mnie wielka zachęta. Cieszyłem się na sama myśl o tym i chciałem jak najprędzej wyruszyć do miasta. Odnalazłem Gienka i podniecony opowiedziałem mu o powierzonej misji oraz obiecanej nagrodzie, zostawiając na przechowanie swój granat i biało-czerwoną opaskę. Dowódcy plutonu oddałem karabin i szybkim krokiem ruszyłem w kierunku Włodzimierza. Gdy znalazłem się wśród pierwszych domów i zobaczyłem, że wiele z nich świeci pustką, a z innych mieszkańcy spoglądają na mnie z zainteresowaniem i jakby zdziwieniem, obleciał mnie strach.

Wystraszeni okupanci

– Wiedziałem, że nie ma tu Polaków i obawiałem się zatrzymania. Minąłem opuszczony dom moich krewnych Szusterów i po kilkunastu minutach doszedłem wreszcie do ulic, na których panował normalny ruch. Niemców spotkałem tu niewielu. Ich zachowanie świadczyło o tym, ze są ogarnięci paniką. Nie było to dziwne. Wojska radzieckie wkroczyły już na Wołyń i zajęły szereg miejscowości, odległych tylko o dziesiątki kilometrów od Włodzimierza. Pod miastem stał duży tabor sań, który Niemcy słusznie wzięli za partyzancki. Cieszył mnie widok wystraszonych okupantów. Szybko dotarłem do mieszkania pana Kubalskiego. Drzwi otworzyła mi jakaś pani, spojrzała na mnie trochę nieufnie i dopiero po podaniu hasła zaprowadziła do pokoju, w którym stał niewysoki mężczyzna. Był to dowódca organizacji w naszym mieście, Jan Kubalski – „Grot”. Dokładnie przekazałem mu treść meldunku, kilkakrotnie powtarzaną w myśli w czasie drogi. Zapytał, czy nic nie przekręciłem. Zapewniłem go, że powtórzyłem wszystko dokładnie. „Grot” polecił mi wrócić i zameldować porucznikowi „Białemu”, iż wszystko będzie gotowe zgodnie z planem. Poczęstował mnie herbatą i ciastem. Odmeldowałem się i prędko poszedłem w kierunku swojego domu.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply