Walki z banderowcami

W ataku na Kupiczów banderowcy posłużyli się „czołgiem”- opancerzonym przez kowala traktorem „staliniec”. „Czołg” unieruchomiony na przedpolu stał się łupem mieszkańców Kupiczowa, którzy wołami przyciągnęli go do miasteczka i ustawili na głównej ulicy. Jak się wkrótce okazało, na swoje nieszczęście, bo w marcu następnego roku lotnicy radzieccy wzięli go za czołg niemiecki i zbombardowali ulicę.

Pod koniec października stopniały nasze zapasy, zwłaszcza paszy dla koni. Trzeba było wyruszyć po nią do sąsiednich opuszczonych wsi, w których pozostało jeszcze trochę nie wymłóconego zboża. Takie wypady były organizowane i ubezpieczane przez samoobronę, którą sprawnie kierował ppor. Henryk Nadratowski „Znicz”. Pojechałem z dziadkiem parokonnym wozem do Białaszowa. W obawie przed banderowcami wybraliśmy najbliższą stodołę, w której było jeszcze sporo nie wymłóconego żyta. Załadowaliśmy drabiniasty wóz pod same belki. Teraz trzeba było ładunek przycisnąć drągiem i zawiązać linę na rozworze, by w drodze nie gubić snopków. Gdy już ją wiązałem, rozległa się bliska karabinowa palba. Wystraszone konie nagle szarpnęły i wóz wytoczył się na podwórze. Mimo przestrachu dziadzio zapanował nad nimi i trzymając z trudem lejce wyjechał na drogę do Zasmyk, którą pędziły puste i załadowane wozy, gubiąc snopki, na których podskakiwały nadjeżdżające z tyłu fury, rozrzucając z kolei swój ładunek. Obok i za wozami, podobnie jak ja, biegli wystraszeni ludzie.

Płonęły zabudowania

Ze względu na znaczną odległość pociski były niecelne i leciały wysoko, gwiżdżąc nad wozami, nie wyrządzając nikomu szkody. W końcu wsi od zapalający kul płonęły zabudowania i wóz ze słomą, od którego gospodarz zdążył odczepić konie. Na szczęście zgubiliśmy tylko kilka snopków, ale za to strachu najedliśmy się co niemiara. Zdobycz starczyła koniom do końca listopada. Listopad 1943 r. obfitował w wiele dramatycznych wydarzeń , o których dochodziły do nas tylko strzępy wieści. Dnia 7 listopada polska placówka w Różynie, dowodzona przez por. Michała Fijałkę „Sokoła”, została zaatakowana przez znaczne siły UPA. Atak odparto, ale trzy dni później UPA ponowiła go. Po stoczeniu ciężkiej bitwy oddział polski wycofał się do zasmyckiej bazy z trzema zabitymi i kilku rannymi, w tym ciężko rannym por. „Sokołem”. Dnia 9 listopada Niemcy zwinęli swój polowy garnizon, w zasięgu którego było również miasteczko Kupiczów, odległe od Zasmyk 12 km, zamieszkałe głównie przez Czechów.

Za sprzyjanie Polakom

Kilka godzin później wkroczyli doń banderowcy, niechętni ludności czeskiej za sprzyjanie Polakom. Nowa sytuacja w Kupiczowie zaniepokoiła nie tylko Czechów, ale i Polaków, gdyż odsłoniła niebezpiecznie południową flankę zasmyckiej bazy samoobrony. 11 listopada zjawiła się w Zasmykach delegacja Czechów z prośbą do „Jastrzębia”, by otoczył opieką ich miasteczko. Tego dnia największą dla nas, chłopców, atrakcją była Marzenka, córka jednego z członków delegacji. Gdy delegacja udała się do sąsiedniej kolonii, Stefanówki, gdzie stacjonował oddział „Jastrzębia”, Marzenka zatrzymała się u swojej koleżanki Citkowskiej, mieszkającej obok nas. Była ładną blondynką o długich warkoczach, wesołą i rozmowną, bez trudu posługiwała się językiem polskim. Schludnie ubrana wyglądała jak z innego świata. Zaprosiliśmy ją do odwiedzenia nas przy najbliższej okazji. Por. „Jastrząb” dał się Czechom ubłagać i następnego dnia, tj. 12 listopada, zajął Kupiczów, przeganiając nieduży oddział banderowców. Ale nie myśleli oni rezygnować z wyjątkowo ważnego strategicznego punktu w ich zamiarach zniszczenia zasmyckiej bazy samoobrony. 13 listopada, o świcie, oddziały UPA zaatakowały Kupiczów z czterech stron.

Od bitwy zależały losy

Bój trwał cały dzień, o zmierzchu przybrał na sile, ale dzięki determinacji polskiej załogi, korzystającej z poniemieckich ziemnych umocnień, atak został odparty. Mieszkańcy Zasmyk przez cały dzień z trwogą wsłuchiwali się w odgłosy bitwy: ledwie słyszalną strzelaninę, wybuchy granatów i artyleryjskich pocisków. Przeżyliśmy tę bitwę wyjątkowo głęboko i trwożnie, wiedząc, że walczą tam nasi najbliżsi i że od tej bitwy zależą nasze losy, nasze życie. Jeszcze bardziej dramatycznie było w Kupiczowie 22 listopada. Chmary banderowców zaatakowały polskie pozycje ze wszystkich stron. Kiedy pod koniec dnia wydawało się, że lada chwila pęknie pierścień obrony, na tyłach banderowców rozległo się gromkie i zbawcze „Hurra!” Z odsieczą przyszedł „Jastrząb”. Również z przeciwnej strony, północnej, polski pluton przeciął obręcz oblężenia już w zupełnym mroku przepędzono banderowców spod miasteczka. Ludność czeska ochłonęła z przerażenia, wyrażając spontanicznie głęboką wdzięczność obrońcom. W tej obronie Kupiczowa brał udział mój ojciec „Okoń” i trzej wujkowie: „Buzdygan”, „Lisek” i „Zając”. Ojciec wspominał tę bitwę jako jedną z najbardziej dramatycznych, w jakich przyszło mu uczestniczyć od 1 września 1939 r. Był w trzyosobowej załodze bunkra przy kościele.

Granat uratował mu życie

Do pomocy miał dwóch nieostrzelanych Czechów, którzy dygotali ze strachu, ale trwali na placówce do końca oblężenia, mimo że banderowcy pod osłoną zmierzchu, mgły i dymu z płonących zabudowań, podeszli do bunkra na rzut granatem. Henio „Lisek” walczył na przedmieściu Kupiczowa od strony Nyr. Tutaj również sytuacja byłą dramatyczna: od banderowców dzieliła go ściana zburzonego domu, a amunicja do pepeszy był na wyczerpaniu. Na szczęście ciśnięty za ścianę granat uratował mu życie. W ataku na Kupiczów banderowcy posłużyli się „czołgiem”- opancerzonym przez kowala traktorem „staliniec”. „Czołg”, unieruchomiony na przedpolu , stał się łupem mieszkańców Kupiczowa , którzy wołami przyciągnęli go do miasteczka i ustawili na głównej ulicy. Jak się wkrótce okazało, na swoje nieszczęście, bo w marcu następnego roku lotnicy radzieccy wzięli go za czołg niemiecki i zbombardowali ulicę. Jednym z wyjątkowo dramatycznych dni tamtego miesiąca w Zasmykach był 16 listopada. Z poduszczenia Ukraińców do Zasmyk został wysłany z Kowla duży oddział niemieckiej żandarmerii. Niemcy niespodziewanie weszli do wsi szeroką tyraliera od Lityńskiego Lasu. Zaskoczenie zasmyczan było całkowite. Niespodziewanie i na naszym podwórzu znaleźli się żandarmi, a w domu był wujek Molenda „Zając” w kompletnym umundurowaniu z 1939 r. i w pełnym uzbrojeniu piechura. Przyszedł na kilka godzin odwiedzić rodzinę.

Umierając na tyfus

W sąsiednim pomieszczeniu przez sień siedział sobie beztrosko trochę zbzikowany niemiecki dezerter, Niemiec, w pełnym swoim umundurowaniu, tylko bez broni, bo mu ją kobiety zabrały i schowały za szafę. Uratowały nas z opresji dwie osoby: ciocia Bronia i Wacław Babiński, którego uważano za nie w pełni normalnego. Ciocia rzuciła wujka karabin z ładownicami do piwnicy, a jego w płaszczu i butach położyła do łóżka, przykrywając pierzyną i zawinąwszy mu głowę dużą chustą. Gdy do izby weszło dwóch rosłych żandarmów, jeden z nich łamaną polszczyzną zapytał, kto leży w łóżku. Ciocia płacząc powtarzała, że to umierający na tyfus. Żandarmi zlustrowali wzrokiem przepełnioną ludźmi izbę i na odchodne ten sam zapytał, czy gdy mocno stuknie w podłogę, to skądś wyskoczy karabin. Wszyscy podnieśli lament przekrzykując się, że nigdzie nie ma żadnej broni, jest tylko umierający na tyfus , który leżał jak trusia, wstrzymują nawet oddech. Żandarmi przechodząc do sąsiedniej izby , rozminęli się w sieni z dezerterem, którego Wacek ubrał w długą kapotę i wytartą lujmyckę, wręczając mu jeszcze wiadro z pomyjami. Przeprowadził dezertera przez podwórze, pełne żandarmów i ukrył w stodole pod snopkami. Dezerter leżał tam dygocąc ze strachu i zimna do wieczora , bo jakoś w tym rozgardiaszu wszyscy o nim zapomnieli.

Wrócił, ale bez broni

Wystraszony i przemarznięty zażądał zaraz swojego ekwipunku twierdząc, że rozmyślił się i chce wrócić do swojej jednostki w Kowlu. Wrócił, ale bez broni, odwieziony przez dwie dzielne dziewczyny – partyzantki: Antoninę Leśniewską „Wierną” i Joannę Zamościńską „Bronkę”. Pod koniec listopada znowu wyczerpały się nam zapasy dla koni. Trzeba było decydować się na kolejny ryzykowny wyjazd gdzieś do pobliskiej wsi Rokitnica, gdzie były jeszcze duże zapasy paszy. Z nim i dziadkiem wyruszyliśmy drabiniastym wozem po „złote runo”. We wsi szybko trafiliśmy na stodołę z zapasem doskonałej koniczyny. Podczas gdy dziadzio z Bolkiem ładowali wóz, ja z ukrycia obserwowałem teren. W odległości może kilometra czerniła się ściana wysokopiennego lasu. Naraz zauważyłem na skraju lasu jakieś postacie. Gdy zaniepokojony chciałem już biec do stodoły, ktoś obok stanowczym głosem wezwał mnie do siebie. Spostrzegłem nagle, że w odległości kilkunastu metrów stoi dwóch uzbrojonych mężczyzn. Ten, który mnie wzywał, wyglądał szczególnie groźnie – był w dużej kudłatej, baraniej czapie. Nogi ugięły mi się, struchlałem, chciałem biec do stodoły i krzyczeć, by ostrzec dziadka i Bolesława, ale ten w kudłatej czapie powtórnie stanowczym głosem przywołał mnie do siebie.

W kudłatej czapie

W tym momencie uświadomiłem sobie, że on mówi po polsku, że jest pewnie Polakiem. Podszedłem do nich kilka kroków i stanąłem przyglądając się im z biciem serca. W tym momencie od strony lasu padł strzał, po nim jeszcze kilka. Pociski przeciągle zaświstały w górze. Dwaj nieznajomi podeszli szybko do wysokiej grobli i zajęli na niej pozycje leżące, obserwując linię lasu. Ten w kudłatej czapie krzyknął: – Powiedz swoim, by zmykali stąd, bo zaraz może być tutaj gorąco. – A więc to nasi – pomyślałem – i w te pędy pognałem do stodoły. Sapiąc wykrzyczałem, co widziałem. Wóz był już czubato załadowany wonną koniczyną. Ruszyliśmy kłusem po zmarzniętej drodze , bacznie rozglądając się. Gdy opuszczaliśmy wieś, za naszymi plecami wybuchła gęsta strzelanina. Kilka fur galopem doganiało nas, ponaglając do szybszej jazdy. Szczęśliwie dojechaliśmy do Zasmyk. Przywieziona koniczyna była okrasą do obroku przez cały grudzień. W tych okolicach tj. w pobliżu Rokitnicy, zginęło z rąk upowców kilka osób wyjeżdżających po pasze dla inwentarza, wśród nich Antoni Zapisek z Wierzbiczna, który skracając drogę pojechał przez las, gdzie został schwytany i zakłuty. Jakoś doczekaliśmy Świąt Bożego Narodzenia 1943 r., które nie należały do najweselszych. W Wigilię chwycił przymrozek. Na wieczornym niebie, zamiast symbolicznej gwiazdki, rozlała się rdzawa łuna płonących gdzieś za czarną ścianą lasu domostw.

Po podzieleniu się opłatkiem

Ludzie z lękiem spoglądali na niebo, przyjmując łunę za złowieszczy znak. I chociaż w ciasnej, wilgotnej izdebce zapłonęły na choince resztki cudem uratowanych świeczek, przypominających lepsze czasy, nas nie opuszczało przygnębienie, poczucie beznadziejności i lęk o najbliższą przyszłość. Trapił nieznośny smutek i żal po opuszczonych domach rodzinnych, zamordowanych bliskich i znajomych, ogarniała tęsknota za nieobecnymi. A nieobecnych przy wigilijnym stole było wielu… Po podzieleniu się opłatkiem i złożeniu sobie życzeń, krańcowo kontrastujących z realiami, dziadzio nasz, jak to było w zwyczaju, zaintonował „Bóg się rodzi”. Pozostali zrazu podchwycili kolędę, ale śpiew się urwał i rozległ się stłumiony szloch. Napięte od miesięcy nerwy nie wytrzymały. Ból i wielkie poczucie krzywdy znalazło ujście w bezsilnych łzach. Było mi najbardziej żal ciężko chorej już mamy, która zdana była na najgorsze. Leżała cichutko przy chłodnej, wilgotnej ścianie z kawałkiem opłatka w ręce, traktując go jako jedyny cudowny lek na odmawiające posłuszeństwa serce. Odeszła od nas kilka dni później w noc mroźną i szalejącą zamieć. Jak od wielu miesięcy i w wigilijną noc zasypialiśmy z dręczącym niepokojem o przyszłość. Wczesnym rankiem dotarła do nas alarmująca i przerażająca wieść: na sąsiadujące z Zasmykami kolonie, Radomlę i Janówkę , napadli banderowcy i zbliżają się do Zasmyk. Zza pobliskich olszyn dochodziła do nas przybierająca na sile strzelanina, krótkimi seriami biły karabiny maszynowe , w niebo wzbijały się słupy czarnego dymu płonących w Janówce i Radomlu zabudowań. W szalonym, gorączkowym pośpiechu zebraliśmy się do ucieczki. Nasz naprędce i byle jak załadowany wóz z ciężko chorą mamą dołączył do długiego szeregu wozów i sań z biegnącymi obok ludźmi, głównie starcami, kobietami i dziećmi, popędzającymi konie do biegu.

Gubiąc toboły

Tabor ciągnął pośpiesznie w stronę Lityńskiego lasu, gdzie spodziewano się znaleźć bezpieczniejsze schronienie. Niektóre furmanki zjeżdżały z zatłoczonej wąskiej drogi i parły po polu czy łące , gubiąc toboły, wywracając się na zasypanych śniegiem jamach. Wyrzucone w śnieg dzieci, przyduszone tobołami, zanosiły się od płaczu. Kobiety błagały o pomoc. Mimo objawów paniki, uciekający w gorączkowym pośpiechu podbiegali do wywróconego wozu , podnosili go i pomagali wyjechać na równiejszy teren. Ktoś rozsądny ostrzegł, że w lityńskim lesie mogą być banderowcy i bezpieczniej będzie zatrzymać się w przydrożnych olszynach. Wozy i sanie szybko zapełniły się po brzegi, a zdezorientowani i wystraszeni ludzie zaczęli trwożnie wsłuchiwać się w gęstniejącą i coraz bliższą strzelaninę. Niemiecki samolot z niedalekiego lubitowskiego lotniska krążył nad polem bitwy, ostrzeliwując na oślep teren, zataczając coraz większe koła i wreszcie z rykiem przeleciał nad stłoczonymi wozami. Na szczęście wszystko skończyło się na panicznej ucieczce wielu zaprzęgów do sąsiednich olszyn. Widok pędzących w kierunku Zasmyk sań z polskimi partyzantami nieco nas uspokoił, wzbudzając nadzieję na wyparcie banderowców z zasmyckiej bazy. I tak się stało. Po południu strzały ucichły, wróciliśmy do Zasmyk , które dzięki odsieczy nie znalazły się w zasięgu banderowców i ocalały.

Cdn.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply