W oddziale “Młota”

Zostałem aresztowany, przewieziony do Łodzi i poddany bestialskiemu śledztwu. Przez tydzień nie dostałem nic do jedzenia i byłem przesłuchiwany dzień i noc, na okrągło. Bili mnie czym popadnie. Tym, co akurat przesłuchujący miał pod ręką, dziurkaczem, linijką, otwarta dłonią. Gdy spadłem ze stołka, które UB przejęło w spadku po gestapo w Łodzi, ubowiec kopał mnie nogą.

W poakowskim podziemiu niepodległościowym Stanisław Maślanka działał od września 1945 r. do momentu ujawnienia po amnestii w 1947 r.

-Początkowo ono się różnie nazywało, ale szybko przybrało nazwę WiN czyli „Wolność i Niezawisłość” – wspomina. – Ja znalazłem się w oddziale „Młota”. Działał on w powiecie chełmskim i liczył czterdzieści parę osób. Należeli do niego głównie dawni partyzanci, którzy tak jak ja musieli chronić się w lesie przed UB. Oddział ten znany jest m.in. ze wspólnej akcji z UPA na Urząd Bezpieczeństwa i administrację w Hrubieszowie. Gdy „Młot” ogłosił, że mamy się przygotować do akcji, powiedziałem mu bez ogródek – rób co chcesz, ale ja z Ukraińcami razem walczył nie będę. Palcem w bucie nie kiwnę i nigdzie z Ukraińcami nie pójdę. Po tym, co widziałem na Wołyniu, nie mogę patrzeć na ukraińskie mordy. Ukraińcy sami nie potrafią załatwić swoich spraw i chcą je załatwić naszymi rękami. Nie wtrącam się w te sprawy i zostaję. – „Młot” uznał moją argumentację. Kazał mi zostać mówiąc, że wcale mi się nie dziwi. Dodał też, że na rejonie ktoś musi pozostać, akcja niekoniecznie musi zakończyć się powodzeniem, a on może zginąć. Oddział poszedł, pomógł Ukraińcom „robić” Hrubieszów i wrócił bez strat. Krążyliśmy dalej po terenie, tocząc potyczki z UB i wymykając się z kolejnych obław. Co noc zmienialiśmy kwaterę, bo zawsze ktoś mógł donieść. Ludność miejscowa nam pomagała i dzięki temu w ogóle mogliśmy w terenie trwać. Ze swojej strony staraliśmy się jej pomóc, wykonując w powiecie funkcje policyjne. W gminach milicji nie było.

Tępili bandytów

Wykorzystywały to różne kryminalne bandy napadające na wsie i grabiące co zamożniejszych gospodarzy. Udało nam się szybko tych bandziorów wyłapać. W sumie w nasze ręce wpadło ze trzydziestu z nich. Najwięksi, którzy tutejszym chłopom najbardziej dali się we znaki dostali w łeb, a pozostali „otrzymali wyciory”, po których szybko się uspokoili. Jeżeli pojawiali się nowi, to miejscowa ludność szybko nas o nich informowała. Bandziory pochodziły przecież z lokalnych środowisk, w których każdy wiedział, kto jest kto. Pamiętam takie zdarzenie. Jeden z grubszych złodziejaszków poszedł do gminy, żeby coś załatwić. Zauważył go szef naszego wywiadu, też idący do gminy. Zatrzymał go i kazał iść z nim w stronę lasu, gdzie stał nasz oddział. Ten jednak skoczył w bok, korzystając z jedynej drogi ucieczki, jaka mu została. Pobiegł w stronę rzeczki, przy której był taki zalew. Szef wywiadu strzelił za nim z pistoletu raniąc go w nogę. Ten jednak zdołał dobiec do małego zalewu i w nim się schronić. Jego dno było błotniste i w nim ugrzązł, nie mogąc się wydostać. Jak usłyszeliśmy strzał, to szybko zjawiliśmy się na miejscu zdarzenia. Jeden z nas rzucił do niego – wyłaź, co będziesz tu stał i tak już nigdzie nie uciekniesz. On jakoś wylazł i zaczął kuśtykać tłumacząc, że został postrzelony. Nasz sanitariusz go opatrzył i zaczęliśmy się zastanawiać – co z tym draniem zrobić? – Należałoby dać mu kulę w łeb. Był jednak ranny i jakoś nie bardzo wypadało nafaszerować go ołowiem. Poza tym raczej niechętnie sięgaliśmy do takiego rozwiązania. Postanowiliśmy puścić go wolno. Pojechaliśmy jednak do jego ojca i mówimy – słuchaj, chłopie, pilnuj syna, bo jak się dowiemy, ze nadal zajmuje się bandyckim procederem, to go rozstrzelamy bez litości! – Po pewnym czasie przejeżdżaliśmy przez tą wieś i wstąpiliśmy do zagrody tego chłopa. Jak weszliśmy na podwórko, to z tyłu chałupy rozległ się hałas, ktoś wyskoczył przez okno i dał nura w zarośla. Wchodzimy do środka i pytamy się – gdzie syn? – Ten odpowiada, że jak nas zobaczył, to uciekł, zaręczył jednak, że nie zajmuje się żadną „bandycką robotą” i pomaga prowadzić gospodarstwo. Poszliśmy dalej, a na odchodnym powiedzieliśmy ojcu, żeby syn na przyszłość nie uciekał, bo jak zachowuje się porządnie, to nie po to darowaliśmy mu życie, żeby go teraz rozstrzelać.

Poświęcenie kolegów

W pamięci Stanisława Maślanki zapadło też starcie z oddziałem KBW i UB, kiedy pod nieobecność „Młota” dowodził oddziałem.

– Zatrzymaliśmy się w takiej niewielkiej wsi – wspomina. – Szef naszego wywiadu, który został w sąsiedniej miejscowości, zauważył szykująca się obławę i rzucił się biegiem, żeby nas ostrzec. Nie zdążył jednak do wsi, w której staliśmy, bo zaczęli za nim strzelać i ranny padł na drodze, dostając się w łapy UB. Jak tylko usłyszałem strzały już wiedziałem, co się święci. Natychmiast zarządziłem odwrót. Przyjąć boju we wsi nie mogliśmy. Tego za skarby świata nigdy nie robiliśmy. Ilekroć zostaliśmy zaskoczeni we wsi, to z niej jak najszybciej się wynosiliśmy. Wiadomo, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. W strzelaninie mogą zginąć przypadkowi, cywilni ludzie. Dzięki poświęceniu kolegi, udało się nam bez jednego strzału wymknąć obławie. Szybko się dowiedzieliśmy, że ranny w nogę szef naszego wywiadu przebywa w szpitalu w Chełmie, pilnowany przez dwóch ubowców. Zorganizowaliśmy odsiecz. Kilku naszych wsiadło do samochodu i pojechało do Chełma. Rozbroili tych ubowców, a szefa wywiadu wywieźli na przygotowaną melinę. Przeżył, niedawno byłem na jego pogrzebie.

Czas płynął, a III wojna światowa nie wybuchła i trwanie w podziemiu niepodległościowym w lesie traciło powoli sens. Zachodni alianci nie spieszyli się, by wyzwalać Polskę spod sowieckiej dominacji.

UB nas śledziło

– Postanowiliśmy się ujawnić i wyjechać na Zachód – wspomina Stanisław Maślanka. – Najpierw pojechałem do Wrocławia. Rozejrzałem się tu i tam, spotkałem kilku znajomych, którzy zachęcili mnie, bym ściągnął kolegów i osiedlił się we Wrocławiu. Skorzystałem z ich rady, zamieszkałem w stolicy Dolnego Śląska. Zacząłem pracować. UB nie dawało nam jednak spokoju i cały czas nas śledziło. Z czego to wynikało? Mieszkając na „Dzikim Zachodzie”, jak wtedy nazywaliśmy Ziemie Odzyskane, trudno było nie spotykać się z kolegami. Zżyliśmy się ze sobą i w obcym środowisku potrzebowaliśmy ze sobą towarzyskiego kontaktu. Jeden drugiemu starał się pomagać itp. Bezpieka uznała zapewne, że nasze spotkania mają charakter konspiracyjny. Pech chciał, że w Łodzi wpadło trzech byłych członków WiN-u, którzy kiedyś byli u mnie i UB jakoś to pokojarzyło. Zostałem aresztowany, przewieziony do Łodzi i poddany bestialskiemu śledztwu. Przez tydzień nie dostałem nic do jedzenia i byłem przesłuchiwany dzień i noc, na okrągło. Bili mnie czym popadnie. Tym, co akurat przesłuchujący miał pod ręką, dziurkaczem, linijką, otwarta dłonią. Gdy spadłem ze stołka, które UB przejęło w spadku po gestapo w Łodzi, ubowiec kopał mnie nogą. Ratowało mnie to, że pozwalano mi nocą wychodzić do ubikacji, gdzie piłem dużo wody. Inaczej bym nie przeżył. W nocy zawodowi ubowcy przekazywali mnie uczniom ze szkoły UB, którzy byli mniej okrutni od swoich nauczycieli. Gdy prosiłem, by pozwolili mi pójść do ubikacji, to się zgadzali i kazali mnie wartownikowi zaprowadzić. Podczas przesłuchań ci kandydaci na ubowców pytali się mnie też o jakieś głupstwa, by zabić czas. Po tygodniu do pokoju, w którym mnie przesłuchiwano wszedł jakiś starszy ubowiec, który kazał mnie wyrzucić do celi. W tej celi znajdowali się różni ludzie. Najwięcej było przedstawicieli młodzieży przed osiemnastym rokiem życia. Pytam się zdumiony, co się dzieje i dlaczego UB zamyka w swych katowniach dzieci. Okazało się, że prawie w każdej szkole w Łodzi powstawały konspiracyjne organizacje młodzieży, które UB bez trudu wykrywało. Pamiętam, jak przyprowadzono do celi jakiegoś chłopaka, mającego jakieś metr pięć centymetrów wzrostu.

Chcieli jechać do Korei

– Pytam się go – ile masz lat? – On odpowiada, że dwanaście! A za co cię aresztowali? – pytam się dalej. A on mi odpowiada, że – za przynależność do AK! – Jakiego AK? – dziwię się. Przecież AK zostało rozwiązane w 1945 r. – No, tak, ale nasza organizacja dalej się tak nazywa – odpowiada to dziecko i tłumaczy mi dalej, że chcieli się wybrać do Korei, by walczyć u boku Amerykanów z komunistami. Poradziłem mu, żeby się położył i odpoczął, bo szybko pewnie do tej Korei nie pojedzie. Brali te dzieciaki na przesłuchania, sądzili skazywali na ciężkie wyroki. W 1950 r. i ja zostałem osądzony i skazany na karę śmierci. Ci trzej koledzy, z którymi zostałem aresztowany, aktywnie nadal działali w konspiracji i UB sądziło, że i ja także uczestniczyłem w prowadzonych przez nich przedsięwzięciach, choć ja faktycznie nic o nich nie wiedziałem. Wieczorem wywołano tych, których miano rozstrzelać. Siedząc w celi w każdej chwili spodziewałem się wykonania kary śmierci. Co noc tak jak inni nasłuchiwałem hałasów z korytarza. Te zdarzały się praktycznie co wieczór. Gdzieś koło 21 wyciągano skazanego z celi i prowadzono na miejsce stracenia. Hałas trwał jakiś kwadrans i później następowała cisza. Wtedy czekaliśmy aż przyjdą po następnego. Często tę procedurę powtarzano. W dzień z cel zabierano więźniów, których transportowano do innego więzienia. Mnie wywołano w dzień. Musiałem się rozliczyć ze wszystkich więziennych rzeczy i zostałem przewieziony do Rawicza. Nie wiedziałem, czym podyktowany jest mój przerzut do więzienia w Rawiczu. Nic mi bowiem nie powiedziano.

Z pułkownikiem Skalskim

– Był wtedy 1950 r. Wytłumaczyłem sobie, że pewnie chcą mi dać kulę w łeb w Rawiczu. Tu początkowo osadzono mnie w pojedynczej celi na niskim parterze. W takich celach osadzano największych przestępców skazanych na najwyższy wymiar kary. Po pewnym czasie zostałem przeniesiony na piętro do celi wieloosobowej, w której siedziało już pięciu więźniów. Ja dołączyłem do tego składu jako szósty. Wśród więźniów był m.in. pułkownik Skalski znany pilot. Sporo z nim rozmawiałem o jego bojach lotniczych z Niemcami. Szybko też ustaliliśmy, że miał on stryja w Chełmie, który był zaufanym lekarzem naszego oddziału, a na co dzień mieszkał w Wojsławicach. Przez wiele miesięcy siedziałem w celi i nie wiedziałem, co ze mną będzie. Dopiero po dziewięciu miesiącach latem 1951 r. wezwano mnie do naczelnika więzienia, gdzie poinformowano mnie, że zostałem ułaskawiony i karę śmierci zamieniono mi na dożywocie. Z tego wszystkiego rozchorowałem się na gruźlicę. Zabrali mnie do szpitala więziennego, gdzie lekarze orzekli, że jestem w ciężkim stanie, bo mam nie tylko gruźlicę płuc, ale i gruźlicę kości. Orzekli, że trzeba mnie przewieźć do szpitala we Wronkach, gdzie są odpowiednie warunki, dobrze wyposażony szpital i lekarze. Szpital w Rawiczu był w zasadzie izbą chorych, a nie szpitalem. Leżałem tam w celi, w której nie było szyb w oknach. Przy dwudziestopięciostopniowym mrozie trudno było w niej wytrzymać. Mróz był na ścianach.

c.d.n.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply