To były trudne sprawy, ciężko było odróżnić winnego od niewinnego. Czasem dochodziło do tragedii. Wielu Ukraińców nie chciało wyjeżdżać na Ukrainę. Jako człowiek wypędzony z Wołynia rozumiałem ich, ale cóż było robić.

– Po zakończeniu działań wojennych sztab I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki został umieszczony w Siedlcach. – wspomina Józef Czerwiński – Ja także się tam znalazłem. Liczyłem, że zostanę zdemobilizowany i pójdę do cywila. Przełożeni jednak zadecydowali inaczej. Skierowali mnie do szkoły oficerskiej uznając, że mam predyspozycje na zawodowego żołnierza. Trwała ona rok. Gdy ją ukończyłem latem 1946 r. w wieku 18 lat otrzymałem promocje na podporucznika. Skierowano mnie do Szczecina. Najpierw służyłem w samodzielnej kompanii łączności, a później w jednym z batalionów 41 pułku piechoty. Później przerzucono mnie do zbiorczego pułku 12, mającego wziąć udział w Akcji „Wisła” w ramach której zamierzano ostatecznie rozprawić się z ukraińskim podziemiem, które wciąż aktywnie działało w Polsce południowo-wschodniej, całkowicie kontrolując niektóre powiaty. Do pułku tego skierowano mnie, ponieważ miałem już pewne doświadczenie w walkach z UPA.

Walki z UPA pod Jarosławiem

W ramach praktyki w szkole oficerskiej skierowano mnie do 26 pułku piechoty stacjonującego w Jarosławiu. Byłem wtedy sierżantem podchorążym, ale żołnierze w kampanii w jarosławskim pułku mówili do mnie „panie chorąży”. Prawie wszyscy pochodzili z Wileńszczyzny. Większość miała za sobą walki z Niemcami w składzie wileńskiej dywizji AK, przeszli przez sowiecki obóz internowania i trafili do 2 armii WP. Pod Budziszynem zostali w trakcie walk z Niemcami okrążeni. Po powrocie z frontu, zostali skierowani do walk z bandami UPA. Jako żołnierze byli bardzo odważni i świetni w akcjach. Moja kompania wraz z całym batalionem przeczesywała lasy i uczestniczyła w wysiedlaniu ludności ukraińskiej na sowiecką Ukrainę, czyli na opuszczone przez Polaków Wołyń i Małopolskę Wschodnią. Władze PRL z władzami Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej podpisały układ o tzw. ewakuacji Ukraińców z Polski do USRR i obywateli polskich z USRR i do Polski. UPA zdecydowanie się przesiedleniom przeciwstawiała. Jej kierownictwo uważało, że ziemie te są etnicznie ukraińskie, dlatego trzeba na nich wytępić Polaków i utworzyć przyczółek, z którego po wybuchu III wojny światowej UPA będzie mogła ruszyć na Wschód by odbudować wolną Ukrainę, dlatego zaczęła na terenie Polski południowo-wschodniej tworzyć „powstańczą republikę”.

Napadały z zasadzek

Kurenie kwaterowały w wioskach, odbywały przemarsze drogami publicznymi, nie tylko w nocy, ale w biały dzień, dokonywały akcji terrorystycznych, paliły wsie, grabiły ludność, niszczyły mosty, napadały z zasadzek na pododdziały wojska, wprowadzały chaos i panikę. Stale zwiększały swoje siły. Przez źle strzeżoną granicę na teren „Zakerzonia” przenikały rozbite i wyparte z Ukrainy sotnie. UPA starała się za wszelką cenę nie dopuścić do wyjazdu ludności ukraińskiej z Zakerzonia. W wielu powiatach i gminach nie udało się przeprowadzić spisu ludności ukraińskiej. We wrześni 1945 r. Mirosław Onyszkiewicz dowódca UPA w Polsce wydał rozkaz zaatakowania komisji przesiedleńczych i współdziałających z nimi oddziałów WP oraz spalenia wysiedlonych wsi. Jesienią 1945 r. kilkadziesiąt wsi opuszczonych przez Ukraińców w których mieli zamieszkać Polacy przesiedlani z Ukrainy zostało spalonych. Władze polskie nie mogły tego tolerować. Nasza jednostka pomagała wyjeżdżać Ukraińcom na drugą stronę granicy i jednocześnie ograniczać działalność UPA. To drugie zadanie przypomniało często walkę z wiatrakami. W trakcie akcji ponosiliśmy straty. Wschodząc do lasu tyralierą nie wiedzieliśmy czy wszyscy wrócą żywi. Pamiętam, jak któregoś majowego dnia wyszliśmy w teren o świcie. Po przybyciu kilku kilometrów idący przodem żołnierze zobaczyli, że obok stodoły przy gajówce śpi na posterunku dwóch mężczyzn. Podsunęli się do nich cicho zabrali karabiny i kopniakami obudzili mocno przestraszonych upowców. Maszerując dalej natknęliśmy się na kolejną czujkę.

Nie dała się zaskoczyć

Ta jednak nie dała się zaskoczyć. Przywitali nas wystrzałami. Odpowiedzieliśmy ogniem i ruszyliśmy w pościg. Goniliśmy ich przez kilka godzin. Wreszcie w trochę rzadszym lesie dostrzegliśmy uciekające postacie. Przycisnęliśmy ich ogniem do ziemi zmuszając do podjęcia walki. W pewnym momencie spostrzegłem, że jeden z upowców, ubrany w mundur polskiego oficera, wyciąga zawleczkę z granatu. Puściłem serię z pepeszy i upowiec zachwiał się i padł. Po chwili rozległ się wybuch granatu, którego nie zdążył rzucić. Kolejny upowiec rzucił karabin i podniósł ręce do góry. Jeden z żołnierzy wyciągnął mu z kabury pistolet. Niemal w tym samym momencie rozległa się seria z automatu i stojący obok mnie sierżant padł z roztrzaskaną twarzą. Rzuciliśmy się na ziemię i zaczęliśmy wypatrywać skąd padły strzały. Po chwili leżący koło mnie żołnierz zerwał się do przodu. Dostrzegł chyba tego upowca.

Ścięła go seria

Przebiegł jednak tylko kilka kroków i ścięła go seria. Drugi żołnierz dostał postrzał w nogi i zaczął strasznie jęczeć. Minęło kilka długich chwil za nim poderwaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku skąd padły strzały. W krzakach nie było jednak nikogo. Zaczęliśmy przeszukiwać las, ale nikogo nie mogliśmy znaleźć. Gdy się wydawało, że upowiec zdołała uciec, jeden z żołnierzy zobaczył, że maleńkie, kilkumetrowej średnicy bajorko, w zaroślach ma znaczącą wadę. Jego brzegi były urwiste i wystawały z nich korzenie drzew, tworzące coś w rodzaju zasłony. Pod jednym z nich ukrywał się upowiec. Żołnierze wyciągnęli go. Broni jednak nie miał. Wrzucili drań do bajorka. Kazałem mu wejść do niego i szukać. Ociągał się, ale wlazł do wody byczek, ubrany niemiecki munduru. Zabraliśmy ciało poległego sierżanta a na sprowadzony wóz załadowaliśmy ciężko rannego w nogi żołnierza. Jęczał i męczył się strasznie a my nie mogliśmy mu pomóc. Gdy dotarliśmy do wsi przyjechała sanitarka z lekarzem, ale było już za późno. Żołnierz zmarł! W toku akcji straciliśmy dwóch kolegów. Kilkanaście dni później do naszego batalionu przyjechał podporucznik Franciszek Jaskólski, który opiekował się grupą podchorążych, odbywających praktykę w 26 pułku.

Tragiczna wycieczka

– Postanowił pójść z nami na akcję, żeby zobaczyć czy nie przesadzamy opowiadając, że UPA to trudny przeciwnik. Na początku czerwca 1946 r. wyruszyliśmy więc na kolejne przeczesywanie lasu. Dzień był piękny, słoneczny. Pięknie pachniał. Podporucznik Jaskólski zaczął mi już dziękować za piękną wycieczkę. Szliśmy tyralierą przez kilka godzin nie znajdując nawet śladu działającej w tym terenie bandy UPA. W pewnym momencie przed nami pojawiła się polanka, porośnięta bujną trawą. Przecinał ją wartko płynący strumyk. Za nim widniał pagórek z krzakami leszczyny i wysmukłymi sosnami. Nasza tyraliera wysypała się na polankę. Dochodząc do strumyka żołnierze pochylali się i pili wodę ze strumienia. Zanurzyłem rękę i ja, gdy nagle rozległa się seria z automatu i las zagrzmiał strzałami. Wraz z innymi skoczyłem ku krzakom na wzgórzu, na którym siedzieli upowcy. W takich warunkach tylko błyskawiczny kontratak mógł uratować nas przed dużymi stratami. Upowcy widząc, że nacieramy natychmiast bezładnie rzucili się do ucieczki. Jak udaliśmy się na wzgórze, to już na nim nie było nikogo. Był on poryty okopami, w których leżało wiele łusek. W pobliskich krzakach znalazłem karabin porzucony przez jednego z upowców.

Szybko uciekali

– Tak jak na Wołyniu gdy tylko upowcy napotykali na zdecydowany opór, to szybko uciekali. Swoją siłę pokazywali głównie przy mordowaniu bezbronnych, paleniu wsi itp. Zacząłem rozglądać się gdzie jest podporucznik Jaskólski. Leżał przed strumieniem na skraju łąki i jęczał. Miał rozszarpaną rękę, wiszącą na strzępach ciała, która strasznie krwawiła. Dostał widocznie kulę dum-dum. Dostał też w nogę. Zacząłem go opatrywać, ale nie starczyło bandaża. Porwałem koszulę, ale długo nie mogłem zatamować krwi. Z grupą żołnierzy zanieśliśmy podporucznika na drogę. Wkrótce zaopiekował się nim sanitariusz i wozem zawiózł do szpitala. Ta „wycieczka” skończyła się dla niego tragicznie. W szpitalu amputowano mu rękę. W trakcie kolejnego przeczesywania lasów batalion nasz natknął się nagle na tabor obozujący w podmokłej gęstwinie. Chroniący go upowcy przywitali tyralierę ogniem, ale zaraz zaczęli uciekać, a w ślad za nimi część ludności cywilnej. Na dwudziestu kilku wozach zostało wiele kobiet i dzieci oraz kilkunastu starszych mężczyzn. Tabor skierowano do miejscowości, w której kwaterował batalion. Otrzymałem polecenie sporządzenia spisu ludzi ujętych w lesie.

Trudne sprawy

Było ich około setki, ale ani jednej rodziny w komplecie. Wszyscy młodsi Ukraińcy uciekli z bandą UPA do lasu. Ich dziadkowie, mężowie, żony i matki pojechały na Ukrainę. Wcześniej myśleli, że w lesie pod opieką UPA unikną przesiedlenia. To były trudne sprawy, ciężko było odróżnić winnego od niewinnego. Czasem dochodziło do tragedii. Wielu Ukraińców nie chciało wyjeżdżać na Ukrainę. Jako człowiek wypędzony z Wołynia rozumiałem ich, ale cóż było robić. Czasami dochodziło do tragedii. W pewnej wsi dwie dorosłe córki zaczęły pakować dobytek i ładować go na wóz, ojciec zaś poszedł do stajni po konia. Ze względu na to, że długo nie wracał, jedna z córek poszła go szukać. Po chwili rozległ się krzyk i płacz. Ojciec wisiał na belce. Żołnierze natychmiast go odcięli i usiłowali ratować, ale on już nie żył. Próbowałem pocieszać rozpaczające córki, ale trudno mi było znaleźć słowa.

Czułem się głupio

– Cóż bowiem można było powiedzieć w takiej sytuacji. Czułem się głupio, mimo, że w takich sytuacjach zawsze stawał mi przed oczyma obraz członków mojej rodziny spod Włodzimierza bestialsko pomordowanej przez sąsiadów i leżących w trumnach zbitych z prostych desek. Ich obraz stanął mi też przed oczami, kiedy przydzielono mnie do specjalnie sformowanego pułku, skierowanego do udziału w Akcji „Wisła”. Wyjechaliśmy ze Szczecina 19 kwietnia 1947 r. Załadunek na wagony odbył się bardzo sprawnie. Przydzielono mnie do batalionu dowodzonego przez kapitana Jana Sporowskiego, na stanowisko zastępcy dowódcy kompani, dowodzonej przez porucznika Czesława Hulkowskiego. Byli to oficerowie z innego pułku. Skład kompanii też był dla mnie nowy. Pociąg jechał na południowy wschód. Nie czynił tego w zawrotnym tempie. Do Sanoka dojechaliśmy dopiero po trzech dniach.

CDN

Marek A. Koprowski

12 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply