Łuny nad jeziorami

“Wsiadając do samochodu, Stauffenberg już wiedział, że bez względu na obecność na odprawie innych przywódców Rzeszy, uzbroi bombę. Liczy się tylko Hitler. On musi zginąć!” – prezentujemy fragmenty książki “Łuny nad jeziorami” Leszka Adamczewskiego (wyd. Replika, 2011).


Dyskretny urok żelbetu

Było lato 1944 roku. W wyniku wielkiej ofensywy Rosjan na froncie wschodnim czołowe oddziały Armii Czerwonej podeszły pod granice Prus Wschodnich. Tym samym po raz pierwszy w czasie trwania drugiej wojny światowej nieprzyjaciel znalazł się u wrót Trzeciej Rzeszy. Wśród mieszkańców Prus Wschodnich zapanowała panika kontrastująca z urzędowym optymizmem władz.

Erich Koch, naczelny prezes prowincji wschodniopruskiej i królewiecki gauleiter NSDAP, w tamtych dniach tryskał energią i pomysłami. To z jego inicjatywy wzdłuż wschodnich granic okręgu w pośpiechu rozpoczęto budowę umocnień, oficjalnie nazwanych Wschodniopruską Pozycja Obronną, a przez miejscową ludność Erich Koch-Wall. Tysiące ludzi – Niemców, jeńców wojennych i cudzoziemskich robotników przymusowych – zagoniono do kopania rowów i budowy zapór przeciwczołgowych.

„Partia wzięła obronę zagrożonej Rzeszy w swoje ręce. NSDAP poruszyła masy i poprowadziła je do działania. Nigdy wróg już nie przełamie obronnych pozycji przed granicami Prus. Będziemy stać tak długo, aż wyłamie sobie wszystkie zęby na naszych umocnieniach” – powiedział Koch jesienią 1944 roku na wiecu w Königsbergu, po odparciu pierwszego ataku Rosjan na wschodnie powiaty prowincji, o czym będzie jeszcze mowa. Jednocześnie Koch oświadczył, że oprócz wojska Prus Wschodnich bronić będzie Volkssturm – ludowa armia tych, którzy ze względu na wiek zwolnieni byli ze służby wojskowej. Armia nastolatków i prawie starców.

Prusy Wschodnie lat międzywojennych były integralną częścią Rzeszy Niemieckiej, ale od reszty państwa dzieliło je terytorium Polski. Jeszcze przed dojściem Adolfa Hitlera do władzy w Niemczech, dowództwo Reichswehry zleciło przeprowadzenie studium operacyjnego ewentualnej wojny z Polską. Wnioski były jednoznaczne. Wojsko Polskie miało druzgocącą przewagę nad połączonymi siłami Reichswehry i Grenzschutzu.

Właśnie wtedy powstały teoretyczne podstawy ufortyfikowania wschodnich granic Rzeszy: budowy umocnień pomorskich, międzyrzeckich i odrzańskich, a także linii obronnych w Prusach Wschodnich. Stratedzy Reichswehry szczególny nacisk kładli na ufortyfikowanie tak zwanej Bramy Brandenburskiej, czyli tego, co pod nazwą Ufortyfikowanego Frontu Łuku Odry-Warty powstało w szeroko pojętym rejonie Meseritz (Międzyrzecza), a dzisiaj znamy pod nazwą Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego oraz właśnie Prus Wschodnich.

Łatwiej było to stwierdzić, ale trudniej wykonać. Wprawdzie ta prowincja Rzeszy świetnie nadawała się do ufortyfikowania dzięki morenowym wzgórzom, gęstym lasom i jeziorom, gdzie każdy przesmyk mógł stać się trudną do zdobycia redutą. Z drugiej jednak strony w Berlinie i Królewcu zdawano sobie sprawę, że to wszystko będzie sporo kosztować. I że w połączeniu z pieniędzmi, które corocznie centralne władze Rzeszy wydawały na utrzymanie Prus Wschodnich, da sumę, która dla podatnika niemieckiego może okazać się za wysoka. Ponadto władze Republiki Weimarskiej udawały jeszcze, że przestrzegają postanowień rozbrojeniowych traktatu wersalskiego. I stąd też, gdy w 1932 roku ruszyły pierwsze prace przy budowie umocnień Pozycji Lidzbarskiej, Niemcy pozorowali, że fortyfikują teren nieobjęty zakazem Konferencji Ambasadorów. Jednocześnie w latach 20. centralny rząd niemiecki wynegocjował zgodę państw, które pokonały cesarskie Niemcy, na budowę nowoczesnych na owe czasy stałych stanowisk obronnych w rejonie Königsbergu i Lötzen.

Zatrzymajmy się na chwilę na ostatnim z tych miast. Nie tylko na Mazurach Krzyżacy zbudowali liczne zamki warowne, które broniły państwo zakonne przed najazdami sąsiadów. Gdy rozwinęła się artyleria, obronę wschodnich granic ówczesnych Prus oparto o linię Wielkich Jezior Mazurskich, a po doświadczeniach, które przyniosły wojny napoleońskie, dodatkowo postanowiono ufortyfikować przesmyk między jeziorami Niegocin i Kisajno koło miasteczka Lötzen, czyli dzisiejszego Giżycka. I tak powstała potężna TwierdzaBoyen.

Pomysł jej budowy zrodził się już w 1818 roku, ale długo nie znajdowano na nią pieniędzy. Przez lata na realizację tego pomysłu nalegał generał Hermann von Boyen, pruski minister wojny, ale dopiero w grudniu 1841 roku król Friedrich Wilhelm IV wyraził zgodę na budowę twierdzy. Formalną decyzję wydano 5 kwietnia 1843 roku i wkrótce ruszyły roboty budowlano-ziemne. Trwały one dwanaście lat, bo za datę ukończenia budowy uważa się rok 1855, chociaż do wybuchu wojny światowej, nazwanej później pierwszą, twierdza była rozbudowywana i modernizowana.

TwierdzaBoyenzajmuje około 100 hektarów, otoczona jest wałami ziemnymi o wysokości od 20 do 30 metrów, suchą fosą i murem o długości prawie 2500 metrów. Ma sześć bastionów z wielkim dziedzińcem pośrodku i cztery bramy. Pierwsza wojna światowa potwierdziła strategiczne znaczenie zarówno TwierdzyBoyen, jak i linii Wielkich Jezior Mazurskich. Obrońcy twierdzy odparli dwa ataki wojsk rosyjskich w roku 1914 i 1915.

Gdy w latach międzywojennych planowano ufortyfikowanie Prus Wschodnich, twierdza giżycka była już rozbrojona, ale w warunkach wojennych – rozumowali stratedzy Reichswehry – mogła stać się silnym punktem oporu, co w 1945 roku pokazały hitlerowskie załogi poszczególnych fortów – nie tylko Królewca, ale także innych miast ogłoszonych twierdzami, choćby Poznania, Grudziądza, Głogowa czy Kostrzyna nad Odrą.

Fortyfikowanie Prus Wschodnich rozpoczęło się na dobre w połowie lat 30., gdy Hitler nie przestrzegał już żadnych ograniczeń zbrojeniowych. Sporym nakładem sił i środków zbudowano pozycje: Lidzbarską i Olsztyniecką, rozbudowano Rejon Umocniony Giżycko. Przy szosach, liniach kolejowych i między jeziorami postawiono schrony bojowe, których załogi miały ogniem karabinów maszynowych, a w przypadku niektórych umocnień także dział, zatrzymać nacierające oddziały polskie. Nie ulega jednak wątpliwości, że już około 1935 roku fortyfikowanie Prus Wschodnich utraciło priorytet władz politycznych i wojskowych Trzeciej Rzeszy na rzecz tego, co później nazwano Pommernstellung, czyli Pozycji Pomorskiej, po wojnie nazwanej Wałem Pomorskim.

Jesienią 1939 roku z map Europy zniknęła Polska, której zachodnią połowę okupowały Niemcy, sporą część z tych ziem dodatkowo włączając do Trzeciej Rzeszy. Ale jednocześnie rozrosła się zachodnia część Związku Radzieckiego, który wchłonął wschodnią Polskę, a wkrótce także Litwę, Łotwę i Estonię. W tej sytuacji zagrożenie Prus Wschodnich znacznie wzrosło i kluczowa stała się sprawa ufortyfikowania wschodniej granicy tej prowincji.

Adolf Hitler nie chciał jednak drażnić swego nowego sojusznika, Józefa Stalina, i wszelkie decyzje w tej sprawie miały – obok militarnego – także znaczenie polityczne. Sztabowcy niemieccy rozumowali jednak, że fortyfikując granicę z ZSRR, odsuną podejrzenia Stalina co do agresywnych celów polityki Rzeszy wobec Kremla i przygotują osłonięte nowymi fortyfikacjami tereny do obrony w przypadku, gdyby Moskwa postanowiła uderzyć na swego zachodniego sojusznika. Nie spieszono się jednak. Budowę linii fortyfikacji wzdłuż nowej granicy Prus Wschodnich rozpoczęto dopiero jesienią 1940 roku. Linię tę podzielono na trzy odcinki. Budowę odcinka południowego wzdłuż rzek Narew i Pisa nadzorował Urząd Fortyfikacyjny z Allenstein (Olsztyna), odcinka centralnego w rejonie okupowanych Suwałk, które Niemcy przemianowali na Sudauen – Urząd Fortyfikacyjny w Lötzen, a odcinka północnego w rejonie Gumbinnen – Urząd Fortyfikacyjny w Königsbergu.

Miłośnicy fortyfikacji wschodniopruskich wiedzą wprawdzie, iż nie dorównują one wielkością i stanem utrzymania umocnieniom choćby międzyrzeckim czy Wału Zachodniego, to jednak uważają, że przy odpowiednim zagospodarowaniu i w powiązaniu z dobrze zachowanym środowiskiem naturalnym mogą stanowić dodatkową atrakcję turystyczną Warmii i Mazur, gdzie nie brakuje wiekowych zabytków i pięknych krajobrazów. Od lat 90. XX wieku tak zwana turystyka bunkrowa zyskuje bowiem coraz więcej zwolenników, którzy dostrzegli dyskretny urok żelbetu.

Cezary Markiel z Orzysza, jeden z miłośników fortyfikacji i jednocześnie autor strony internetowej poświęconej tym wschodniopruskim budowlom, w wywiadzie udzielonym „Gazecie Olsztyńskiej” z 27/28 kwietnia 2002 roku powiedział między innymi: „Najlepiej zachowane umocnienia na Mazurach znajdują się wzdłuż dawnej granicy Prus Wschodnich – obecnie pogranicze województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. To jedne z największych standardowych schronów bojowych na terenie Polski – podobne obiekty stanowią podstawę osławionej Linii Zygfryda – Wału Zachodniego, który tak przestraszył naszych sojuszników w 1939 roku. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się przy okazji ich zwiedzania nieco więcej, to polecam Bakałarzewo. Był to jeden z największych punktów oporu, wybudowany w latach 1940–41. […] Równie ciekawe obiekty można znaleźć w Raczkach, Świdrach koło Białej Piskiej, a także w Piszu i Jeżach (dawne Dłutowo-Wolisko). W wielu innych miejscach można odnaleźć uszkodzone obiekty – należy zachować w nich sporą ostrożność! Nieźle zachowała się tak zwana Pozycja Olsztyniecka, znajduje się tu kilka ocalałych, unikatowych (w Polsce tylko na Mazurach!) schronów ze specjalną kazamatą dla działa przeciwpancernego, między innymi w Jabłonkach Starych, Mielnie, Waplewie-Witramowie […] i Bolejnach. Ze starszych obiektów ciekawymi konstrukcjami są obronne mosty kolejowe z wieżami, na przykład w Biesalu i Samborowie z przełomu XIX i XX wieku oraz wieże karabinów maszynowych z pierwszej wojny [światowej] pod Szczytnem (Siódmak) czy Rucianem-Nidą i Mikołajkami”.

Gwoli ścisłości, wspomniane przez Markiela „mosty kolejowe z wieżami” zbudowano nieco wcześniej. Gdy w latach 1871–1873 Prusacy budowali linię kolejową z Torunia do Olsztyna, w okolicach Ostródy (wtedy Osterode) postanowili ufortyfikować dwa mosty przerzucone nad rzekami. Przed Ostródą (jadąc od strony Torunia) był to most i jaz na Drwęcy koło dzisiejszego Samborowa, a za Ostródą – most na Pasłęce w Tomarynach koło Biesala. Zwłaszcza ten ostatni most wygląda imponująco. Są to dwa potężne obiekty forteczne w kształcie wież, z obu stron torów strzegące mostu na Pasłęce, która w tym miejscu ma mniej więcej trzy metry szerokości. Oba te bloki połączone są poterną pod nasypem kolejowym, a właściwie wewnątrz filaru mostu. To unikatowy zabytek dziewiętnastowiecznego budownictwa fortecznego.

Wróćmy jednak do tych fortyfikacji, które – zdaniem strategów hitlerowskich – miały odegrać ważną rolę w końcowym okresie drugiej wojny światowej. Entuzjazm miłośników studzą fachowcy. Znawcy europejskich fortyfikacji niezbyt więc cenią te, które w Prusach Wschodnich zbudowali Niemcy. Amerykanin J.E. Kaufmann i Polak Robert Jurga w książce Twierdza Europatej prowincji Rzeszy nie poświęcili wiele miejsca, bo zaledwie jeden akapit. Oto on: „W Prusach Wschodnich najsilniejszymi, betonowymi obiektami były starsze umocnienia Królewca. W rejonie tym najlepszy czynnik obronny stanowił sam teren, w związku z czym przeważały tu obiekty fortyfikacyjne typu C i D [a więc o średniej i słabej odporności – przyp. L.A.]. Na Pozycji Olsztynieckiej (Hohenstein-Stellung) w systemie obrony wykorzystywano zapory, przeszkody wodne i zatopienia, ale znajdowała się tam również niewielka liczba betonowych stanowisk. Podobna Pozycja Dzierzgońska (Christburg-Stellung) zaczynała się na wschód od Elbląga i biegła do Pozycji Olsztynieckiej, a następnie łączyła się z Pozycją Szczycieńską (Ortelsburg-Stellung). Tutaj betonowe schrony bojowe osłaniały leśne drogi i dukty. Wreszcie o wiele silniejsze pozycje – Rejon Umocniony Giżycko (Befestigter Raum Lötzen) i Pozycja Lidzbarska (Heilsberger-Stellung) – w głównej mierze wykorzystywały do ochrony warunki terenowe”.

Fortyfikacje wschodniopruskie miały zatrzymać zrazu Polaków, później Rosjan. Polacy nie zaatakowali Prus Wschodnich, Rosjanie tamtejsze fortyfikacje przełamali z marszu lub je obeszli. Impet uderzenia armii radzieckich w styczniu 1945 roku był bowiem tak silny, że żadne umocnienia nie mogły zatrzymać nacierającej Armii Czerwonej ani uchronić ludności cywilnej Prus Wschodnich przed okrutną zemstą Rosjan.

Ich główny atak poprzedzony został jednak znacznie słabszym w znaczeniu militarnym, ale o ogromnych skutkach politycznych, a zwłaszcza psychologicznych.

(…)

Zamach w „Wilczym Szańcu”

Berghof, rezydencja Adolfa Hitlera na Obersalzbergu koło Berchtesgaden w Alpach Bawarskich, podczas drugiej wojny światowej czasowo pełnił również rolę Kwatery Głównej Führera. Tak było między innymi od marca do połowy lipca 1944 roku. W tym okresie – zgodnie ze zwyczajem panującym w FHQ – sztabowcy Wehrmachtu, z udziałem Hitlera, codziennie omawiali sytuację na frontach. Zbierali się oni w sali reprezentacyjnej Berghofu wokół dużego stołu, który przed wojną Hitler wykorzystywał do rozkładania interesujących go planów przebudowy niemieckich miast.

Ta znana z przedwojennych kronik filmowych rezydencja wodza Trzeciej Rzeszy, gdzie gościł wielu zagranicznych polityków, między innymi dyktatora Włoch Benito Mussoliniego, króla Rumunii Karola II, premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina i polskiego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, w 1944 roku zmieniła się wręcz nie do poznania. W lutym tegoż roku wszystkie budynki na Obersalzbergu zamaskowano drucianymi siatkami ze sztucznymi liśćmi z bakelitu.

I do takiego Berghofu w środę, 7 czerwca, przyjechał pułkownik Claus Schenk hrabia von Stauffenberg. Na początku tego miesiąca objął on stanowisko szefa sztabu Armii Rezerwowej, na które mianowano go w końcu maja 1944 roku. Ten niespełna 37-letni oficer inwalida wojenny, pozbawiony lewego oka oraz prawej ręki i dwóch palców lewej dłoni, nadal pełnił służbę, chociaż już nie na froncie.

Przywódcy hitlerowscy uważali Stauffenberga nie tylko za odważnego oficera, ale także za służbistę i zwolennika nazizmu. Tymczasem pułkownik od kilku miesięcy był jednym z najaktywniejszych uczestników spisku przeciwko Hitlerowi. Spisku, który zawiązał się jeszcze przed wojną i przez kilka lat tlił się w szeregach oficerów rekrutujących się przeważnie ze szlachty pruskiej, by ze zdwojoną mocą wybuchnąć w 1943 roku, obejmując różne środowiska społeczne – z prawa i lewa. Antyhitlerowska opozycja chciała zakończenia coraz bardziej niszczycielskiej wojny i stopniowego przywrócenia w państwie zasad demokracji parlamentarnej, a także przerwania zbrodni popełnianych na Żydach i narodach słowiańskich.

Spiskowcy zakładali, że zamach stanu w Niemczech uda się przeprowadzić tylko pod warunkiem, że z grona żywych wyeliminowany zostanie Führer Wielkoniemieckiej Rzeszy. Trzeba było więc Hitlera zabić. A na to – choćby z religijnych pobudek – nie godziło się wielu. Jednak w 1943 roku uznano, że nie można już dłużej czekać. Jednak podjęte w tym roku próby zabicia Hitlera nie udały się. Albo zawiodła bomba, którą podłożono w samolocie Führera wracającego ze Smoleńska do „Wilczego Szańca”, albo Hitler skrócił do minimum wizytę na pokazie zdobycznego sprzętu wojennego, gdzie wraz z nim miał wysadzić się w powietrze jeden z oficerów spiskowców, albo też innego zamachowca w ostatniej chwili zawiodły nerwy.

W 1944 roku na czele antyhitlerowskiego spisku stali przede wszystkim wojskowi: generał Ludwig Beck, w latach 1935–1938 szef sztabu generalnego Wojsk Lądowych, i feldmarszałek Erwin von Witzleben. Obaj nie znajdowali się wówczas w służbie czynnej. Beck sam podał się do dymisji na znak protestu przeciwko angażowaniu się Niemiec w awanturę sudecką, a Witzlebena zdymisjonował Hitler wkrótce po zwycięstwie nad Francją i awansowaniu go do stopnia feldmarszałka. Wprawdzie pozostawanie obu przywódców spisku poza wojskiem ograniczało ich działalność, ale nadal posiadali oni spore wpływy w armii. Do najaktywniejszych spiskowców w mundurach zaliczał się pułkownik Albrecht Mertz von Quirnheim oraz generałowie: Friedrich Olbricht, Henning von Tresckow i Helmuth Stieff, a z polityków cywilnych – Carl Friedrich Goerdeler, w pierwszej połowie lat 30. XX wieku nadburmistrz Lipska. Po obaleniu rządów Hitlera Beck miał zostać prezydentem Rzeszy, a Goerdeler kanclerzem. Na naczelnego dowódcę Wehrmachtu przewidywano Witzlebena.

Spisek popierał admirał Wilhelm Canaris, do lutego 1944 roku szef Abwehry, czyli wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, a do najaktywniejszych spiskowców zaliczał się też jego najbliższy współpracownik, generał Hans Oster.

Spiskowcy z kręgów opozycji wojskowej współpracowali z tak zwanym „Kreisauer Kreis” (Kręgiem z Krzyżowej). W Kreisau koło Schweidnitz (Krzyżowej koło Świdnicy) na Dolnym Śląsku znajdował się bowiem majątek hrabiego Helmutha Jamesa von Moltke, ideologicznego przywódcy tego ugrupowania opozycyjnego, zrzeszającego przeważnie szlachtę, dyplomatów i duchownych. Poglądy członków „Kreisauer Kreis” różniły się znacznie od konserwatywnych planów Becka i Goerdelera. Po obaleniu rządów Hitlera chciano stworzyć Niemcy demokratyczne, w których zamierzano przeprowadzić liczne reformy społeczne.

Do spisku należeli również ludzie z najbliższego otoczenia reichsführera SS Heinricha Himmlera: szef Urzędu v (policja kryminalna) w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy, gruppenführer SS Arthur Nebe, oraz prezydent policji berlińskiej, hrabia w mundurze generała Ss, Wolf-Heinrich von Helldorf. Obaj mieli na sumieniu niemało, zwłaszcza Nebe, który przez kilka miesięcy w 1941 roku dowodził operującą na okupowanej radzieckiej Białorusi grupą specjalną (Einsatzgruppe B) mordującą głównie Żydów.

Poczynania niektórych spiskowców uważnie obserwował przełożony Nebego i Helldorfa. Za pośrednictwem rozbudowanego aparatu inwigilacji wódz SS Heinrich Himmler zdobywał sporo aktualnych informacji o działalności różnych odłamów opozycji i z grubsza orientował się nie tylko w programach, ale także w słabościach szeroko pojętego ruchu antyhitlerowskiego. Być może Himmler jeszcze czekał na zdobycie bardziej kompromitujących spiskowców materiałów, a być może tylko czekał na usunięcie Hitlera i… zajęcie jego miejsca, a następnie – nie bacząc na przerażenie, jakie w świecie budziło jego nazwisko – rozpoczęcie separatystycznych rokowań pokojowych z aliantami zachodnimi.

„Tylko pan, reichsführer, może w razie czego przejąć obowiązki Führera” – mówił do Himmlera jeden z jego najbliższych współpracowników – Walter Schellenberg, szef Urzędu VI w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy, czyli zagranicznego wywiadu politycznego. Ten stosunkowo młody i ambitny oficer Ss, w wieku 34 lat awansowany do stopnia brigadeführera SS i generała-majora Waffen Ss, rozumował podobnie jak spiskowcy. Tylko usunięcie Hitlera stworzy szansę na uratowanie Niemiec przed niechybną klęską militarną. A że od śmierci pierwszego szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy Reinharda Heydricha w połowie 1942 roku Schellenberg miał duży wpływ na postępowanie Himmlera, już w roku następnym, niemal nazajutrz po klęsce armii Friedricha Paulusa w kotle stalingradzkim, zaczął namawiać swego przełożonego do nawiązania osobistych kontaktów z niektórymi osobami z kręgów opozycji antyhitlerowskiej. Szef wywiadu SS był zbyt zręcznym intrygantem, by nie wykorzystać kapitalnego – jego zdaniem – argumentu, mającego przekonać wodza „czarnej gwardii” o celowości bezpośrednich kontaktów z opozycją. W przypadku śmierci Hitlera nic już nie będzie stało na przeszkodzie, żeby przy pomocy wiernych Himmlerowi oddziałów SS objąć rządy w Niemczech i szukać dróg pokojowego zakończenia wojny.

Himmler się wahał. Chciał zająć miejsce Hitlera, ale bał się. Spotkał się wprawdzie z przedstawicielem opozycji, ale na tym właściwie się skończyło. Reichsführer SS postanowił czekać na rozwój wydarzeń.

Gdzieś na przełomie lat 1943/1944 na czołowego opozycjonistę zaczął wyrastać Claus von Stauffenberg, a jego pozycję wzmocnił wspomniany awans na szefa sztabu Armii Rezerwowej. Z grona głównych spiskowców był on od czerwca 1944 roku jedynym, który z tytułu pełnionego stanowiska miał wstęp do Kwatery Głównej Führera i możliwość uczestniczenia w odprawach z udziałem samego Hitlera. To, w połączeniu z jego odwagą i determinacją – zdaniem spiskowców – gwarantowało sukces zamachu i przewrotu wojskowego.

Mniej więcej w tym czasie Stauffenberg powiedział przyjaciołom: „Najwyższy czas, żeby coś zrobić. Ten, kto ma odwagę to uczynić, musi liczyć się z tym, że przejdzie do historii Niemiec jako zdrajca. Jeśli jednak tego nie zrobi, będzie zdrajcą swojego sumienia”.

Wróćmy jednak do tamtej środy, 7 czerwca. Dzień wcześniej alianci zachodni wylądowali na plażach Normandii i nawet w FHQ powoli zdawano sobie sprawę, że sił ekspedycyjnych nie da się już zepchnąć do Kanału La Manche i że Führer się pomylił, przewidując lądowanie aliantów w najwęższym miejscu kanału.

Oficer SS z ochrony Berghofu uważnie obejrzał przepustkę Stauffenberga. Po raz pierwszy go tu widział. Ale wyraźne kalectwo pułkownika mimowolnie wzbudzało zaufanie. Esesman nawet nie spojrzał na żółtą teczkę, którą w swej jednej ręce trzymał Stauffenberg.

Nigdy się już nie dowiemy, czy 7 czerwca 1944 roku, gdy Stauffenberg po raz pierwszy zjawił się w Berghofie, miał w teczce ukrytą bombę. Historycy nie są w tej sprawie zgodni. Jedni – powołując się na późniejsze dokumenty gestapowskie – twierdzą, że miał. Inni, że nie. Tak przynajmniej po wojnie twierdzili ci ze spiskowców, którym udało się przeżyć następne miesiące. Wedug nich 7 czerwca pułkownik pojechał do alpejskiej FHQ, by tylko zorientować się w sytuacji. Wszak Stauffenberg wiedział, że w najbliższych dniach będzie zapraszany na kolejne narady z udziałem Hitlera.

Wśród uczestników burzliwej narady, zwanej odprawą poranną, chociaż odbyła się w środowe południe, obecni byli między innymi naczelny dowódca Luftwaffe i przewodniczący Reichstagu, marszałek Rzeszy Hermann Göring, minister spraw wewnętrznych, reichsführer SS Heinrich Himmler oraz minister amunicji i uzbrojenia Rzeszy – Albert Speer. Później w rozmowach z przyjaciółmi Stauffenberg określił panującą w FHQ atmosferę jako „zgniłą i zepsutą”. I dodał, że w Berghofie „trudno było oddychać”. Z wyjątkiem Speera, pozostali uczestnicy odprawy wydawali się Stauffenbergowi psychopatami, którzy całkowicie ulegli czarowi Hitlera.

Miesiąc później, w czwartek 6 lipca 1944 roku, pułkownik znowu zameldował się w Berghofie. Na odprawie „porannej” Stauffenberg referował Hitlerowi i jego wojskowym współpracownikom oficjalne założenia planu „Walkiria”, które zostały niedawno zmodyfikowane. Plan ów opracowano kiedyś w celu zwalczania na przykład niespodziewanego desantu spadochronowego nieprzyjaciela na Berlin; po modyfikacji dotyczył on głównie udziału wojska w tłumieniu niepokojów wewnętrznych i ochrony głównych gmachów urzędowych przed demonstrantami. Niebezpieczeństwo upatrywano zwłaszcza w buncie wielomilionowej rzeszy cudzoziemskich robotników przymusowych.

Wygłaszając przed Hitlerem referat, Stauffenberg wiedział, że właśnie plan „Walkiria” wykorzystają spiskowcy w celu sprawnego przeprowadzenia w Niemczech przewrotu wojskowego.

Minęło pięć dni. Był wtorek, 11 lipca. I znowu w Berghofie pojawił się Stauffenberg, by uczestniczyć w południowej odprawie. Tego dnia pułkownik na pewno miał w teczce ukrytą paczkę z ładunkiem wybuchowym. I był gotowy go odpalić. Co więcej, tego dnia pułkownik miał zapewniony natychmiastowy powrót do Berlina, gdzie w stan najwyższej gotowości bojowej postawiono oddziały stołecznego garnizonu, które na wiadomość o zabiciu Hitlera miały zająć wszystkie urzędy w stolicy hitlerowskich Niemiec.

A jednak 11 lipca Stauffenberg nie uruchomił bomby. Guido Knopp w książce Zabić Hitlerapisał: „Jeszcze zanim krótko po godzinie 13 zaczęła się »odprawa poranna«, wyszło na jaw, że nie wezmą w niej udziału ani Himmler, ani Göring! A przecież Beck, Olbricht, Mertz i inni żądali także zabicia obu tych paladynów Hitlera, uważając, że w przeciwnym razie dokonanie przewrotu może napotkać zbyt wielkie przeszkody. Jedynie pod warunkiem, że obaj zejdą z tego świata razem z Hitlerem, reżim narodowosocjalistyczny rzeczywiście zostałby pozbawiony głowy”.

Wiele wskazuje na to, że Stauffenberg, wyjeżdżając z Berghofu, wiedział, że stracił szansę zabicia dyktatora.

13 lipca Adolf Hitler postanowił wyjechać z Berghofu i wrócić do „Wolfsschanze”, czyli „Wilczego Szańca”, gdzie od lata 1941 roku przebywał najdłużej i najczęściej. Następnego dnia rano dręczył go jednak jakiś niepokój. Później powiedział, że miał przeczucie, iż jego życie znajdzie się w niebezpieczeństwie.

„Pogrążony w smutku – jak napisał David Irving w Wojnie Hitlera– Führer spacerował po pokojach Berghofu wraz z Ewą Braun oraz paniami Brandt i von Below – młodymi żonami swego chirurga i adiutanta. Gdy żegnał się z paniami, Anni Brandt zaczęła szlochać. Na to Maria von Below rzekła uspokajającym tonem:

– Ale, mein Führer, przecież pan wróci za tydzień albo dwa, prawda?

Nic jej nie powiedział”.

Wkrótce potem potężny Focke-Wulf Condor poleciał do Rastenburga. Do Berghofu Hitler już nie wróci. Nazajutrz, w sobotę 15 lipca, na omawianie sytuacji do „Wilczego Szańca” przyleciał znowu pułkownik Stauffenberg. Właśnie wtedy Heinrich Hoffmann, „nadworny” fotograf Führera, wykonał zdjęcie przedstawiające między innymi Stauffenberga prężącego się przed Hitlerem, który wita się z przełożonym pułkownika, dowódcą Armii Rezerwowej generałem Friedrichem Frommem, a obok stoi feldmarszałek Wilhelm Keitel, szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu.

Tego dnia Hitlera uratowało to, co rok wcześniej podczas pobytu na wystawie zdobycznego sprzętu wojennego. Führer nagle zmienił plany i narada trwała zbyt krótko, by pułkownik zdążył uruchomić bombę, ale miał okazję poznać topografię „Wilczego Szańca” i panujące tam zwyczaje, w tym system bezpieczeństwa.

Jednak w Berlinie spiskowcy byli przekonani, że w tę lipcową sobotę wszystko rozegra się po ich myśli i do tamtejszych jednostek wysłali hasło „Walkiria”, oznaczające przejęcie władzy w stolicy Niemiec przez wojsko. Gdy z „Wilczego Szańca” nie nadeszła informacja o zabiciu Hitlera, rozkazy trzeba było odwołać i zatrzeć wszystkie ślady pod pozorem przeprowadzonych ćwiczeń.

Guido Knopp w cytowanej wyżej książce pisał: „Przebieg wydarzeń 15 lipca nie po raz pierwszy dowiódł, że spośród spiskowców tylko Stauffenberg miał niezbędną siłę charakteru, by pokierować przewrotem w Berlinie. I że powinien wziąć na siebie rolę podwójną – zamachowca i przywódcy przewrotu”.

We wtorek, 18 lipca, Kwatera Główna Führera znowu wezwała Stauffenberga, by za dwa dni stawił się w „Wilczym Szańcu” w celu złożenia raportu o przebiegu rekrutacji do ludowej dywizji grenadierów. W środę po południu pułkownik – jak po wojnie wspominali jego współpracownicy – był spokojny i wszystkie obowiązki służbowe wykonywał ze zwykłą skrupulatnością. Wieczorem opuścił swe biuro w gmachu Dowództwa Wojsk Lądowych, tak zwanym Bendlerblock. W drodze do domu wstąpił do kościoła w berlińskiej dzielnicy Steglitz, gdzie uczestniczył we mszy. Kilkoro z niewielu obecnych na nabożeństwie na ogół starszych parafian zapamiętało pułkownika Wehrmachtu pogrążonego w modlitwie…

Za kilka godzin zegary wybiją północ. Nastanie czwartek, 20 lipca 1944 roku. Dzień, który ma zmienić historię Niemiec i świata.

Kilkanaście minut po godzinie 10 na zielonej murawie lotniska koło Rastenburga wylądował nieco spóźniony Ju 52. Z samolotu kurierskiego wysiedli trzej spiskowcy: generał Helmuth Stieff, pułkownik Claus von Stauffenberg i jego adiutant, porucznik Werner von Haeften. Na przybyłych czekał już samochód przysłany z pobliskiej kwatery Hitlera. Stauffenberg kazał się zawieźć do „Wilczego Szańca”, a Stieff z Haeftenem pojechali nieco dalej – do ukrytej w lasach nad jeziorem Mamry kwatery Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych „Anna”, w której generał służył, pełniąc stanowisko szefa Wydziału Organizacyjnego Sztabu Generalnego OKH. Porucznik Haeften miał zresztą wkrótce przyjechać do FHQ.

Wsiadając do samochodu, Stauffenberg już wiedział, że bez względu na obecność na odprawie innych przywódców Rzeszy, uzbroi bombę. Liczy się tylko Hitler. On musi zginąć!

(…)


Polski Wawel na pruskim wzgórzu

Gdy w poniedziałek, 30 kwietnia 1945 roku, głodna Cecylia Vetulani wysiadała z pociągu na spalonym przez Rosjan dworcu kolejowym w Olsztynie, w bunkrze pod ruinami Kancelarii Rzeszy w Berlinie ze swoimi najbliższymi współpracownikami żegnał się Adolf Hitler, który za chwilę wspólnie z dopiero co poślubioną Ewą Braun popełnią samobójstwo. Tymczasem pani Cecylia, absolwentka warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, przez częściowo spalone miasto wlokła się do olsztyńskiego nowego ratusza, gdzie urzędował pełnomocnik rządu RP na Okręg Mazurski, pułkownik Jakub Prawin, i gdzie z przyjeżdżających z różnych stron ludzi kompletowano polską kadrę urzędniczą. Cecylia Vetulani miała pisemne skierowanie z Warszawy, więc jeszcze tego samego dnia trafiła do olsztyńskiego zamku, gdzie przez następne lata pracowała zrazu jako szeregowy pracownik, zastępca kustosza, a później jako kustosz Muzeum Mazurskiego. Na początku 1953 roku przeniosła się do monumentalnego gmaszyska Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, gdzie objęła eksponowane stanowisko Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Olsztynie, by w końcu 1955 roku zostać wyrzucona z pracy jako „element klasowo obcy” i „ambasadorka Watykanu”, a to z racji szkół, które ukończyła w przedwojennej Polsce.

A jeszcze dwa i pół roku wcześniej Cecylia Vetulani oprowadzała premiera Bolesława Bieruta i wicepremiera Józefa Cyrankiewicza po Fromborku podczas zorganizowanej 24 maja 1953 roku wielkiej gali inauguracji Roku Kopernikowskiego. Tego bowiem dnia przypadła 410. rocznica śmierci Mikołaja Kopernika i z tej okazji kierownictwo PRL postanowiło zainteresować się miejscem, gdzie zmarł i został pochowany wielki astronom.

Leżący nad Zalewem Wiślanym Frauenburg (Frombork) był aż do początku 1945 roku spokojnym miasteczkiem. Tylko w końcu sierpnia roku poprzedniego spokój mieszkańców zmącił widok, który oglądali podczas coraz dłuższych nocy. Na północnym wschodzie czarne niebo rozjaśniała czerwona łuna. To Königsberg (Królewiec) płonął po dwóch wielkich bombardowaniach brytyjskich. A więc wojna dotarła i w ten malowniczy zakątek Prus Wschodnich.

Pięć miesięcy później na fromborskie wzgórze katedralne wjechała pomalowana na biało limuzyna na policyjnych numerach rejestracyjnych. Dwóch gestapowców udało się do rezydencji biskupów warmińskich, by poinformować biskupa Maximiliana Kallera, że na podstawie decyzji naczelnego prezesa Prus Wschodnich, Ericha Kocha, ma on opuścić Frauenburg, o który lada dzień rozpoczną się walki.

„Wasza ekscelencja nie może wpaść w łapy bolszewików” – powiedział jeden z gestapowców.

Według historyków gestapo wywiozło biskupa Kallera na dwa dni przed wkroczeniem Armii Czerwonej do Fromborka, a więc na początku lutego 1945 roku. W tym czasie drogi na zachód były już przecięte przez Rosjan. Niedalekie Tolkemit (Tolkmicko) Armia Czerwona zajęła 26 stycznia, a na początku lutego toczyły się krwawe boje o Elbing (Elbląg). Jedyna droga do Gdańska, gdzie wkrótce znalazł się ostatni niemiecki biskup warmiński, wiodła więc przez zamarznięty Zalew Wiślany na mierzeję. Była to droga śmierci. Samoloty radzieckie bezlitośnie atakowały kolumny cywilnych uciekinierów i próbujące się po lodzie wydostać z kotła pod Braunsbergiem (Braniewem) oddziały Wehrmachtu. Gestapowski samochód miał jednak szczęście…

Wprawdzie kilka miesięcy później biskup Kaller wrócił na polską już Warmię, by po stanowczej interwencji prymasa Polski, kardynała Augusta Hlonda, wyjechać stąd na zawsze, to jednak w lutym nie tylko swą diecezję pozostawił na pastwę losu. Porzucił też pełen unikatowych zabytków Frombork, gdzie przez 33 lata żył, pracował i gdzie w 1543 roku zmarł Mikołaj Kopernik. Astronom, lekarz, kanonik warmiński i – jakbyśmy to powiedzieli dzisiaj – ekonomista, którego „za swego” uważają i Polacy, i Niemcy. Ci ostatni już od początku XIX wieku w ówczesnym Frauenburgu rozwijali turystykę związaną z materialnymi pamiątkami po wielkim astronomie.

Zanim po biskupa Kallera przyjechali gestapowcy, we Fromborku miało dojść do tajemniczego zdarzenia, które nigdy nie zostało wyjaśnione do końca. Być może mamy tu do czynienia tylko z fantazją psychicznie chorego człowieka, który zmyślił kolejną historyjkę związaną z losami Bursztynowej Komnaty. Tę historię, opowiadaną przez Erwina Keiluweita vel von Effenberg-Rasmussena, można oczywiście zlekceważyć. Ale można też szukać w niej jakiegoś racjonalnego jądra.

Keiluweit podawał się za oficera Abwehry z pułku „Kurfürst”. Władze NRD, gdzie kilka lat spędził w więzieniach, w końcu uznały go za niepoczytalnego. Tenże Keiluweit twierdził, że na początku stycznia 1945 roku w Królewcu sformowano kolumnę pojazdów półgąsienicowych, które w towarzystwie… cysterny opatrzonej napisem „Hochexplosiv” (materiał silnie wybuchowy) pojechały do Fromborka. Załadowano nań dzieła sztuki z wyposażenia i skarbca tamtejszej katedry. Po powrocie do Królewca dzieła ta przeładowano na wagony kolejowe i wraz z Bursztynową Komnatą wywieziono do centralnych Niemiec. Jeśli tak, to musiało to nastąpić przed 23 stycznia, gdy w rejonie Elbląga Rosjanie przerwali połączenia kolejowe z Królewca w kierunku zachodnim. Ślad tego transportu urywa się w Turyngii.

Latem 1994 roku Keiluweit, rozmawiając z niemieckim dziennikarzem telewizyjnym Reinhardem Borgmannem, powtórzył tę historię. Co ważniejsze, Borgmann nie odniósł wrażenia, że rozmawia z człowiekiem niepoczytalnym. Uznał go za inteligentnego przedstawiciela starej niemieckiej szlachty oficerskiej. Za tego, który wie, co mówi…

Wszelako jedno nie ulega wątpliwości. W tym transporcie Bursztynowej Komnaty nie było na pewno. Z nieznanych do dzisiaj powodów Niemcy nie zaryzykowali jej ewakuacji z przygotowującego się do obrony Królewca, i to mimo podjętych w tym kierunku przygotowań. Bursztynowa Komnata mogła więc w ostatniej chwili zostać zastąpiona innymi skarbami kultury wywiezionymi z Królewca. I Keiluweit wcale nie musiał być o tym poinformowany.

Na korzyść hipotezy Keiluweita pośrednio świadczy wypowiedź Marii Lubeckiej-Hoffmann, która przed reformą administracyjną z końca XX wieku pełniła urząd Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Elblągu. Opisując zniszczenia wojenne Fromborka, wspomniała, że kościół katedralny został splądrowany przez Niemców. Nie przez Rosjan? – chciałoby się zapytać, wiedząc, co czerwonoarmiści wyprawiali na zajmowanych terenach Trzeciej Rzeszy. A jednak przez Niemców! Wynikałoby z tego, że ludzie ewakuujący skarby kultury z Frauenburga, przede wszystkim archiwum miejscowej kapituły, bo ono właśnie znalazło się w centralnych Niemczech, spieszyli się i zostawili w katedrze spory bałagan.

Na początku lutego 1945 roku Frombork po raz kolejny w swych dziejach stanął w obliczu najeźdźców. Najpierw gród fromborski w 1414 roku, podczas wojny głodowej, splądrowały i spaliły wojska króla Władysława Jagiełły. Podobnie było podczas wojny trzynastoletniej, gdy w 1454 roku Frombork zdobył Jan Skalski z… Czech. W 1520 roku miasto zdewastował ostatni wielki mistrz zakonu krzyżackiego Albrecht Hohenzollern. Dwukrotnie Frombork zajmowali Szwedzi, grabiąc go i paląc. Ich łupem padły obrazy, kosztowności i wspaniała biblioteka, a nawet dzwony kościelne. A teraz, podczas ofensywy zimowej, nacierali na niego dyszący żądzą zemsty czerwonoarmiści z 5. Armii Pancernej 3. Frontu Białoruskiego. 9 lutego co prawda wyparli oni Niemców z Fromborka, ale przez następne dni miasteczko było pod ostrzałem artyleryjskim oddziałów niemieckich broniących się w pobliskim Braniewie. A i nie próżnowali sami Rosjanie, którzy mordowali, gwałcili, grabili i palili. Aż dziw, że ocalała katedra, której fronton został tylko wyszczerbiony eksplodującym pociskiem artyleryjskim. Większość pozostałych obiektów wzgórza katedralnego nie miało tyle szczęścia.

Do spalonego i splądrowanego Fromborka przedstawiciele władz polskich dotarli późną wiosną 1945 roku, rejestrując obraz opanowanego przez Rosjan miasteczka. Przez cały rok, od lutego 1945 do lutego 1946, Armia Czerwona gospodarowała na wzgórzu katedralnym, nie dopuszczając nań Polaków. Z katedry i archiwum diecezjalnego wysłano do ZSRR czterdzieści skrzyń różnych rękopisów, druków i przedmiotów liturgicznych. W raporcie do ministra Ziem Odzyskanych, Władysława Gomułki, pułkownik Jakub Prawin pisał, że z Fromborka „naczynia kościelne, paramenty, gobeliny, obrazy, archiwum, biblioteka (rękopisy Kopernika!) – wszystko zostało wywiezione”.

Na szczęście nie wszystko. Poczynania Rosjan w tej części Prus Wschodnich, które przypadły Polsce, uważnie obserwował inżynier Jan Grabowski. W ekipie pułkownika Prawina zajmował się on sprawami kultury i robił wszystko, by jak najwięcej szeroko pojętych dóbr kultury zostało w Polsce. Rosjanie, wywożący wszystko – od zabytków po meble – do pobliskiego Królewca, powoływali się na umowę polsko-radziecką, przewidującą, że bezkarnie mogą z Warmii i Mazur wywozić „trofea” do 15 sierpnia 1945 roku. Tego bowiem dnia weszła w życie owa umowa dzieląca byłe Prusy Wschodnie na części: polską i radziecką. Rosjanie jednak w wielu przypadkach jej nie przestrzegali, różne dobra wywożąc także po tym terminie. Nie bez dumy Grabowski meldował przełożonym: „Jednocześnie udało się ocalić od wywiezienia bibliotekę katedralną we Fromborku (bezcenne kopernikana), która była już spakowana”. Uratowano też i przewieziono do bezpieczniejszego Olsztyna księgozbiór hozjańskiego seminarium w Braniewie.

Chociaż w lutym 1946 roku Rosjanie opuścili fromborskie wzgórze katedralne, następca Prawina na urzędzie wojewody olsztyńskiego, doktor Zygmunt Robel, obawiał się, że w każdej chwili mogą tam wrócić. I dlatego postawił na politykę faktów dokonanych. W piśmie z 26 kwietnia 1946 roku Robel pisał do Gomułki (pisownia oryginalna): „Uważam za celowe nie tylko ze względów propagandy wewnętrznej, lecz również ze względu na znaczenie dla całego świata naukowego zagranicą urządzić w dniu 24 maja b.r. we Fromborku pierwszą od czasu powrotu ziemi Warmijskiej do Polski uroczystość ku czci Kopernika”. Wojewoda przewidział uroczystą żałobną mszę świętą, udział kompanii honorowej Wojska Polskiego, zjazd młodzieży szkolnej, no i stosowne przemówienia. „W tym celu – pisał dalej – wydałem zarządzenie zmierzające do doprowadzenia do ładu katedry we Fromborku, zniszczonej zewnętrznie i wewnętrznie na skutek wypadków wojennych, zabezpieczenia ocalałych od grabieży dzieł sztuki, uporządkowania sprofanowanych grobowców i przyległego do katedry terenu, usunięcie [śladów po] kwaterujących do niedawna tam oddziałach Armii Sowieckiej, ustanowienia tuż obok katedry placówki Wojsk Ochrony Pogranicza, która by pośrednio zabezpieczyła zabytki sztuki od dalszej grabieży”.

Katedra we Fromborku jest prawdziwym pruskim Wawelem polskim – twierdził tuż po wojnie profesor Zygmunt Wojciechowski, założyciel Instytutu Zachodniego w Poznaniu. Nie tylko uczeni polscy dostrzegali wówczas znaczenie tej stojącej na górującym nad Zalewem Wiślanym wzgórzu świątyni, która była i jest rzadkim przykładem kościoła inkastelowanego, czyli obronnego. I stąd zainteresowanie Fromborkiem ze strony urzędników odpowiedzialnych za kulturę i ochronę zabytków w pierwszych latach Polski Ludowej.

Wśród licznych obowiązków, które w Muzeum Mazurskim wypełniała kustosz Cecylia Vetulani, było zaglądanie od czasu do czasu do Fromborka. W swych wspomnieniach Pionierzy i zabytki, wydanych w Olsztynie w 1972 roku, pisała: „Odwiedzałam podległe naszemu tamtejsze Muzeum Kopernikowskie. Po katedrze i kanonii, dwóch zagospodarowanych i dobrze prezentujących się budynkach, oprowadzał mnie ówczesny kustosz pan Otto Ślizień. Obszerny dziedziniec był uprzątnięty, ale naokoło duże połacie czerwonej cegły obwarowań pokrywały szare szczątki spalonych przybudówek, przylepionych od strony dziedzińca do obronnych murów zespołu”. Straszyły wypalone ściany pałacu Szembeka, Wieży Radziejowskiego oraz zachodnia baszta bramna. Narożna Wieża Kopernika pokaleczona była przez pociski.

„W marcu 1953 roku – wspominała Vetulani, która w tym czasie była już Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków w Olsztynie – przybyła jeszcze jedna, zakrojona na wielką skalę, konserwacja: przygotowanie katedralnego zespołu we Fromborku na uroczystość 410. rocznicy śmierci Mikołaja Kopernika”. I z tą rocznicą najprawdopodobniej bezpośrednio związana jest ta informacja, którą znalazłem w starym egzemplarzu „Głosu Wielkopolskiego”. Otóż w numerze z 12/13/14 kwietnia 1952 roku gazeta podała w tytule krótkiej notatki: Ponad 300 pamiątek po Koperniku przekazał rząd ZSRR delegacji polskiej.

Wszystko wskazuje, że Bierutowi, jeszcze jako prezydentowi RP, udało się wyciągnąć od Rosjan zabytki kopernikowskie zagrabione w 1945 roku, o których zresztą Polacy wiedzieli, że wywieziono je do zajętego przez Armię Czerwoną Królewca, skąd później trafiły do Moskwy. Najprawdopodobniej Bierut powołał się na decyzję Biura Politycznego Komitetu Centralnego PZPR, które chce godnie uczcić przypadająca w 1953 roku „okrągłą” rocznicę śmierci Mikołaja Kopernika, a Józef Stalin łaskawie się zgodził oddać to, co dla władz ZSRR nie miało większej wartości materialnej. Na początku kwietnia 1952 roku w moskiewskiej siedzibie Akademii Nauk ZSRR odbyła się niecodzienna – w ówczesnych warunkach – „uroczystość przekazania przez rząd radziecki delegacji rządu polskiego archiwum kopernikowskiego i innych cennych dokumentów historycznych kultury polskiej, odnalezionych przez żołnierzy Armii Radzieckiej we Fromborku i pieczołowicie przez nich przechowywanych” – pisał „Głos Wielkopolski” we wspomnianej notatce, cytując depeszę Polskiej Agencji Prasowej.

Trzynaście miesięcy później, już po śmierci Stalina, do częściowo odrestaurowanego Fromborka przyjechali przedstawiciele najwyższych władz PRL z i sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR, premierem Bolesławem Bierutem, którego ówczesna Wojewódzka Konserwator Zabytków w swych wspomnieniach konsekwentnie tytułuje prezydentem (urząd prezydenta zlikwidowano 22 lipca 1952 roku). „W oznaczonym dniu, dwudziestego trzeciego maja – pisała Vetulani, myląc się o dzień, bo uroczystości te odbyły się 24 maja 1953 roku – wszystko czekało zapięte na przysłowiowy ostatni guzik. W wyremontowanej Wieży Kopernika urządzono wystawę plansz – projektów rekonstrukcji wzgórza. Obok plansz nieśmiało prześwitywały fragmenty siedemnasto- i osiemnastowiecznych malowideł, odnalezione i częściowo odsłonięte spod tynku przez inżyniera Sierzputowskiego. […] Podczas gali prezydent Bierut wyraził życzenie, ażeby zapoczątkowane roboty prowadzono aż do zakończenia odbudowy zespołu i to bez względu na czas ich trwania. Obiecał również przeznaczyć na te cel wysokie sumy”.

Odbudowę Fromborka prowadzono przez wiele następnych lat, by przypomnieć wielką, chociaż dzisiaj już nieco zapomnianą „Operację 1001 Frombork”, w latach 1966-1973 prowadzoną przez Związek Harcerstwa Polskiego.

W drugiej połowie dekady burzliwych lat 80. XX wieku w rejonie Fromborka znowu zameldowali się harcerze. O ich wspólnej akcji z radzieckimi płetwonurkami z woroneskiego klubu „Rif”, przeprowadzonej latem 1988 roku, była już mowa przy okazji historii o skarbie, który w 1945 roku czerwonoarmiści odnaleźli w piwnicach pałacu w Kadynach. Jak pamiętamy, na dnie Zalewu Wiślanego w okolicach Tolkmicka polsko-radziecka ekipa nie znalazła żadnych skarbów.

Na Zalew Wiślany zwróciła też uwagę Aleksandra Bojowicz, którą Włodzimierz Antkowiak zacytował w książce Skarby, poszukiwania i poszukiwaczez 2004 roku: „Skarbów w potocznym znaczeniu tego słowa raczej nie należy tam szukać. Chociaż – kto wie. Nie mam na myśli dorobku mazurskich rodzin, który poszedł na dno wraz z ludźmi, końmi, wozami. Chodzi mi o fromborski skarb katedralny. Podobno pod koniec wojny dziesiątki wartościowych przedmiotów zostało tak skutecznie ukrytych, że do tej pory nie zostały znalezione. Czy należy ich szukać w wodach Zalewu Wiślanego? Prawdopodobnie nie, ale niczego przecież nie można wykluczyć. Malutki Frombork jest przeorany systemem podziemnych przejść łączących wzgórze katedralne z miasteczkiem. Może tam?”.

A może warto byłoby pojechać do Fromborka i zwiedzić zabytki zespołu na wzgórzu katedralnym. W samej tylko katedrze zobaczymy dawny ołtarz główny z 1504 roku, ufundowany przez wuja Kopernika, biskupa Watzenrodego, i obecny ołtarz główny z połowy XVIII wieku, a także liczne, bogato polichromowane i złocone ołtarze boczne, barokowe stalle kanonickie, ambonę, obrazy, rzeźby, chrzcielnice, naczynia liturgiczne, szafy, skrzynie, zegary, lichtarze i krucyfiksy, które czynią ze świątyni fromborskiej prawdziwą skarbnicę dzieł sztuki. Wprawdzie nie można wykluczyć, że jakieś pojedyncze przedmioty zabytkowe znajdują się w ukryciu, to jednak opowieści o tajemnym skarbcu katedralnym są przesadą. Odkryto tu już chyba wszystko, a niedawno nawet szczątki człowieka, które po wszechstronnych badaniach, w tym DNA, okazały się – z bardzo dużym prawdopodobieństwem – szkieletem Mikołaja Kopernika. Ale to już inna historia.

(…)

Skarby ze średniowiecznych latryn

To było ich miasto. Kochali je. Tu czuli się jak u siebie. Tak mieszkańcy Prus Wschodnich mówili o swych małych ojczyznach, na długo zanim musieli opuścić rodzinne strony albo w kolumnie ewakuacyjnej na rozkaz władz hitlerowskich, albo nieco później w transporcie wysiedleńczym na zarządzenie znienawidzonych wówczas Polaków. Ale mieszkańcy hanzeatyckiego Elbinga kochali swe miasto miłością szczególną. To było – i kto wie, czy nie mieli racji – najpiękniejsze miasto niemieckiego Wschodu, a przynajmniej spośród tych leżących na wschód od Wisły. I chociaż niedaleki Königsberg był większy od Elbinga, który w Prusach Wschodnich nie awansował nawet do rangi stolicy rejencji, to – mówili ówcześni elblążanie – takiej atmosfery, jak u nich, nie ma nigdzie. Codziennie podziwiali więc starówkę, wprawdzie mniejszą od gdańskiej, ale za to piękniejszą. I wiekowe świątynie pełne zabytkowych rzeźb i obrazów. Chwalili się z jednej strony elbląskim przemysłem ze stocznią Schichaua na czele, a z drugiej – malowniczą Bażantarnią. Cieszyli się z wąskotorowych tramwajów i byli dumni z jedynych w Prusach Wschodnich ruchomych schodów w domu towarowym Löwenthalna Starym Mieście…

Był wtorek, 23 stycznia 1945 roku. Nastał już wczesny zimowy wieczór, ale na ulicach przebywało jeszcze tysiące ludzi. Obok stałych mieszkańców były też tłumy uciekinierów z pobliskich powiatów, którzy w Elbingu zatrzymali się w drodze w kierunku Marienburga (Malborka) i dalej mostów tczewskich na Wiśle. Elblążanie tłoczyli się w sklepach, kupując na kartki najbardziej potrzebne artykuły, głównie spożywcze. Wielu siedziało w restauracjach i barach przy kuflu elbląskiego piwa, wspominając lepsze czasy lub komentując najnowsze doniesienia z frontu. „Elbing jest bezpieczny” – przekonywał piwoszy czterdziestolatek bez prawej ręki, chociaż jego żona spakowała już walizki na wypadek, gdyby władze ogłosiły ewakuację. O ewakuacji starali się nie myśleć ci, którzy spieszyli do teatru przerobionego na kino, gdzie zaplanowano elbląską premierę filmu Opfergang.

Zbliżała się godzina osiemnasta. W ratuszu miejskim pod przewodnictwem nadburmistrza, doktora Fritza Lesera, trwała akurat narada na temat zaopatrzenia Elbinga w żywność na najbliższe tygodnie. Wnioski były optymistyczne. Zapasy powinny wystarczyć na dwa miesiące, ale brakowało soli. Jeden z uczestników narady zobowiązał się ją zdobyć, gdy z zewnątrz dobiegł charakterystyczny dźwięk wydawany przez gąsienice czołgu ślizgające się po bruku w miejscach, które zostały wcześniej odśnieżone. Po chwili rozległ się stłumiony odgłos wybuchu i huknął strzał z działa czołgowego. Pękło kilka szyb w oknach. Sparaliżowani strachem uczestnicy narady w ratuszu usłyszeli brzęk tłuczonego szkła. Nie minęło kilka sekund, gdy w Elbingu rozpętało się piekło…

Czołgi, które nieco wcześniej wjechały do miasta, elblążanie wzięli zrazu za niemieckie pojazdy wojskowe. W ciemnościach nie było bowiem widać czerwonych gwiazd na wieżyczkach, które i tak zakrył szron. Dopiero, gdy któryś z czołgów staranował wóz jednego z uciekinierów, ktoś krzyknął:

– To bolszewicy!

Tymczasem czołgi pełną mocą swych silników pędziły w kierunku centrum miasta, rozjeżdżając wszystko, co napotkały po drodze. Na jednej ze śródmiejskich ulic jeden z czołgów przewrócił tramwaj pełen pasażerów.

Do niespodziewającego się ataku Rosjan Elbląga w tamten wtorkowy wieczór wjechało – według różnych źródeł – siedem lub osiem czołgów tworzących specjalną pancerną grupę pościgową, dowodzoną przez kapitana Gienadija Diaczenkę. Zdziwiły go prawie niezaciemnione ulice pełne ludzi i pojazdów. Jego licząca dziewięć czołgów T-34 grupa wyruszyła z palącej się Osterode (Ostródy), po drodze mijając dziesiątki wiosek i miasteczko Preussische Holland (Pasłęk), na którego ulicach jedna lub dwie maszyny się zagubiły. Kolejny czołg stracili w samym centrum Elbląga, gdzie został trafiony celnym pociskiem kumulacyjnym.

Widząc, co się dzieje, Diaczenko przez radio rozkazał otwarcie ognia. „Czołgi prowadziły ostrzał ze wszystkich luf w różnych kierunkach. Drogę jakby wymiotło. Pełnym gazem popędzili naprzód. Teraz strzelano do nich ze wszystkich stron. Zanim wydostali się z miasta, został trafiony jeszcze jeden czołg. Jakieś siedem kilometrów na północ, za miastem, dotarli do rozległej płaszczyzny, która wyraźnie różniła się od zaśnieżonego krajobrazu: to był zamarznięty Zalew Wiślany. Rosjanie zjechali z drogi i zajęli stanowiska w kilku opuszczonych budynkach. Czekali trzy dni, nim dotarli do nich towarzysze” – tak o rajdzie czołgistów Diaczenki pisał Egbert Kieser w książce Zatoka Gdańska 1945.

W środę, 24 stycznia, na elbląskim dworcu kolejowym tysiące spanikowanych ludzi szturmowało wagony, by otwartą jeszcze drogą przez Marienburg (Malbork) wydostać się z miasta. Ale pociągi już nie jeździły. Uwagę ludzi zwrócił więc pociąg, który niedawno przyjechał z Królewca. Przewoził on – jak wiele lat po wojnie wspominała mieszkająca wówczas w Schwerinie Brigitte Birnbaum – jakieś „wartościowe przedmioty”. I wówczas do akcji wkroczyły „psy łańcuchowe”, jak ze względu na noszone na szyjach, a zawieszone na łańcuchach blaszane szyldy identyfikacyjne, nazywano funkcjonariuszy osławionej policji polowej. Żandarmi bez ceregieli opróżnili wagony owego pociągu z „wartościowymi przedmiotami”, skrzynie wyrzucając na sąsiedni tor. „Puste wagony zostały zdobyte” – mówiła Brigitte Birnbaum, mając na myśli szturm ludzi na opróżnione wagony. Pociąg odjechał w kierunku Marienburga, a skrzynie zostały. Co się w nich znajdowało? I co się z nimi stało?

Wkrótce po odjeździe tego – na co wiele wskazuje – ostatniego pociągu, Elbing przekształcił się w piekło na ziemi. Cztery dywizje radzieckie rozpoczęły zdobywać miasto. Walki o Elbląg trwały dwa tygodnie. Czerwonoarmiści walczyli o każdą ulicę, szturmem zdobywali budynki, bili się o ich poszczególne piętra. Obrońcy miasta, licząc na odsiecz z zewnątrz, nie zamierzali składać broni. W tej sytuacji 9 lutego dowództwo radzieckie zdecydowało się na użycie ciężkiej artylerii. 105 minut trwał artyleryjski ostrzał elbląskiego Starego Miasta, gdzie w labiryncie wąskich uliczek, za grubymi murami starych kościołów, kamienic i kamieniczek oraz w ich piwnicach schroniły się główne siły hitlerowskiego garnizonu. Gdy po prawie dwóch godzinach umilkły działa kalibru 152 milimetrów, gdy opadł kurz i rozwiały się kłęby dymu, przed oczami czerwonoarmistów pojawiło się morze ruin i gruzów. Elbląska Starówka, klejnot zabytkowej architektury wśród miast Hanzy, przestała istnieć.

Stal i ogień zniszczyły dorobek siedmiuset lat. W ruinach leżały średniowieczne kamienice ozdobione barokowymi elewacjami. Straszyły wypalone kikuty elbląskich świątyń, a wspaniałe ołtarze, ufundowane ongiś przez miejscowe cechy, połamane i częściowo spalone zalegały wśród gruzów. Na ulicach leżały trupy żołnierzy i cywilów oraz zabite konie. Tu i ówdzie stały wraki tramwajów i samochodów.

Tak wyglądał Elbląg 10 lutego 1945 roku, a więc w dniu kapitulacji hitlerowskiej załogi Elbinga. W następnych tygodniach, gdy nieco zelżał terror czerwonoarmistów, pozostała w mieście niemiecka ludność cywilna próbowała wyciągać z ruin zabytkowe przedmioty. Polowali na nie również Rosjanie, którzy ogołocili Elbląg z niemal wszystkiego, co cenne. Później pojawili się szabrownicy z centralnej Polski, plądrujący nie tylko w ocalałych domach, ale także wśród ruin.

Dopiero w październiku 1945 roku Komenda Rejonu Morskiego przystąpiła do kontroli kanału łączącego miasto z Zalewem Wiślanym. Wcześniej statki i stateczki pływały kanałem bez żadnej odprawy. I były wśród nich nie tylko jednostki radzieckie, wywożące do Królewca przede wszystkim wyposażenie elbląskich fabryk. Tą drogą wodną prowadził też kanał polskiego przemytu.

No i nie do końca wiadomo, co z Elbinga ewakuowali sami Niemcy przed zimową ofensywą Armii Czerwonej. Po selekcji do starych kopalń srebra pod Goslarem wywieziono na przykład cenne archiwalia elbląskie. Inne zabytki ukryto w mieście i jego okolicach. Na terenie stoczni Schichaua zamurowano w ścianie trzy dawne sztandary, w tym sztandar wojsk miejskich z monogramem Stanisława Augusta Poniatowskiego i jego rodowym herbem Ciołek. W lasach, 16 kilometrów od Elbinga, zakopano zabytki archeologiczne i przyrodnicze ze zbiorów Städtisches Museum.

Sporo wartościowych przedmiotów, zwłaszcza niewielkich rozmiarów, jak choćby zabytkowe rękopisy i starodruki, można było wywieźć dosłownie w ostatniej chwili, nawet podczas owych dantejskich scen, które 24 stycznia rozgrywały się na dworcu elbląskim, gdy odjeżdżały stąd ostatnie pociągi w kierunku zachodnim.

Czy taką właśnie drogą wywieziono z miasta słynną „Księgę elbląską”? O tym, czym był ten jeden z najcenniejszych zabytków, do 1945 roku znajdujących się na ziemiach, które dzisiaj tworzą województwo warmińsko-mazurskie, niech świadczy hasło ELBLĄSKA KSIĘGA z trzeciego tomu Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN: „Najstarszy zbiór dawnego polskiego prawa zwyczajowego z XIII i XIV wieku, napisany w średniowiecznej niemczyźnie dla potrzeb władz krzyżackich, pod których panowaniem znalazła się ludność polska; rękopis, znaleziony w XIX wieku w Bibliotece Miejskiej w Elblągu, składał się z czterech części (prawo lubeckie, staropruskie, polskie, słowniczek niemiecko-pruski); oryginał zaginął podczas drugiej wojny światowej: jego tekst był kilkakrotnie publikowany. Księga elbląska liczy 29 artykułów i zawiera przepisy ustalające organizację sądów, przede wszystkim zaś szczegółowe normy prawa karnego, spadkowego, a także samego procesu (obszerne dane o sądach bożych)”.

W każdym razie tego unikatowego rękopisu nie odnaleziono do dziś. Niektóre elbląskie zabytki, także sakralne, po wojnie odnalazły się jednak w RFN. Inne, zabrane „na pamiątkę” przez czerwonoarmistów, bez trudu znajdziemy dzisiaj w Rosji i innych państwach, które powstały na gruzach dawnego Związku Radzieckiego. Elbląskie zabytki znajdziemy również w Polsce, zarówno w prywatnych mieszkaniach, jak i w kościołach, a podejrzewam, że również w jakichś prowincjonalnych muzeach, gdzie nie zostały zidentyfikowane. Inne zaś, nierzadko cudem wręcz uratowane, zgromadzono w jednym miejscu – w katedrze świętego Mikołaja, która do 1945 roku była farą staromiejską.

Ta monumentalna świątynia, wielokrotnie przebudowywana, stoi przynajmniej od XIII wieku, a pierwsza o niej wzmianka pochodzi z 1246 roku. 20 maja 1504 roku w kościele tym gościł sam Mikołaj Kopernik, który wystąpił tu jako świadek podczas ogłaszania wyroku w sprawie o unieważnienie małżeństwa wydanego przez biskupa warmińskiego Łukasza Watzenrodego.

Ruiny Starego Miasta długo jeszcze straszyły elblążan i przyjezdnych. W Gdańsku i Olsztynie zabrano się już za odbudowę lub rekonstrukcję zabytkowych zespołów staromiejskich, gdy tymczasem w Elblągu wśród ruin kursowały tramwaje, przejeżdżając przez prowizorycznie zabezpieczoną Bramę Targową.

Na tym morzu ruin zabrano się jednak za odbudowę kościoła świętego Mikołaja. Wnętrze świątyni przykryto żelbetowym stropem, pod którym utworzono unikatową galerię sztuki. Zgromadzono tu bowiem wszystko to, co ocalało z innych kościołów elbląskich zniszczonych w 1945 roku. Trafiły tu zatem, i do dziś zdobią obecną katedrę diecezji elbląskiej, choćby piętnasto- i szesnastowieczne ołtarze ze świątyń, po których nie został żaden ślad, na przykład z fary nowomiejskiej – kościoła Trzech Króli. Tu też trafiły ocalałe zabytki z podominikańskiego kościoła Najświętszej Marii Panny, który – po odbudowie – władze PRL przekształciły w Galerię EL, znaną wtedy w świecie i zasłużoną dla kultury polskiej.

Po przełomie październikowym 1956 roku ówczesne władze komunistyczne uznały, że otrzymane w 1945 roku na mocy decyzji konferencji poczdamskiej przywódców USA, Wielkiej Brytanii i ZSRR ziemie zachodnie i północne na dłużej zostaną w granicach państwa polskiego i trzeba zatem zrobić coś z tym morzem ruin w Elblągu. Czas na odbudowę tutejszej starówki już jednak minął. Władysław Gomułka nie lubił bowiem tego typu inwestycji i kto wcześniej się za to nie zabrał, nie miał żadnych szans na otrzymanie zgody, pieniędzy i materiałów budowlanych, by przypomnieć choćby Szczecin, Kołobrzeg czy Głogów, które to miasta również pozbawiono wówczas szans na odbudowę zniszczonych zespołów staromiejskich. W Elblągu nie powtórzono jednak błędu Szczecina, gdzie wokół kościoła świętego Jakuba zbudowano bloki mieszkalne.

Na przełomie lat 50. i 60. XX wieku w Elblągu rozebrano większość ruin, na miejscu Starego Miasta tworząc coś na kształt parku. Piwnice z fundamentami kamieniczek zasypano gruzem. Trawa, krzewy i drzewa zakryły wszystko. Wkrótce potem ze Starego Rynku wycofano tramwaje. Obok Bramy Targowej i kościoła świętego Mikołaja pozostało tylko dziesięć kamieniczek mieszczańskich przy ulicy Wigilijnej, które zrekonstruowano w latach 1972–1973. Pokazywały one, jak kiedyś wyglądała zabudowa staromiejska.

Nastał kolejny przełom polityczny – lata 1980/1981, w niepodległej Polsce nazwane czasami pierwszej „Solidarności”. Wyzwoliły one wiele inicjatyw społecznych, wśród których była i ta. Pisałem o niej w numerze 46. wychodzącego w Poznaniu ogólnopolskiego magazynu ilustrowanego „Tydzień”, z 15 listopada 1981 roku, w publikacji Miasto bez… śródmieścia: „Od lat grupa miejscowych zapaleńców czyni starania, aby sprawa budowy, a właściwie rekonstrukcji śródmieścia Elbląga ruszyła z martwego punktu. Istnieje ciekawy projekt, opracowany przez profesora Władysława Andersa z Politechniki Gdańskiej, lecz w obecnej sytuacji gospodarczej brakuje na jego realizację i funduszy, i mocy przerobowych. Jednak wcześniej czy później Elbląg odzyska to, co stracił na początku 1945 roku”.

I słowo stało się ciałem wcześniej, niż myślałem, pisząc o tym dla „Tygodnia”, bo nie bacząc na kryzysy społeczno-polityczny i gospodarczy lat 80., elblążanie zabrali się za odbudowę Starego Miasta. Było to imponujące przedsięwzięcie, nowocześnie zaplanowane. Na miejscu zburzonych kamienic i kamieniczek nie zamierzano, jak choćby w Warszawie, wznosić ich replik. Na dawnych fundamentach miały powstać nowoczesne budynki, stylizowane tylko na zabudowę średniowieczną. I od końca lat 80. powstawały, chociaż upadek komunizmu i narodziny kapitalizmu mocno zwolniły tempo budowy. Wielu prywatnych inwestorów zbankrutowało, a nieukończone przez nich budynki przejęły lub za bezcen kupiły banki…

Zanim jednak rozpoczęto budowę pierwszych kamienic, odsłonięto stare fundamenty, a cały teren przebadali archeolodzy. I wkrótce wybuchła sensacja.

„Przez wiele dziesięcioleci historycy myśleli, że Elbląg był prowincjonalną mieściną. My odkopaliśmy bogate kupieckie miasto. Nieprawdopodobnie bogate” – powiedziała archeolog Grażyna Nawrolska Adamowi Leszczyńskiemu z „National Geographic Polska”. I dodała, że archeolodzy znaleźli dziesiątki tysięcy drogich naczyń i butelek, w tym absolutny unikat – talerz wykonany w arabskim warsztacie w Hiszpanii. Każdy taki talerz, a w Europie zachowało się ich sześć, wart jest majątek. Znaleziono drogie weneckie kielichy ze szkła i delikatną chińską porcelanę, nie wspominając już o luksusowych drobiazgach, jak kościane grzebienie i szczoteczki do zębów, pugilares z tłoczonej skóry na tabliczkę woskową, czyli podręczny notatnik, okulary czy specjalne nożyczki do obcinania knotów świec. I te wszystkie skarby znaleziono w średniowiecznych… latrynach. Do jednej z nich wrzucono nawet nieuszkodzoną giternę, dalekiego przodka naszej dzisiejszej gitary. „W całej Europie są zaledwie dwie zachowane giterny sprzed 500 lat” – powiedział w 2005 roku archeolog Mirosław Marcinkowski, prezentując instrument muzyczny nieco podobny do tego, z którym w filmie KrzyżacyAleksandra Forda w jednej z pierwszych scen wystąpiła Grażyna Staniszewska grająca rolę Danusi, córki Juranda ze Spychowa.

Podczas kilkunastu dni przełomu stycznia i lutego 1945 roku zniszczono dawny Elbing. W nowym Elblągu uratowano wiele z cennych zabytków przeszłości, chociaż można było uratować więcej. Ale ci, którzy osiedlili się tu zaraz po wojnie, w jakimś antyniemieckim szale niszczyli ślady pruskiej przeszłości miasta. Nie wiedzieli tylko, że dawny Elbling przez ponad trzy wieki był jedną z pereł w koronie Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Jedna z wielce prawdopodobnych hipotez co do losów „Księgi elbląskiej” wskazuje właśnie na Polaków, którzy zniszczyli ten zabytek w owym antyniemieckim szale. Wszak ten rękopis został napisany w średniowiecznej niemczyźnie. A takie księgi idealnie nadawały się na podpałkę.

Wkrótce po wojnie do piwnic zburzonych domów na elbląskiej starówce zapuszczali się nie tylko szabrownicy z centralnej i południowej Polski, ale także miejscowi poszukiwacze skarbów, których na ziemiach odzyskanych (a to określenie idealnie pasuje do Elbląga) nie brakowało. Nikt z nich nawet nie pomyślał, że prawdziwe skarby znajdują się nie w zagraconych piwnicach, lecz na podwórkach, gdzie pod warstwą gruzu i ziemi kryły się średniowieczne latryny…

(…)


Leszek Adamczewski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply