Dantejskie sceny nad Bugiem

Często w potoku wozów gubiliśmy się i znów odnajdowaliśmy. Tumult wzmagały strzały z lasów. Konie płoszyły się, skręcały w drugą stronę i dodatkowo blokowały drogę. Przed wieczorem dotarliśmy do Bugu, na którym most był spalony.

Rok 1939 pan Jan Lipiński zapamiętał na całe życie nie tylko ze względu na wybuch wojny. Był on tragiczny dla całej rodziny Lipińskich, bo wiosną tego roku zmarła w wieku 50 lat jego matka Maria, zajmująca się prowadzeniem ziemiańskiego dworu w Zaturcach i wychowaniem sześciorga dzieci. Reumatyzm zniszczył jej zdrowie. Był on następstwem ciężkich warunków życia tuż po I wojnie światowej, wojnie z Ukraińcami i bolszewikami, kiedy cały majątek w Zaturcach został spalony, a cała rodzina mieszkała w ziemiankach. Musiało upłynąć kilka lat zanim ojciec Stanisław dźwignął majątek z ruiny, przekształcając go w kwitnące siedmiuset hektarowe gospodarstwo hodowlano-zarodowe, przodujące w całej okolicy. Leżało ono w gminie Kisielin, powiecie Horochów w połowie drogi między Łuckiem a Włodzimierzem przy trakcie Kijów- Warszawa. W rękach rodziny Lipińskich znajdował się on od XVII w.

W domu ziemiańskim

– Urodziłem się w 1921 r. – wspomina Jan Lipiński – Dzieciństwo spędziłem w domu rodzicielskim wśród pięciorga rodzeństwa i kochających nas bardzo rodziców. Szkołę powszechną ukończyłem wraz z rodzeństwem w domu. Przyjeżdżała do nas nauczycielka z Warszawy, z którą przerabialiśmy cały przewidziany dla niej program. Do gimnazjum poszedłem w 1932 r. do Włodzimierza Wołyńskiego, w którym uzyskałem w 1936 r. „małą maturę”. Ojciec zadecydował wtedy, że powinienem rozpocząć kształcenie zawodowe w Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego w Cieszynie. Od najmłodszych lat interesowałem się bowiem rolnictwem, a ojciec upatrywał we mnie następcę, który po nim obejmie Zaturce. Do kwalifikacji rolniczych przywiązywał on zaś ogromną wagę i starał się, żeby jego majątek oprócz celów produkcyjnych pełnił także funkcję ośrodka postępu rolniczego. Wyhodował m.in. odmiany pszenic „Wołynianka” i „Zaturzecka Biała”. Prowadził też reprodukcję zbóż jarych Hodowli Braci Kleszczyńskich z Krakowa. Organizował także szkolenia rolnicze nie tylko dla właścicieli majątków, ale okolicznych włościan. Zaopatrywał ich też w materiał siewny i hodowlany niewątpliwie, przyczyniając się do podniesienia rolnictwa w całym powiecie. Szkoła w Cieszynie, która w ówczesnych realiach komunikacyjnych leżała od Zaturzec o dwa dni jazdy nie była uczelnią akademicką, a zawodową, ale kształciła bardzo dobrze. Kładła przede wszystkim nacisk na praktykę. Uczęszczało do niej dużo dzieci ziemian, którzy uważali ją za dobrą placówkę. Szkoły tej z powodu wybuchu wojny nie zdążyłem ukończyć, ale zdobyłem solidne podstawy do dalszych studiów. Po ukończeniu 18 roku życia stawiłem się w Urzędzie Gminy w Kisielinie do rejestracji wojskowej. O możliwości wybuchu wojny już się wtedy przebąkiwało, ale jakoś nikt się jej nie bał.

Silni, zwarci, gotowi

Wszyscy myśleli, że jesteśmy silni- zwarci-gotowi, że damy Niemcom łupnia. Wybuch wojny 1 września 1939 r. zastał mnie w domu. Przyjąłem go niemal radośnie, że coś zaczęło się dziać. Nie zdawałem sobie sprawy, jakie tragiczne przyniesie ona następstwa w swoim życiu, naszej rodziny i milionów Polaków. Już 6 i 7 września do naszego majątku zaczęli napływać uciekinierzy z Poznańskiego i centralnej Polski. Przyjeżdżali znajomi i nieznajomi. Ojciec wszystkich przyjmował z otwartymi rękami. Było wtedy dużo zamieszania. Wielu uciekinierów nawet ci z Poznańskiego przyjeżdżali końmi. Trzeba było wszystkich rozlokować , nakarmić, jakoś się nimi zająć. Prace polowe ustały. 17 września gruchnęła wiadomość, że Związek Sowiecki napadł na Polskę. Ojciec, który przeżył rewolucję bolszewicką w Kijowie i wiedział, że nie ma na co czekać. Kazał natychmiast przygotowywać się do wyjazdu. Na mojej głowie było zapewnienie do tego odpowiednich koni, wozów i uprzęży. Przez noc trwał załadunek, a wczesnym rankiem 18 września wyjechaliśmy z najniezbędniejszym dobytkiem na Zachód. W nocy kilka osób poszło jeszcze na cmentarz, żeby pożegnać się z mamą. Ja zajęty formowaniem ekwipażu nie miałem na to czasu. Gdy wyjechaliśmy na wzgórek za rzekę Turję, która na naszych łąkach miała źródła, ojciec zatrzymał wozy i kazał nam popatrzeć na Zaturce, miejsce naszego urodzenia i pożegnać się z rodową siedzibą. – Tu już chyba nie wrócimy – oświadczył.

Ojciec pana Jana do Zaturzec istotnie już nie wrócił, ale on tak. Los pozwolił mu być w nich jeszcze kilkakrotnie. Za dwa lata przyszło mu administrować ojcowskim majątkiem. Na razie jednak musieli zdążyć przedostać się za Bug, zanim ogarną ich sowieckie zagony.

Komunistyczne bojówki

– Do Włodzimierza udało się nam dojechać bez większych przeszkód – mówi Jan Lipiński – Dopiero przed tym miastem zatrzymały nas komunistyczne bojówki złożone głównie z młodych Żydów. W mieście powstawały już Komitety Rewolucyjne, których członkowie chodzili już z czerwonymi opaskami na ramieniu. Młodzi bojcy nie byli jeszcze pewni siebie i ograniczyli się tylko do pobieżnej kontroli. Wjechaliśmy do miasta i zatrzymaliśmy się na noc na podwórku u rodziców Hanki Warzyńskiej. Było ono dostatecznie duże, żeby pomieścić 8 wozów, na których jechaliśmy. Wśród nich były dwa lub trzy typu wielkopolskiego. Różniły się one znacznie od tych używanych na Wschodzie, były masywniejsze i miały szerszy rozstaw osi. To miało dla nich później przykre konsekwencje przy przeprawie przez Bug. We Włodzimierzu nie było już bezpiecznie. Noc upłynęła nam wśród strzelaniny, ciągłego ruchu , zgiełku i wrzawy na podwórzu, na którym się zatrzymaliśmy. Była to jednak przygrywka do przygód następnego dnia, kiedy przyszło nam przeżywać prawdziwie dantejskie sceny. Rano wyjechaliśmy w stronę Uściługu odległego o 12 km. Ten krótki odcinek pokonywaliśmy praktycznie cały dzień. Droga była strasznie rozjeżdżona, ciężkie wozy poznaniaków co rusz grzęzły i tarasowały drogę. Inni uciekinierzy chcieli je zepchnąć do rowu, co rusz wybuchały kłótnie i awantury. Często w potoku wozów gubiliśmy się i znów odnajdowaliśmy. Tumult wzmagały strzały z lasów. Konie płoszyły się, skręcały w druga stronę i dodatkowo blokowały drogę. Przed wieczorem dotarliśmy do Bugu, na którym most był spalony. Trzeba było rzekę przekraczać przez bród. Nie stanowił on niestety najlepszej przeprawy. Był wąski i głęboki. Wszyscy od razu chcieli przedostać się na druga stronę, a to przecież było niemożliwe. Wozy poznaniaków zaraz w brodzie ugrzęzły i z całym dobytkiem przewróciły się do wody. Uratować się dało tylko oszalałe konie. Dopiero późną nocą dotarliśmy do Hrubieszowa, w którym się zatrzymaliśmy przy szosie. Nie byliśmy oczywiście sami. Cała droga była pełna uchodźców na wozach. Noc upłynęła spokojnie. Rano ruszyliśmy na Zachód. Za Werbkowicami napotkaliśmy pierwszy oddział Wojska Polskiego. Nie jacyś oberwańcy, ale regularny oddział w szyku dowodzony, z taborami, uzbrojony i ustawiony w kierunku zachodnim. Tu na Sowietów nie oczekiwano, wrogiem przed którym wojsko się cofało byli Niemcy. Przejechaliśmy stanowiska tego oddziału i wtedy na szosie pojawiły się niemieckie czołgi. Wybuchła strzelanina, a my znaleźliśmy się na linii ognia. Ukryliśmy się w rowach w zaroślach i w bruzdach na kartoflisku. Na szczęście niemieckie czołgi, które pewnie dokonywały rozpoznania, szybko się wycofały i wyszliśmy z opresji cało. Pojechaliśmy dalej w nieznane. Na następnym postoju ojciec po konsultacji z nami postanowił, że pojedziemy na południe do majątku Czechy k/ Krakowa należącego do państwa Kleszczyńskich, z którymi współpracował w reprodukcji zbóż i utrzymywał przyjacielskie stosunki.

Buda cygańska

Żadnej rodziny, u której moglibyśmy się zatrzymać w tej części Polski nie mieliśmy. Jechaliśmy przeważnie bocznymi drogami, kierując się na Sandomierz. Do naszych uszu dochodziły, zwłaszcza nocą odgłosy walk toczonych między wojskami polskimi a niemieckimi, a na wschodzie cały widnokrąg był jedną wielką łuną wskazującą, że Armia Czerwona podąża za nami. Na drogach spotykaliśmy całe kolumny wojsk niemieckich i tłumy uciekinierów podążających na Zachód. Noce spędzaliśmy przeważnie w polach śpiąc na wozach, a w razie deszczu pod wozami. Jedynie 7-letni brat wraz z niania – Nataszą Ukrainką spali na wozie wyposażonym w budę „cygańską”, chroniącą od deszczu i kurzu w ciągu drogi. Niania ta była związana z naszą rodziną od I wojny światowej. Pochodziła z Czernichowskiej Guberni. Rodzice poznali ją w Kijowie, w którym przebywali w czasie I wojny światowej, chroniąc się przed niemiecką ofensywą, kiedy to na Wołyniu toczyły się ciężkie boje i zaległ front. Niania zajmowała się wychowaniem najpierw najstarszego brata, a później moim i reszty rodzeństwa. Nasz tabor poruszał się oczywiście powoli. Po około 10 dniach dojechaliśmy do Annopola nad Wisłą. Most przez rzekę był zniszczony, a oba brzegi łączył zbudowany przez Niemców most pontonowy, którym bez przerwy dniem i nocą sunął sznur pojazdów głównie wozów i pieszych na Zachód i żołnierzy niemieckich na Wschód. Z obu stron ruch regulowała niemiecka żandarmeria, która kontrolowała dokumenty i uciekinierów ze Wschodu zawracała często z powrotem. Wtedy w ogóle nie zdawałem sobie sprawy dlaczego. Dopiero po latach uświadomiłem sobie, że było to następstwem paktu Ribbentrop- Mołotow z 23 sierpnia 1943 r., który zakładał pierwotnie, że ZSRR w ramach podziału łupów otrzyma także Lubelszczyznę i oprze swą granicę na Narwi, Wiśle i Sanie i mieszkańcy tej części Polski mieli pozostać na miejscu, a nie przejeżdżać do niemieckiej strefy. Nam jednak udało się przedostać na drugi brzeg. Ojciec, który kończył studia w Lipsku i biegle znał język niemiecki bez trudu dogadał się z żandarmami, a ich dowódca po otrzymaniu złotej monety kazał ułatwić nam wjazd na pontony. Dalsza podróż przez tereny wiejskie upłynęła w znacznie spokojniejszych warunkach. Wieś nie była tu zniszczona. Nie odczuwało się jeszcze niemieckiej okupacji. Nasz tabor zatrzymał się w Opatowie, a my z ojcem parą koni pojechaliśmy do Czech, położonych k. Słomnik w powiecie miechowskim w odległości 40 km od Krakowa.”

Przyjęli nas bardzo serdecznie

„Chcieliśmy sprawdzić, czy możemy zatrzymać się w majątku Kleszczyńskich. Głową tamtejszej rodziny była pani Irena Kleszczyńska, żona Edwarda, senatora II RP, legionisty, później żołnierza Armii Krajowej. Kleszczyńscy przyjęli nas bardzo serdecznie i zaproponowali pomoc. Ojciec otrzymał stanowisko administratora ich majątku. Został już na miejscu, a ja naszą parą koni pojechałem do Opatowa po resztę rodziny. W pierwszych dniach października byliśmy znów razem. Mieliśmy dach nad głową i mogliśmy na nowo urządzać swoje życie. Ojciec trzymał się bardzo dzielnie i nie przejmował się utratą Zaturzec. Był to człowiek o bardzo szerokich horyzontach myślowych. Oprócz wykształcenia rolniczego miał jeszcze doktorat z filozofii. Uważał, że wojna, nie wojna a czasu nie wolno marnować. Młodsze rodzeństwo ojciec od razu wysłał do Krakowa. Zaczęli się uczyć w czynnych jeszcze szkołach średnich , a później na tajnych kompletach. Ja 1 listopada 1939 r. rozpocząłem pracę zawodową jako praktykant w Zakładzie Hodowli Roślin w Polanowicach w centralnym majątku Firmy Braci Kleszczyńskich, zajmującym się od 1922 r. hodowlą roślin. Znalazłem się tam pod ręką inż. Zygmunta Mazurkiewicza, znanego w Polsce hodowcy kilkudziesięciu odmian zbóż, buraków pastewnych i traw. Praktykowałem pod jego kierunkiem do sierpnia 1940 r. Od września tego roku rozpocząłem naukę w Szkole Rolniczej w Czernichowie k. Krakowa. Placówkę ta utworzyli Niemcy, którym zależało na kształceniu kadr dla rolnictwa. Przyjęli mnie tam od razu na drugi rok, zaliczając naukę w Cieszynie. Kierował nią Kazimierz Kuczyński . Była to szkoła dwuletnia. Ukończyłem ją więc w czerwcu 1941 r. , gdy rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka. Wtedy to, za zgodą ojca, postanowiłem w pierwszych dniach sierpnia udać się na Wołyń sprawdzić, co słychać w naszych Zaturcach. Ojciec na razie nie chciał wracać. W majątku Kleszczyńskich prowadził prace hodowlane nad pszenicami, plonem których stały się m.in. odmiany „Wygnanka” i „Stylowa”.

Trzeba było mieć zezwolenie

Jadąc na Wołyń Jan Lipiński nie przewidział tylko, że między Generalnym Gubernatorstwem a Kresami RP przyłączonymi do Ukrainy będzie granica, którą niełatwo będzie przekroczyć. Jego kilkakrotne próby spełzły na niczym. Trzeba było mieć specjalne zezwolenie.

– Na szczęście w Hrubieszowie mieszkał mój kolega ze szkoły w Czernichowie Józef Greger – wspomina Jan Lipiński – Znał on adres osoby, u której zatrzymywał się niemiecki łącznik jeżdżący co kilka dni między Hrubieszowem a Łuckiem. Poprzez nią wszedłem z nim w kontakt. Znałem jako tako język niemiecki, bo był on nauczany w szkole w Czernichowie. Wcześniej bowiem uczyłem się francuskiego. Jakoś się z tym niemieckim łącznikiem dogadałem, który za odpowiednią opłatą zgodził się przewieźć mnie przez granicę na motocyklu. O 11 wieczorem udało mi się z nim spotkać. Ubrał mnie w hełm i skórzany płaszcz i posadził na tylnym siedzeniu. Zabronił tylko zabrania przeze mnie jakichkolwiek pakunków, bo to mogłoby się wydać podejrzane. Obok mnie w przyczepce siadł drugi Niemiec, który usiłował nawet nawiązać ze mną rozmowę, ale ten siedzący za kierownicą machnął ręką, że nie musi tego robić. Granicę przejechaliśmy bez kontroli i nad ranem wjechaliśmy do Zaturzec. Poprosiłem Niemców, by zatrzymali się za kościołem, by najpierw porozmawiać z księdzem Rybickim zaprzyjaźnionym bardzo z naszą rodzina. Zastukałem do plebani. Proboszcz jeszcze spał. Musiałem poczekać aż się obudzi. Kiedy mnie zobaczył, bardzo się ucieszył i powiedział – jesteś pierwszym, który z Polski do nas przyjechał – Dla niego byłem kimś, kto przyjechał niemalże z raju okupowanego przez Niemców, ale raju odmiennego od tutejszego piekła zgotowanego tutejszym ludziom przez Sowietów. Gdy zacząłem słuchać informacji księdza o tym, co działo się w parafii pod naszą nieobecność, jeszcze raz skonstatowałem, że nasz ojciec wykazał dużą przenikliwość, podejmując decyzję o wyjeździe z Zaturzec. Gdybyśmy zostali w majątku, już dawno gnilibyśmy gdzieś w łagrach Sybiru. Po śniadaniu poszliśmy z księdzem do dworu odległego o jakieś półtora kilometra. Po drodze minęliśmy cmentarz. Zajrzałem do niego, by zobaczyć nasz rodzinny grobowiec , w którym spoczywał stryj Wacław, moja mama i jeden z braci, który zmarł po kilku tygodniach życia. Widać było, że płyty, przez które wkładało się trumny były rozbite. Ktoś jednak pozalepiał uszkodzenia gliną i nie mogłem stwierdzić, czy wnętrze grobowca zostało sprofanowane czy nie. W majątku przywitał mnie pan Sawicki, Ukrainiec będący w czasach sowieckich dyrektorem sowchozu , który został w nim urządzony.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply