I chociaż obecność nad Odrą-Nysą nastąpiła gigantycznym kosztem: wcześniejszymi zaborami, okupacją, masowymi przesiedleniami i kolejną utratą niepodległości, to obecnie Polska jest teoretycznie wolna i właśnie teraz następuje najlepszy czas na ostateczne powiązanie Ziem Zachodnich z resztą kraju, na uświadomienie sobie ich znaczenia, na potraktowanie ich posiadania jako historycznego zwycięstwa w wojnie wydanej przez niemiecki militaryzm.

Kapitulancki nurt w polskiej myśli politycznej zazwyczaj przeciwstawia sobie te dwie kwestie, traktując je nie dość, że osobno, to jeszcze jako wzajemnie się znoszące. Nie ma to nic wspólnego z intelektualną uczciwością, a już na pewno nie z polską racją stanu. Tymczasem nawet w szeroko rozumianym nurcie patriotycznym powstał swoisty „patriotyzm symetrii”, który każe nie żądać dla siebie zbyt wiele, a którego egzemplifikacją jest stosunek do ww. zagadnień.

Pierwszym argumentem, który powinien nasuwać się niemal automatycznie, jest fakt, że zarówno na Ziemiach Odzyskanych, jak i na Kresach Wschodnich, żyją Polacy – przedstawiciele wszak tego samego narodu. Symbolicznie powinniśmy zatem panować nie nad Polską z Kresami /bez Ziem Odzyskanych lub Polską bez Kresów/z Ziemiami Odzyskanymi, lecz nad całością terytoriów, na których mieszkają Polacy od kilku co najmniej pokoleń.

Po drugie, chociaż we Wrocławiu czy Szczecinie mieszka dopiero trzecie pokolenie Polaków, to są to bezsprzecznie miasta z ludnością polską i pod tym względem niemal monoetniczne. Symboliczne zrzekanie się tych terenów jest po prostu aktem narodowej zdrady – bez względu na to, jak bardzo sentymentalny ktoś ma stosunek do Kresów i jak wiele byłby w stanie dla nich poświęcić. Kwestie te trzeba traktować rozłącznie, gdy chodzi o uregulowanie ich stosunku do Polski, natomiast trzeba je traktować jako obszary zabiegania o tę samą rację stanu, czyli o rację stanu Polski i pod tym względem Kresy Wschodnie i Ziemie Odzyskane stanowią część tego samego obszaru aktywności, który skupia zbiorowy wysiłek narodowy.

Po trzecie, choć polska ludność autochtoniczna Wrocławia czy Szczecina – szczególnie w tym drugim przypadku – była przed 1945 znikoma liczebnie, to jednak do decydującego dla nich momentu historycznego istniała i była obecna w tych miastach, jak i w okolicznych regionach. Mimo bardzo dużych różnic między autochtonami a kresowianami wypędzonymi na Zachód, obydwie grupy reprezentowały dokładnie ten sam naród. Polacy w przedwojennym Wrocławiu czy Szczecinie właśnie dlatego nazywali się Polakami, bo czuli obecność historycznego organizmu, jakim jest Polska – także wcześniej, gdy państwo polskie nie istniało po rozbiorach. Wobec tego obecność kresowych Polaków na Ziemiach Odzyskanych – choć znaleźli się tam nie z własnej woli – należy traktować jako dopełnienie tamtejszej wspólnoty narodowej, którą pielęgnowali z kolei w swoim polskim mikro-świecie przez długie lata autochtoniczny Polacy. Obecność większości polskiej na Ziemiach Odzyskanych jest więc ukoronowaniem trwania polskości wbrew wszystkim i wszystkiemu pod różnymi formami pruskiej i niemieckiej opresji przez autochtonów. Jeśli polska wspólnota narodowa ma być wspólnotą na poważnie, to nie istnieje sprzeczność między polską obecnością sprzed wojny i po wojnie na dawnych terenach III Rzeszy, ponieważ dla obydwu zbiorowości wchodzących w skład narodu polskiego ten stan rzeczy jest korzystny jako będący realizacją polskiej racji stanu – wspólnej i tożsamej dla obydwu grup.

Po czwarte, obecność polska nad Odrą i Nysą Łużycką jest wielkim historycznym zwycięstwem Polaków nad niemczyzną, która od końca XVIII wieku śmiertelnie zagrażała polskiej państwowości i polskiemu żywiołowi narodowemu. Wypchnięcie Niemiec za Odrę i Nysę jest spełnieniem marzeń pokoleń rodaków, pragnących oddalenia niebezpieczeństwa płynącego z tego kierunku. Jest to też najkrótsza możliwa granica między żywiołem polskim i niemieckim, więc polska obecność na Ziemiach Zachodnich ma głęboki sens; wobec tego obrona obecnego stanu posiadania, a więc również stanu posiadania na Ziemiach Zachodnich, powinna być równoznaczna z obroną Ojczyzny jako całości. I chociaż obecność nad Odrą-Nysą nastąpiła gigantycznym kosztem: wcześniejszymi zaborami, okupacją, masowymi przesiedleniami i utratą niepodległości po raz kolejny, to obecnie Polska jest teoretycznie wolna i właśnie teraz następuje najlepszy czas na ostateczne powiązanie Ziem Zachodnich z resztą kraju, na uświadomienie sobie ich znaczenia, na potraktowanie ich posiadania jako historycznego zwycięstwa w wojnie wydanej przez niemiecki militaryzm. Tutaj Polska odniosła okupione wieloma ofiarami przez wiele pokoleń, ale mimo wszystko historyczne zwycięstwo. Następuje czas, by je w pełni skonsumować, gdyż w „Polsce Ludowej” nie było to, rzecz jasna, możliwe. Jeśli ofiara tych, którzy walczyli z Niemcami w każdym możliwym wymiarze i na każdym możliwym odcinku na rzecz polskości, ma nie pójść na marne, jeśli wspólnota ukształtowana przez historię będąca obecna w naszej tożsamości ma być wspólnotą autentyczną, to trzeba ten wysiłek i ofiary przodków potraktować równie poważnie i jako pełne zobowiązanie na rzecz przeszłych i przyszłych pokoleń.

Po piąte, Ziemie Odzyskane to pradawne dziedzictwo piastowskie i chociaż od czasów Piastów do czasów dzisiejszych mieliśmy po drodze Jagiellonów czy II RP, które to ośrodki polityczne nie aspirowały bezpośrednio do tych terenów, to przecież nie po to mówimy o 1000-letniej historii Polski, bo uważać to za pusty frazes, tylko dlatego, że datujemy ją właśnie od chrztu Mieszka I i jego dworu, od czasów książąt i królów piastowskich. To oni toczyli na tych terenach zaciekłe boje z niemczyzną, wobec tego powrót Polski po tak długim czasie jest realizacją testamentu tych, którzy położyli podwaliny pod nasze 1000-letnie dzieje. Wyrzekanie się dziedzictwa piastowskiego to wyrzekanie się podstaw historii Polski. O między innymi piastowskim rodowodzie Polaków pamiętała Maria Konopnicka, pisząc w 1908 roku „Rotę”, w której nazywała nasz naród „królewskim szczepem piastowym”, a przecież z pozoru ten wątek z najdawniejszej historii Polski powinien u progu XX wieku być dawno wygaszony.

Jednocześnie można sobie zadać pytanie – co mają wspólnego Piastowie i tamta Polska z przesiedleńcami ze Wschodu, wszak Kresy i kresowianie nie kojarzą się prawie w ogóle z Piastami. Tutaj odpowiedź jest jednocześnie odpowiedzią na pytanie o sens wspólnoty narodowej – ta jest kontynuacją dziejów WSZYSTKICH Polaków i tych, którzy na rzecz Polski i polskości działali. Pod tym względem Piastowie to protoplaści Polaków jako narodu, a więc także Kresowian. Kresowianie zaś – to kontynuatorzy spuścizny Piastów (oczywiście nie tylko). Ci mają więc równe z innymi Polakami prawa do Ziem Odzyskanych, tak samo zresztą, jak dziedzictwo Kresów Wschodnich jest dziedzictwem także tych Polaków, którzy nie mają z nimi żadnych związków rodzinnych, jak również tych Polaków, którzy dopiero się urodzą. Dziedzictwo narodowe to coś, co nie przedawnia się w żadnym pokoleniu. Ponadto, nie byłoby przecież polskich Kresów Wschodnich, gdyby nie było Polski jako takiej. Ta zaś została powierzona nam najpierw przez Mieszka i Bolesława. Tutaj z kolei próbowali swoje ugrać komuniści posługujący się klasyczną perfidią, swoim modus operandi. Komuniści chętnie odwoływali się do dziedzictwa Piastów, aby zalegitymizować zachodnie granice i istnienie sowieckiego protektoratu, jakim była „Polska Ludowa”. Jednocześnie polskość Kresów była w czasach komunizmu tematem tabu, wobec czego cały wysiłek propagandowy komunistów należy traktować jako jedną wielką fasadę i imitowanie kontynuacji dziejów narodu i państwa polskiego – tej bowiem nie ma bez Kresów Wschodnich. Nie zmieni tego obłudne odwoływanie się przez reżim do spuścizny piastowskiej, gdyż widać od początku, że komuniści nie traktowali wspólnoty przez nich powołanej poważnie, nie traktowali jej jako swego rodzaju continuum. Traktowali je jako pretekst do legitymizacji władzy i utraty przez Polskę niepodległości na rzecz Moskwy. Byli więc zarówno zdrajcami sprawy Kresów, jak i sprawy Ziem Odzyskanych, jak i zdrajcami Polski w ogóle.

Wreszcie, stosunek Niemców do Polaków na Ziemiach Odzyskanych był przed powrotem tychże w granice Polski wysoce negatywny, obliczony na wynarodowienie. I chociaż w polityce międzynarodowej nie istnieje pojęcie sprawiedliwości czy słuszności, to jednak w imieniu tych wynaradawianych w przeszłości odnieśliśmy zwycięstwo i spłaciliśmy wobec nich dług. To Polacy wygrali, a Niemcy ostatecznie przegrali. Skoro oni jako mniejszość trwali tam będąc świadomymi Polakami czującymi więź z Polską, to najwyższą formą zapłaty za to jest obecność tam Polski jako państwa – po to, aby żaden Polak nigdy nie był już tam wynaradawiany. Państwo polskie jest bowiem najbardziej niezawodną instytucją zapobiegającą depolonizacji.

Z kolei Górny Śląsk, Gdańsk, Warmia czy Mazury mają dostatecznie bogatą polską historię, byśmy o lokalnych wątkach niemieckich pamiętali jedynie z czystej uprzejmości (o wątkach niemieckich pamiętają Niemcy i nie ma powodu, by ich w tym wyręczali Polacy), przy czym „polska historia” to termin nie związany bezpośrednio z państwowością – bo przecież wymienione regiony dłużej lub krócej pozostawały poza polskimi granicami – lecz przede wszystkim z narodem polskim. Ograniczanie się do ram państwa powodowałoby między innymi to, że odcinamy się dziś od Kresów Wschodnich, co jest oczywiście niedopuszczalne.

Kolejnym argumentem, który jest wręcz oczywisty, to po prostu słuszne ukaranie III Rzeszy za zbrodnie wojenne i agresję – na rzecz kogo miałaby stracić terytoria, jeśli nie na rzecz Polski? Sprowadzanie antypolskiej polityki niemieckiej do III Rzeszy jest oczywiście zawężeniem perspektywy, bo III Rzesza to jedynie ukoronowanie dążeń niemczyzny do panowania nad ziemiami polskimi, a dalej nad całą Wschodnią Europą. Niemniej, to właśnie na utraconych przez III Rzeszę terenach poparcie dla hitleryzmu było najwyższe. Właśnie w tym wypadku prawda historyczna jest tym, co przemawia na korzyść Polski, Polacy mają wręcz moralny obowiązek – nie mówiąc już o moralnym prawie – do obecności na ziemiach, gdzie hitleryzm święcił tryumfy. Każdy przejaw rewizjonizmu można kontrować nie tylko wystawianiem rachunków za zniszczoną Warszawę czy za zrabowane mienie, ale także przypominaniem zachodnim sąsiadom, że „ktoś” tego Hitlera jednak wyniósł do władzy i byli to następcy pokoleń wychowanych w duchu skrajnie antypolskiego pruskiego militaryzmu, którego hitleryzm był po prostu skrajną formą. Powrót nad Odrę i Nysę był więc nie tylko rekompensatą za zbrodnie niemieckie – daleko zresztą niewystarczającą – ale też wystawieniem historycznych rachunków niemczyźnie za wieloletnią ekspansywną politykę mającą na celu wyniszczenie polskości – także na Górnym Śląsku czy w Poznańskiem pod zaborem.

Rzecz jasna nie ma tutaj żadnej analogii wobec utraty Kresów, bo po pierwsze – ofiara wojny powinna otrzymać realną rekompensatę jako wartość dodaną, a nie być przesuwaną na mapie (Stalin używał zapałek do wyznaczania powojennych granic „Polski Ludowej”, co jednocześnie bardzo bawiło jego kolegę po kielichu Churchilla) poprzez stratę jakiegokolwiek terytorium. Zresztą, co niby miałoby zrekompensować utratę choćby bardzo ważnej dla Polaków świątyni, jaką jest archikatedra lwowska – druga polska archikatedra po gnieźnieńskiej, co miałoby zrekompensować utratę Łyczakowa z jego nekropolią, Ostrej Bramy w Wilnie czy krajobrazów nadniemeńskich utrwalonych po wieczne czasy w kanonie polskiej literatury? Nie istnieje w doczesnym porządku ziemskim ekwiwalent tych miejsc, a już na pewno nie były to w 1945 ruiny wrocławskiej starówki czy zbombardowany szczeciński port i stocznia. Nawet powojenny Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej dobrze to rozumiał (zaakceptowany przez aliantów zachodnich i ZSRS rząd pisał w dokumentach o Ziemiach Odzyskanych jako rekompensacie od Niemiec, nie było mowy o Kresach), rozumieli to także m.in. dowódcy Narodowych Sił Zbrojnych – nikt nie mówił o żadnej „zamianie”, tylko o realnym wzmocnieniu w zwycięskiej w założeniach wojnie kosztem pokonanych Niemiec, których byłe ziemie należało zająć zbrojnie i przyłączyć do państwa polskiego.

Oczywiście, ten cel – wolna Polska z Ziemiami Zachodnimi – osiągnięto dopiero po 1989. Nie zwalnia to nas jednak absolutnie w żadnym momencie i pod żadnym względem z troski o dziedzictwo kresowe i o tamtejszych Polaków. Po pierwsze dlatego, że byłoby to po prostu nieprzyzwoite, byłoby zdradą w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Po drugie – osiągnięcie historycznego celu Polaków na Zachodzie nie usprawiedliwia potencjalnej rezygnacji z udostępniania walorów wspólnoty narodowej Polakom pozostałym na Kresach. Państwo polskie poprzez terytorialny przyrost na Zachodzie wzmocniło się, a na pewno jest mocniejsze, niż byłoby bez żadnych nabytków terytorialnych – dlaczego na tym wzmocnieniu mają nie korzystać Polacy na Kresach, skoro polskie państwo ma służyć także im? Skupienie się jedynie na odcinku zachodnim i na utrzymywaniu narodowego stanu posiadania byłoby zdradą 1000-letniej historii państwa i narodu na równi z tym, jakiego dokonali komuniści, byłoby też zaprzepaszczeniem historycznego zwycięstwa na Zachodzie, bo te ma służyć całemu narodowi, a nie tylko tej części żyjącej w graniach Rzeczypospolitej obecnie.

W końcu – nie powinno nam być obojętne, że Ziemie Odzyskane były świadkiem historii Polski. Wojny pierwszych Piastów, oblężenie Głogowa, bitwa na Psim Polu czy pod Legnicą – ziemia ta zroszona jest polską krwią, więc powinna już choćby z tego powodu być dla nas ojczystą. Tutaj walczono o państwo polskie, o jego granice. Tutaj też przelewali krew żołnierze Wojska Polskiego utworzonego w Związku Sowieckim podczas II wojny światowej. Dowodzeni przez pijanych komunistycznych generałów jak towarzysz „Walter” ginęli niepotrzebnie, stając się trybikami w wielkiej machinie wojennej sowietów i dopisując kolejny tragiczny rozdział w historii Polski. Operacja łużycka czy bitwa o Wał Pomorski – ginący tam Polacy walczyli po to, by zniszczyć zbrojnie wroga – choć ich tragizm polegał na tym, że musieli walczyć u boku drugiego wroga, ale o ile ich ofiara ma nie iść na marne, to już w wolnej Polsce dali oni Polakom solidne podstawy, by traktować Ziemie Odzyskane jak polskie, bo polską krwią okupione. To oni też przypomnieli nam, że Polska tam kiedyś była, że dawne piastowskie tereny nie są dla Polaków egzotyczne. Bo przecież, gdyby mogli, to nie zdobywaliby Pomorza czy Dolnego Śląska dla sowietów czy „Polski Ludowej” (na jedno wychodzi), tylko na rzecz Polski wolnej. Tym bardziej w wolnej dziś teoretycznie Polsce ciąży obowiązek na nas utrzymania wywalczonego stanu posiadania i rozsądnego wykorzystania go dla całości narodu polskiego (w tym tego, który żyje na Kresach).

Ponadto, o ile Szczecin czy Wrocław wyglądają do dziś jak niemieckie miasta, bo takimi były przez długi czas, to wyglądają tak tylko dlatego, że zostały w ten sposób odbudowane przez Polaków. Skrajnie wyniszczony naród, który wpadł z okupacji niemieckiej pod sowiecką, zdołał odbudować te miasta w krańcowo niekorzystnych warunkach, podlegając na domiar złego władzy wrogiej polskiemu interesowi narodowemu. Oczywiście, dało się zrobić to lepiej, dochodziło do bezsensownego wyburzania zabytkowych obiektów, ale nie dochodziłoby do tego, gdyby te tereny przyłączono do niepodległej Polski, a nie do sowieckiego protektoratu zwanego „Polską Ludową” (rządzonego przez przedstawicieli „dyktatury ciemniaków”, którzy nie mieli pojęcia o niczym poza mordowaniem i kłamaniem), za posunięcia władz którego Polacy odpowiadają w takim samym stopniu jak za general-gubernatora Hansa Franka i którego istnienie to przecież efekt wywołanej przez Niemców wojny. Odbudowując Wrocław czy Szczecin Polacy sami wystawili więc sobie pomnik, do którego mają prawo w pierwszej kolejności i w którym mają prawo żyć jak w domu postawionym własnoręcznie od fundamentów. To Niemcy zaś haniebnie zwieńczyli swoją niekrótką obecność w tych miastach, niszcząc je bezwzględnie.

Warto sobie zdać sprawę, że ten sposób myślenia wywoła lawinę oskarżeń o „nacjonalizm” rozumiany jako coś bardzo złego i coś, czego trzeba się wstydzić i wyrzec. Tylko skoro my jesteśmy nacjonalistami, to jak nazwać tych, którzy czynią z tego zarzut..?

Marcin Skalski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. muni
    muni :

    Ten artykuł jest na tyle dobry, na ile potrafimy samodzielnie obronić ten darowany zachód. A potrafimy? Nie. Mamy wciąż te Ziemie O. z łaski aliantów i obecnych władców Niemiec i ich przydupasów. Jak nadejdzie chwila, to się po to zgłoszą i patetyczne mowy o odbudowie, która nam nadała jakieś prawa, jakieś odnośniki do Piasta Kołodzieja są równie dobre jak roszczenia Bułgarii do Nadwołża, bo ponoć stamtąd pochodzą.
    Skoro więc posiadamy te poniemieckie nadania i nie wiadomo, czy nie trzeba będzie się wynosić, to lepiej mieć gdzie wylądować, a nie skończyć znów w jakimś kadłubku rodzaju GG.
    A po drugie, kiedy tylko wjeżdżam na poniemieckie terytoria czuję to i widzę na każdym kroku. O ile pobudowano trochę w miastach, coś rozbudowano, to na “prowincji” często jedynym śladem po 70 latach Polski jest betonowy przystanek PKSu i kiosk Ruchu, lub pawilonik GSu. Łatwiej będzie przekonać część Białorusinów i Ukraińców, że lepiej im będzie w “unijnej strefiie” (póki co), czyli odrodzić myśl o RP wielu narodów, niż liczyć na to, że patologicznie agresywne Niemcy staną się nagle gołąbkami. Taką mam koncepcję, jak ktoś chce przeczytać, to rozwijam to “u siebie”: http://xiezyc.blogspot.com/2014/01/na-zielonej-ukrainie.html