Wojna zastygła w bursztynie

W tym roku Republika Górskiego Karabachu obchodzi 20-lecie swojej niepodległości. Nie jest jednak uznawana przez żadne państwo na świecie. Nawet Armenia nie uznała Republiki Karabachu, traktując to jako kompromis podczas negocjacji prowadzonych w sprawie spornego terytorium jakim niewątpliwie jest Karabach. Lecz tak czy inaczej, Republika Górskiego Karabachu to niepodległe państwo, tylko bardzo niezwykłe.

Górski Karabach pozostawia dwojakie wrażenie. Z jednej strony – bujna roślinność ciesząca oko po doznaniu surowego minimalizmu armeńskich gór. Ciepły i wilgotny klimat dzięki bliskości Morza Kaspijskiego mógłby uszczęśliwić deszczami całą Armenię – lecz ona chowa się za tamtejsze grzbiety gór i praktycznie cała rozciąga się na terenach górzystych. „Klimat mamy iście londyński” – z dumną mówią mieszkańcy Karabachu. Przy tym wymawiają to czystą ruszczyzną, co dla Armeńczyków jest już coraz większą rzadkością. Co więcej, w przeciwieństwie do Erewania, nawet większość szyldów jest tutaj dwujęzycznych.

Z drugiej strony na całym obszarze Karabachu odczuwa się podskórny niepokój przyfrontowych terenów. Epiczna, zbudowana za szczodre datki diaspory 400-kilometrowa „droga życia”, wzdłuż której krzepcy dziadkowie sprzedają ormiańską dereniówkę, skręcając na miasto Goris staje się coraz bardziej pusta. Osady korytarza laczyńskiego witają głębokimi bruzdami od odłamków i kul, rażącym ubóstwem i wrażeniem jakby człowiek przeniósł się w czasie.

Tłumnie nie jest także i w czystym, malowniczym Stepanakercie. Wystarczy nieco odejść od pięknego i odbudowanego centrum miasta, a trafia się do epoki sowieckiej lat 80-tych – a tam można zobaczyć rzadkie okazy Łady Żiguli, staruszków siedzących przy klatkach schodowych budynków mieszkalnych tzw. chruszczowek, matki z dziećmi w podwórzach, na których suszy się pranie. Ludzie tam żyjący widocznie różnią się od „nizinnych” Ormian podejściem do życia, choć tamtejsza ludność tego nie dostrzega. „Dobrze tu u Was” – mówię. „Uhm, dobrze – potakuje mężczyzna siedzący przy barze – tylko ludzie jacyś źli”. „Dlaczego?” – „Bo życie jest ciężkie”.

Jednak złych ludzi w Karabachu ja nie spotkałem. Ale obcy od razu staje się obiektem zainteresowania, widać go z daleka. I przybysz z zewnątrz powinien od razu zarejestrować się. Pobyt gości w Republice Górnego Karabachu powinien być udokumentowany. Pójdziesz tam gdzie nie trzeba, to wsadzą cię w autobus do Erywania i do widzenia. Czujesz się tutaj jak wagarowicz w szkole. A dokładniej, jak garnizonowy żołnierz, który spóźnił się na poranną zmianę warty.

W 1991 roku obwód autonomiczny Górskiego Karabachu ogłosił swoją niepodległość, będąc już w stanie wojny z Azerbejdżanem. Maleńka republika była całkowicie blokowana i ostrzeliwana, dokonywano czystek etnicznych. W 1992 roku wybuchła już prawdziwa wojna z użyciem ciężkiego uzbrojenia i lotnictwa bojowego.

Tamten konflikt zbrojny potoczył się zupełnie nie na korzyść Baku. Na skutek umowy o zawieszeniu broni w 1994 roku Republika Górskiego Karabach utraciła 20% terytorium, które otrzymała od ZSRR jako autonomiczny obwód, lecz przy tym otrzymała inne regiony, które po rozpadzie ZSRR nie wchodziły w skład autonomii. Dzięki temu ustalona została lądowa granica między Republiką Górskiego Karabachu a Armenią.

W późniejszym czasie Republice Karabachu udało się zbudować zdolną do walki armię, walczącą ramię w ramię z siłami armeńskimi. Przy czym, wszystko co się da, w szczególności umundurowanie, dla sił zbrojnych produkuje się na tutaj na miejscu. Dziś, niezależnie od ciągłego napięcia na linii z wojskami Azerbejdżanu, Republika Górskiego Karabachu to jeden z nielicznych punktów zapalnych na świecie, gdzie do tej pory nie było potrzeby rozmieszczenia międzynarodowych sił ONZ.

Tak więc, Republika Górskiego Karabachu to garnizon. Jednak mieszkańcom Karabachu udało się nie dopuścić do zbyt dużego wpływu kwestii militarnej na procesy polityczne. W Republice odbywają się wybory, prezydenci zmieniają się zgodnie z mijającą kandydaturą, władza nie jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Według danych Freedom House, w kwestii swobód obywatelskich i demokratyzacji państwa Republika Górskiego Karabachu znacznie wyprzedza Azerbejdżan.

I jeszcze jedno. Nie wiedzieć dlaczego właśnie tutaj, w tej cichej Republice, czujesz, że owa garnizonowość, będąca na porządku dziennym – jest czymś więcej, niż cechą szczególną Karabachu. To znak czasu. W jeden wielki obszar wojenny zamieniła się Gruzja. Wymarłe i opustoszałe kraje bałtyckie z ich karykaturalnym faszyzmem – czym one są jak nie przyczółkiem NATO? Naddniestrze – to z kolei jawnie rosyjski garnizon. Wraz z rozmieszczeniem elementów amerykańskiego systemu obrony Antybalistycznej garnizonowy duch wciąż przenika do Polski i Rumunii. Bez wątpienia świat stoi na progu wielkich wydarzeń.

Gospodarka Republiki Górskiego Karabachu także funkcjonuje nietypowo. Myje się tutaj złoto, zakłada bukowe parkiety, uprawia warzywa, owoce, piecze się chleb, nawet energię mają swoją. Przed wojną tkano jeszcze jedwab, ale po jej zakończeniu okazało się, że odbudowanie fabryki nie ma sensu. Chińczyków i tak nikt nie przegoni. Dlatego zamiast jedwabiu pędzą tutaj pyszną wódkę z morwy. Oczywiście Republika otrzymuje dotacje od Armenii. Jedno tylko wspieranie armii, która powinna zapewnić obronę wzdłuż wszystkich granic, wymaga nie małych nakładów finansowych.

Z drugiej strony, dla diaspory (Ormian w diasporze jest dwa razy więcej niż w samej Armenii i Republice Górskiego Karabachu razem wziętych) Karabach stał się miejscem pielgrzymek, swego rodzaju Izraelem. Ormiańska młodzież przyjeżdża tam, aby przejść swoisty obrzęd inicjacji, zobaczyć Republikę, która wywalczyła swoją niepodległość. Dla ormiańskiego ducha historycznego po dokonaniu ludobójstwa w ormiańskiej Turcji i utracie Zachodniej Armenii na początku XX wieku Karabach jest swego rodzaju drogowskazem. Nie dziwne, że liczni bogaci Ormianie uważają za swój obowiązek inwestować w gospodarkę i infrastrukturę Republiki. Każdego roku Wszechormiański Fundusz organizuje telemaraton i zbiera pieniądze od Ormian z całego świata na odbudowę i rozwój Republiki. I jest to jedna z wielu integrujących inicjatyw.

Choć Stepanakert jest już miastem z widokami na przyszłość (w tej kwestii wybudowano nawet supernowoczesny port lotniczy), to zaleczyć rany po wojnie Republika Górskiego Karabachu na razie nie zdołała. Drugie co do wielkości miasto Republiki – Szusza nadal leży w gruzach. Rozmiaru poniesionych strat i zniszczeń nie może nawet ukryć bujna roślinność. Liczne górskie wioski obróciły się w stosy gruzu i przypominają teraz opuszczone pogorzeliska. Ruiny miasteczka Agdam przy granicy z Azerbejdżanem nie sposób odróżnić od starogreckich ruin – jednak iluzję tę burzą szkielety zniszczonych bojowych wozów piechoty. Między zboczami gór naciągnięte są specjalne druciane liny, co stanowi przeszkodę podczas niespodziewanego nalotu nieprzyjaciela (chociaż azerbejdżańskiemu statkowi powietrznemu drona przelecieć one nie przeszkodziły). A bliżej linii granicznej rozstawione zostały pola minowe z niebieskimi tabliczkami saperów z Halo Trust. W wielu wsiach są problemy z dostępem do wody i paliwa, zapasy których zużyto podczas wojny. Ludność tam zamieszkująca boryka się jeszcze z wieloma innymi problemami.

Jeden z ważniejszych to demografia. Niski przyrost naturalny i emigracje, to powód zaniepokojenia Armenii, ale podwójnie silnie oddziaływujący na rejon Karabachu. Według statystyk tamtejszej administracji, aby w przyszłości powstrzymać demograficzną i kulturową presję ze strony Azerbejdżanu, liczba ludności Republiki Górskiego Karabachu powinna przekroczyć 150 tys. osób. Do osiągnięcia tego celu miejscowa władza ustanowiła niebywałe dla Armenii ulgi socjalne: oprocentowanie kredytów hipotecznych 6% w stosunku rocznym, wysokie świadczenia dla rodziców nowo narodzonych dzieci, powszechny dostęp do opieki zdrowotnej i edukacji (na takim poziomie, jaki jest możliwy w izolowanej republice).

Wszelkich starań dokładają także mieszkający za granicą mecenasi. Jednym z najbardziej znanych jest moskiewski deweloper Levon Hajrapetjan, który swoją rodzinną wioskę przekształcił w Bank – „małą Szwajcarię”. Wypłaca on chłopom pensje i emerytury, odbudowuje miejscową komunikację i wspiera przemysł. Jakiś czas temu urządził także zbiorowy ślub – w zabytkowym monastyrze Gandzasar za jednym razem związek małżeński zawarło ponad 700 par. Jednak zasiedlenie przyfrontowych terenów nie jest takie proste – spacer z dzieckiem ryzykują tylko ci, którzy nie mają już innego wyboru.

Uczucie strachu w rejonie Karabachu związane jest głównie z bliżej nieokreśloną sytuacją polityczną. Niektórzy mówią, że od razu po wojnie, nie zależnie od tego, że kraj leżał w ruinach i wszyscy odczuwali ogrom strat, wiara w lepszą przyszłość brała górę – przesiąknięci zapachem prochu zwycięzcy poczuli się nowymi gospodarzami rejonu Karabachu. Dziś o przyszłości Karabachu decydują nie tyle Erywań i Baku, ile Moskwa, Bruksela i Waszyngton. Karabach, w gruncie rzeczy, tak jak i Armenia, stał się zakładnikiem zmian jakie dokonały się na politycznej i gospodarczej mapie świata.

Z jednej strony interesy związane z tranzytem na Zachód kaspijskiej ropy i gazu, sprawiają, że Armenia jest wystawiona na działania ze strony lobbystów zajmujących się transportem węglowodorów. Z drugiej zaś, przewagę nad Azerbejdżanem zaczyna mieć Turcja. Iran stara się zachować status quo, ponieważ w innym wypadku rozmieszczenie przez Zachód międzynarodowych sił ONZ w Karabachu może stać się preludium do ataku na Teheran.

Postawa Kremla w tej sprawie pozostaje całkowicie niezrozumiałą. Rosyjscy politycy często przyglądają się sytuacji w rejonie Karabachu, co samo w sobie na niewiele się zdaje. Rosja i Armenia są oficjalnymi wojskowymi sojusznikami w ramach Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, natomiast Moskwa dostarcza Armenii broń dla jej własnego użytku. Jednocześnie Moskwa dostarcza broń ciężką Azerbejdżanowi, która może być wykorzystana jedynie przeciwko Armenii, co przeczy regulaminowi OUBZ. Mało tego, jeśli rozpocznie się konflikt zbrojny, to dotknie on Armenię, a razem z nią bazę wojenną FR w Giumri, czy chce tego Moskwa czy nie. „Już określcie się w tej Moskwie, czego wy tak naprawdę chcecie” – proszono mnie przed odjazdem.

Z racji tego, że do konfliktu wciągniętych zostało od razu kilku poważnych graczy, których interesy przeczą sobie wzajemnie, zewnętrzni zainteresowani nie mogą dojść do żadnego kompromisu. A tym bardziej same państwa biorące udział w konflikcie, czyli Armenia i Azerbejdżan. Podsumowując, konflikt na tym etapie nie może zostać rozwiązany, a przynajmniej nie w taki sposób, aby nastał długotrwały pokój. Jak na razie zostaje zachowana względna równowaga, dlatego w najbliższym czasie wznowienie działań wojennych jest mało prawdopodobne.

Michaił Martunin

źródło: rosbalt.ru

tłumaczenie:Justyna Matyjek

red. twg

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply