Strach pomyśleć z jaką furią musiałby się dziś spotkać nieszczęsny redaktor Giedroyć z jego nieodpowiedzialnym radykalizmem, gdyby zamiast o sprzedawaniu neutralności, zaczął swoim zwyczajem mówić coś o możliwości polsko-rosyjskiego sojuszu i to jeszcze wymierzonego w państwo ukraińskie?

Większość przedstawicieli naszych patriotycznie rezonujących elit wydaje się być święcie przekonana, iż patriotyzm – rozumiany jako wierność partykularnie pojmowanemu interesowi narodowemu – jest czymś co najmniej moralnie podejrzanym. Patriotyzm jest w Polsce dobry, gdy jest „uniwersalny”, gdy się wyraża w haśle walki „za wolność waszą i naszą” i nie ma żadnego znaczenia, że „uniwersalny patriotyzm” to oksymoron. Nie wszyscy oczywiście przyznają się do swej intelektualnej nonszalancji wprost, jak pewien młody publicysta, który ma dość „geopolitycznych dyrdymałów” i „gadek o tym czy się nam to opłaca”. Nie każdy też potrafi nadać swoim wierzeniom szlachetną formę mitu, jak to uczynił Tomasz Sakiewicz, starający się położyć religijne podwaliny pod utożsamienie polskiego interesu narodowego z interesami innych narodów „Jagiellońskiej Polski”. Większość polskich inteligentów bywa po prostu „porażona” lub „zszokowana” brakiem ukraińskiego patriotyzmu u kogoś, kto ma odwagę nazywać się Polakiem.

Stawianie własnego interesu narodowego na równi z interesami innych narodów obraża nie tylko polityczną logikę, ale i elementarną etykę. Z punktu widzenia klasycznych zasad moralnych postawa taka jest równie aberracyjna, co nieumiejętność rozróżnienia pomiędzy powinnościami względem własnej i cudzej rodziny. Tomasz Sakiewicz, pisząc o wymieszaniu (a więc o faktycznej niemożności rozróżnienia) polskiego patriotyzmu z patriotyzmem ukraińskim, deklaruje taką postawę niemal wprost. Czymże bowiem jest patriotyzm, jeśli nie powinnością? Jeśli Sakiewicz i media mu podległe, a więc Gazeta Polska, Niezależna.pl czy telewizja Republika nie potrafią odróżnić powinności względem własnego kraju od powinności względem Ukrainy, to naszym obowiązkiem jest z kolei podkreślanie na każdym kroku, że postulowany przez Sakiewicza „patriotyzm jagielloński” nie jest polskim patriotyzmem i w rzeczywistości niejednokrotnie skutkuje poświęcaniem interesu Polski na ołtarzu interesów „Jagiellońskiej Europy”. Każdy, kto zna nieco lepiej specyfikę polskiej debaty publicznej nie tylko dwóch ostatnich lat, ale ostatnich dwóch stuleci, każdy, kto nie abstrahuje od patologicznych warunków, w jakich wykuwała się nasza „myśl polityczna”, zapewne zgodzi się, że książka Sakiewicza, jego metoda publicystyczna, cała jego geopolityczna wyobraźnia, nie jest nad Wisłą ani niczym dziwnym, ani nietypowym, lecz, że jest to raczej symptomatyczny sposób myślenia dla sporej części polskiego społeczeństwa, a przede wszystkim polskich elit.

Rzadko artykułowany wprost mesjanistyczny system wierzeń tkwi głęboko w polskiej podświadomości. Gdyby pozbierać dowodzące tego wypowiedzi naszych publicystów i polityków tylko z ostatniego roku, powstałaby z nich bez wątpienia sporych rozmiarów publikacja. Do najmniej mądrych należą tu wypowiedzi Bronisława Komorowskiego oraz szefa RBN – Stanisława Kozieja. Obaj wysocy urzędnicy jednym głosem bez najmniejszego skrępowania wygłaszają slogany o tym, że „nie ma silnej Polski bez silnej Ukrainy”. Bo i rzeczywiście, trudno w Polsce o mniej kontrowersyjną opinię. Pod takim twierdzeniem podpisałby się nie tylko każdy polityk partii rządzącej, ale jeszcze gorliwiej każdy poseł opozycji. Jako monstrualnych rozmiarów brednię tego typu aforyzm potępiliby nie tylko tej klasy myśliciele polityczni co Adolf Bocheński czy Stanisław Cat-Mackiewicz, ale przede wszystkim tak często przywoływani przez „jagiellońskich”, „rzeczpospolitańskich” i „międzymorskich” patriotów Piłsudski i Giedroyć. „Siła państwa jest w dużej mierze odwrotnie proporcjonalna do siły jego sąsiadów” – pisał przed wojną Adolf Bocheński, będący wszak autorytetem tych, którzy dziś najgłośniej wykrzykują frazesy o strategicznym sojuszu polsko-ukraińskim. „Państwo silne to takie, które ma słabych sąsiadów, państwo słabe to takie, które ma silnych sąsiadów” – pisał wprost Stanisław Cat-Mackiewicz.

Giedroyciowi przypisuje się często wygłoszenie frazesu, mówiącego, że: „nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy”. Nawet jeśli, przy pewnych zastrzeżeniach, uznalibyśmy tę opinię za prawdziwą, wówczas i tak trudno byłoby ustalić logiczny związek tego twierdzenia z jej kontrowersyjnym rozwinięciem autorstwa obecnego prezydenta Rzeczypospolitej. Z pewnością polityczna pozycja Polski stałaby się o całe lata świetlne bardziej skomplikowana bez państwa położonego pomiędzy nami a Rosją, ale nie wynika stąd jeszcze w żaden sposób, byśmy nasze najbardziej żywotne interesy mieli wiązać ze wzrostem siły państwa ukraińskiego.

Siła to towar deficytowy w stosunkach międzynarodowych, które w ogólnym zarysie sprowadzają się do tego właśnie, by inne kraje, a już szczególnie te, które z nami sąsiadują, posiadały w miarę możliwości mniej siły od nas samych. Rozumiał to dobrze redaktor Giedroyć, który nie był nawet w połowie tak naiwny, jak okupujący dziś naszą przestrzeń publiczną giedroyciści: „…sam fakt powstania tego państwa [ukraińskiego] daje nam możliwości manewru. Wtedy ma Pani sojusznika w jakiejś akcji antyrosyjskiej. Mało tego, ma Pani również sojusznika rosyjskiego w jakiejś akcji przeciwko państwu ukraińskiemu. To daje myśl manewru, możliwość manewru” – mówił redaktor „Kultury” w jednym z wywiadów. Nie potrzebujemy chyba dodawać, że sama idea „posiadania sojusznika rosyjskiego w jakiejś akcji przeciwko państwu ukraińskiemu” zostałaby w dzisiejszej Polsce natychmiast egzorcyzmowana, a jej autor równie szybko zostałby ekskomunikowany ze społeczności „szanowanych ludzi”. Z takimi osobami „się nie dyskutuje” (Agnieszka Romaszewska), takich ludzi „należy skreślić raz na zawsze” (Magdalena Gawin), taka postawa jest „szokująca” (Samuel Perejra), „prorosyjska” (Niezależna.pl, Fronda.pl, telewizja Republika), takie poglądy w końcu są „z deka obleśne” (Dawid Wildstein). Powyższy potok obelg, grymasów zgorszenia i nawoływań do banicji stał się ostatnio odpowiedzią na wyrażoną przeze mnie publicznie, wydawałoby się całkowicie niekontrowersyjną, propozycję uzyskania od Rosji korzyści w zamian za zachowanie neutralności w jej obecnym konflikcie z Ukrainą. Strach pomyśleć z jaką furią musiałby się dziś spotkać nieszczęsny redaktor Giedroyć z jego nieodpowiedzialnym radykalizmem, gdyby zamiast o sprzedawaniu neutralności, zaczął swoim zwyczajem mówić coś o możliwości polsko-rosyjskiego sojuszu i to jeszcze wymierzonego w państwo ukraińskie?

Zobacz także: Niech Rosja drogo kupi naszą neutralność

W sytuacji, w której nie istnieją żadne racjonalne podstawy do tego, by uważać niepodległość Ukrainy za zagrożoną, naszym interesem z pewnością nie jest narażanie się dla rojeń ukraińskich imperialistów o państwie od Sanu do Donu, tym bardziej, że nad Donem nikt ich nie chce, a już najmniej miejscowa ludność. Jeśli dziś w debacie publicznej dają się coraz częściej słyszeć głosy, że Polska „nie powinna się wychylać” czy „wychodzić przed szereg”, jednym słowem, że powinna zachować neutralność, to trudno zrozumieć, co tak szokującego jest w postulacie wykorzystania tej polityki np. dla zniesienia nałożonych na nas przez Rosję sankcji, lub korzystnej renegocjacji wzajemnych umów handlowych.

Jeżeli Polsce rzeczywiście zależy na zbudowaniu silnej i podmiotowej pozycji w ramach struktur zachodnich, wówczas powinna dołożyć wszelkich starań, by zatrzeć przykre, a narzucające się od dłuższego czasu wrażenie, że w bloku tym pełnimy rolę chłopca na posyłki Waszyngtonu lub Berlina, przy czym zdecydowaliśmy się pełnić tę równie korzystną, co zaszczytną funkcję z całkowicie bezinteresownych pobudek. Jeśli naprawdę chcemy skończyć z tak szkodliwą polityką, to konflikt na Ukrainie jest dla nas doskonałą i rzadką okazją do tego, by podbić cenę własnych usług. Jeżeli kraje Zachodu chcą, byśmy nadal pełnili funkcję antyrosyjskiego zderzaka, to za tak ryzykowne zajęcie powinniśmy być przez nie sowicie opłacani. Jeśli natomiast Waszyngtonu czy Berlina nie stać na nasze kolosalne honorarium, to w naszym oczywistym interesie jest przyjęcie możliwie najbardziej prorosyjskiej postawy w ramach antyrosyjskiej koalicji. Taka polityka dałaby nam przynajmniej „myśl manewru, możliwość manewru”, mówiąc Giedroyciem.

Tomasz Kwaśnicki

Tekst ukazał się pierwotnie w tygodniku Do Rzeczy, w numerze 7/2015

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. piotr_b
    piotr_b :

    Wszystko sprowadza się do tego, że w aparacie państwowym na najwyższych szczeblach nie ma Polaków. Za PRL to nie było tajemnicą, że najważniejsze osobniki w państwie nie były z pochodzenia Polakami. Dzisiaj społeczeństwo zdaje się nie zauważać tego oczywistego faktu, polski “elity” polityczne są przesiąknięte V kolumną ukraińską i litewską, jak wiadomo sterowaną z centrali w Berlinie. Nie ma tutaj miejsca na realizowanie polskiego interesu.