Sondaże prezydenckie i partyjne nie miały żadnego znaczenia w wyborach regionalnych we Francji. Okazały się one triumfem zakorzenionych na szczeblu lokalnym ugrupowań centroprawicy i socjalistów, natomiast klęskę ponieśli kandydaci wspierani przez szefową narodowców Marine Le Pen i prezydenta Emmanuela Macrona. Kampania przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi dopiero nabiera więc rumieńców.

Dużo więcej miejsca we Francji poświęca się frekwencji niż samym rezultatom wyborów regionalnych. Zarówno w pierwszej jak i w drugiej turze do urn poszła zdecydowana mniejszość spośród wszystkich Francuzów uprawnionych do głosowania.

Przed sześcioma laty w regionach frekwencja wyniosła około 50 proc., z kolei w ostatnią niedzielę lokale wyborcze przyciągnęły tylko 33,3 proc. wyborców. To najgorszy wynik od referendum z 2000 roku, gdy głosowano nad zmianami konstytucyjnymi skracającymi kadencję prezydenta kraju.

Zniechęceni Francuzi

Należy podkreślić, że wybory regionalne we Francji nigdy nie cieszyły się wielkim zainteresowaniem wyborców. W 2015 roku do urn poszło wspomnianych 50 proc. uprawnionych do głosowania, podczas gdy dwa lata później w drugiej turze wyborów prezydenckich frekwencja wyniosła prawie 75 proc. Nie da się jednak nie zauważyć wyraźnego trendu spadkowego, który nie został powstrzymany nawet przez kampanię prowadzoną przez tamtejsze Ministerstwo Spraw Wewnętrznych.

Trudno zresztą oczekiwać, aby wyborcy rozczarowani francuską klasą polityczną zaczęli słuchać się jej przedstawicieli i nagle tłumnie poszli na nich głosować. Zwłaszcza biorąc pod uwagę niskie notowania rządu tworzonego przez prezydencką partię Republika Naprzód! (L’REM). Według ostatnich sondaży brak zaufania do Macrona deklaruje 63 proc.  Francuzów, z kolei krytycznie do premiera Jeana Castexa podchodzi 66 proc.

Oczywiście sami politycy szukają zupełnie innych przyczyn niskiej frekwencji. Przedstawiciele rządzącego L’REM uważają, że jest to głównie efekt obaw Francuzów przed pandemią koronawirusa oraz przesunięcia wyborów o trzy miesiące. Zdaniem prawicy obecna władza nie potrafiła odpowiednio zorganizować głosowania i poinformować o nim Francuzów. Faktem jest jednak, że społeczeństwo od dawna miało problem ze zrozumieniem funkcjonowania regionalnego szczebla samorządu. A za to winę ponoszą politycy.

Zakorzenienie

W wyborach regionalnych nie liczyły się więc piękne słowa polityków, lecz zakorzenienie struktur lokalnych poszczególnych ugrupowań oraz mobilizacja ich wyborców. Właśnie tym można wytłumaczyć zachowanie status quo zamiast spodziewanej przez niektórych rewolucji. Tym samym wciąż siedmioma regionami rządzić będą politycy Republikanów i ich sojuszników, natomiast w pięciu dotychczasowe stanowiska zachowali działacze koalicji skupionej wokół socjalistów.

To duży sukces tradycyjnych ugrupowań, którym po ostatnich wyborach parlamentarnych groziła marginalizacja. Warto bowiem przypomnieć, że w 2017 roku socjaliści uzyskali w skali kraju nieco ponad 5 proc. głosów (pięć lat wcześniej triumfowali z poparciem 40 proc. wyborców), natomiast centroprawica otrzymała niecałe 15 proc. i straciła sporą część swojego elektoratu na rzecz Zjednoczenia Narodowego (RN). Swoje zrobiły jak widać istniejące po kilkadziesiąt lat struktury dwóch dominujących onegdaj obozów politycznych, które zachowują ciągłość mimo zmian nazw i struktury organizacyjnej.

Najbardziej zadowolona z wyników wyborów regionalnych może być centroprawica. Zwłaszcza, że w części regionów z poparciem RN startowali byli prominentni działacze Republikanów. U gaullistów zapanował wręcz hurraoptymizm i snują teraz dalekosiężne plany związane z odbywającymi się za dziesięć miesięcy wyborami prezydenckimi. Problemem mogą być jednak wewnętrzne prawybory. Dotąd Republikanie nie mogli znaleźć żadnych wyrazistych kandydatów, natomiast po sukcesie w wyborach regionalnych kilku działaczy może mieć zbyt rozbudzone ambicje.

Kordon sanitarny ma się dobrze

Najprawdopodobniej tradycyjne ugrupowania nie zachowałyby swojego dotychczasowego stanu posiadania, gdyby nie sprawne funkcjonowanie tak zwanego „kordonu sanitarnego” wokół narodowców. Istniejący od ponad czterdziestu lat konsensus w sprawie blokowania partii kierowanej przez Le Pen przetrwał, co było widać najlepiej po przykładzie regionu Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże (popularna PACA). Kandydatka lewicy wycofała się w nim z drugiej tury wyborów, aby poprzeć polityka centroprawicy, bo właśnie w PACA narodowcy mieli największe szanse na zwycięstwo.

Macron pogratulował z kolei Xavierowi Bertrandowi, który jako wspólny kandydat szeroko pojętej centroprawicy uzyskał reelekcję w regionie Hauts-de-France. Poza prezydentem z Bertrandem spotkali się również ministrowie spraw wewnętrznych, przemysłu i handlu zagranicznego. Politycy twierdzili wprost, że cieszą się z sukcesu centroprawicy we wspomnianym regionie, bo dzięki niemu udało się powstrzymać ekspansję francuskich narodowców.

Zobacz także: Marine Le Pen uniewinniona od zarzutu „mowy nienawiści”

Nic więc dziwnego, że Le Pen komentując wyniki niedzielnych wyborów wspomniała o „nienaturalnych sojuszach” mających na celu zablokowanie jakichkolwiek zmian. Krytykując rządzących za sposób organizacji wyborów uciekała jednocześnie od wskazania błędów w swoim własnym obozie. Trudno jednak nie przyznać racji szefowej RN-u, gdy mówiła o konieczności zmiany francuskiej polityki w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. To właśnie na szczeblu centralnym możliwe jest bowiem przełamanie najbardziej skostniałych układów.

Błędy

Nie zmienia to jednak faktu, że narodowcy powinni poszukać przyczyn porażki także w swoim własnym obozie. Owszem, gaulliści i socjaliści są od lat zakorzenieni w samorządach i wciąż dysponują ogromnym majątkiem, ale ugrupowanie założone przez ojca Le Pen funkcjonuje już od ponad pięćdziesięciu lat. W tym czasie narodowcy nie tylko byli obecni w lokalnych samorządach, ale w chwili obecnej rządzą szeregiem miast najbardziej pokrzywdzonych przez kryzys gospodarczy i imigracyjny.

Le Pen jako twarz ugrupowania musi być bardziej powściągliwa, natomiast pozostali politycy RN-u nie uciekają od prób odpowiedzi na pytania o przyczyny porażki. Często wyciągane przez nich wnioski są jednak bardzo rozbieżne. Kierownictwo uważa za największy problem demobilizację wyborców spowodowaną rywalizacją z dużo bardziej umiarkowanymi Republikanami. Zupełnie inaczej sprawę widzi europoseł Gilbert Collard, który uważa, że strategia wygładzania wizerunku RN-u odciąga od niego tradycyjną bazę wyborców. Co ciekawe, Collard jako uznany adwokat jeszcze kilka lat temu był jednym z głównych zwolenników kreowania bardziej umiarkowanego wizerunku narodowców.

Władze RN-u z pewnością po raz kolejny nie trafiły z przekazem kierowanym do wyborców. W trakcie kampanii prezydenckiej przed czterema laty skupiono się na postulacie wyjścia ze strefy euro, mało popularnym nawet wśród najwierniejszego elektoratu partii. Teraz Le Pen oferowała wyborcom zapewnienie im bezpieczeństwa, choć związane z tym kwestie w bardzo ograniczonym zakresie leżą w kompetencjach regionów.

***

W przyszłym tygodniu odbędzie się kongres narodowców i zapewne nie będzie on przebiegał w entuzjastycznej atmosferze. Wygrana przynajmniej we wspomnianym regionie PACA byłaby sporym sukcesem Le Pen, tymczasem teraz będzie musiała unikać odpowiedzi na trudne pytania poprzez autorytarny styl prowadzenia partii. To spory problem dla narodowców, bo w każdych kolejnych wyborach RN otrzymuje rekordowe poparcie, które jednak nie przekłada się na nic konkretnego.

Marcin Ursyński

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply