15 czerwca został roztrzygnięty konkurs literacki pt. “Pociągiem do przygody”, zorganizowany przez wydawnictwo “Czarne”. Wziąłem w nim udział – nie zdobyłem żadnej nagrody, a pierwszą była wycieczka do Rumunii.

Żniwień – sierpień. Obie te nazwy ósmego miesiąca roku, białoruska i polska, bardzo do siebie pasują i do rolniczego trudu w tym okresie. Jak co roku o tej porze wracałem z odwiedzin rodzinnych białoruskich stron.

Na dworcu kolejowym w Grodnie byłem około godziny ósmej i miałem jeszcze sporo czasu do odjazdu pierwszego tego dnia pociągu do Polski. Kupiłem bilet do Kuźnicy Białostockiej, dwie butelki nieznanego mi piwa rosyjskiego i wymieniłem pozostałe ruble na dolary. Godzinę przed odjazdem stanąłem w kolejce do mytni. Podszedł do mnie znany mi już z widzenia mężczyzna z pytaniem, czy nie przewiózłbym przez granicę kartonu papierosów. Oczywiście że się zgodziłem, tym bardziej, że sam nie wiozłem nawet paczki.
Podróżnych z każdą minutą przybywało i zacząłem się obawiać, czy zdążą nas wszystkich odprawić przed odjazdem pociągu. Nie uśmiechało mi się czekać kilku godzin za następnym. Okazało się jednak, że część z tych osób stanowili rodzice ze Szczuczyna, którzy odprowadzali swoje pociechy udające się na zorganizowane wakacje do Polski. Do kraju wracały też dwie niewielkie grupy rodaków: białostoccy studenci, którzy byli na wymianie w Mińsku i uczestnicy wycieczki Szlakiem Mickiewicza.
Rozpoczęła się odprawa graniczna. Celnik, do którego podszedłem, nawet nie zajrzał do mojego bagażu i pokazał, że mogę iść do kontroli paszportowej. Jakiś obcokrajowiec mówiący po angielsku musiał wyjaśnić pogranicznikom swoje dokumenty. Wątpliwości się rozwiały i mógł przejść do pomieszczenia, w którym oczekiwaliśmy na przybycie pociągu z Kuźnicy.
Były tam dwa sklepy wolnocłowe. Kilku młodych grodnian i niektóre starsze panie energicznie do nich ruszyli. Kupowali znaczne ilości papierosów i po kilka butelek alkoholu, a do Polski można było legalnie wwieźć tylko karton papierosów i pół litra wódki. Młodzieńcy większość swoich kartonów owinęli jakimiś dużymi zielonymi liśćmi i włożyli do foliowych worków.
Wreszcie nadjechał pociąg z Kuźnicy, z którego wyszli pasażerowie i zaczęli przechodzić te same procedury graniczne co my. Było to dla nas sygnałem, żeby się przygotować. Przy wyjściu z poczekalni zrobiło się tłoczno, a młodzi ludzie ze swymi pełnymi workami i torbami, bezceremonialnie przepychali się na sam początek bezładnej kolejki. Drzwi się otworzyły i wszyscy ruszyliśmy prawie biegiem, żeby zająć siedzące miejsce w wagonach bez przedziałów. Tym razem niepotrzebnie, gdyż nie było nas tak wielu.
Stanąłem przy otwartym oknie, nie chcąc nic stracić z uroków Niemna podczas jego przekraczania. Po kilku minutach byliśmy na moście kolejowym nad Niemnem, który płynął pod nami głębokim jarem. Przyszły mi wówczas na myśl słowa poety:

„Niemnie, domowa rzeko moja! gdzie są wody,
Które niegdyś czerpałem w niemowlęce dłonie,
Na których potem w dzikie pływałem ustronie,
Sercu niespokojnemu szukając ochłody?” (…)

Wygodnie się jechało pociągiem z niewielką ilością pasażerów. Świeciło słońce, a przez uchylone okna przelatywał rześki, nadniemeński jeszcze wiatr. Koła wagonów rytmicznie wystukiwały melodię żelaznej drogi. Chociaż do granicy było niedaleko, to spokojnie mogłem wypić piwo a grodnianie rozkręcić wewnętrzne obudowy wagonów i schować w nich przemycane papierosy i alkohol. To co uda im się przewieźć będą sprzedawać na ulicach Kuźnicy i Białegostoku, a wieczorem powrócą do swojego miasta.
Naprzeciwko mnie siedziała młoda kobieta z dużym, czarnym rasowym psem, z którym jechała do Polski na specjalistyczny zabieg weterynaryjny. Zwierzę najwyraźniej stresowała jazda pociągiem, bo jego pani co chwilę czochrała go po torsie i łapach, i mówiła do niego uspakajająco.
Tuż obok mnie, ale po drugiej stronie korytarza wagonowego, siedziało małżeństwo w średnim wieku. On pracował w sekcji Radia Swoboda w Mińsku, ona była naukowcem, biochemikiem na Uniwersytecie Grodzieńskim. Jechali na konferencję naukową w białostockiej Akademii Medycznej. Jeszcze nie tak dawno częściej jeździli na takie zagraniczne zjazdy, na przykład także do Chorwacji. Na Białorusi nie było chorwackiej ambasady, dlatego po wizę udawali się do ich placówki w Warszawie i otrzymywali ją bez problemów. Ale Chorwaci zmienili swoje przepisy i powiedzieli, że skoro Białoruś należy do Wspólnoty Niepodległych Państw, to jej obywatele po chorwackie wizy muszą jechać do Moskwy. Gdzie dla grodnian Warszawa, a gdzie Moskwa?!
Byliśmy już po polskiej stronie niedaleko Kuźnicy. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem wylatujące z różnych miejsc pociągu zielone pakunki z papierosami, które upadały miedzy gęste zarośla i krzewy. Zostaną później odszukane przez umówionych kompanów ich właścicieli.
Dojechaliśmy na miejsce i przeszliśmy przez polską odprawę graniczną, która miała miejsce w pociągu. Nie zauważyłem, żeby w naszym wagonie odkryto szmuglowany towar, ale w innych coś tam znaleziono, gdyż peronem szło dwóch celników ze sporymi workami na ramionach. Z jednego dochodziło postukiwanie szkła.
Po wyjściu z dworca oddałem powierzone mi papierosy i chciałem skorzystać z usług białoruskich kierowców. Akurat byli na miejscu i swoimi samochodami osobowymi przewozili chętnych podróżnych do Białegostoku. Szczególnie ważne było to dla takich osób jak ja, które jechały jeszcze dalej. W ten sposób niedrogo, bo za dziesięć złotych, i o wiele szybciej mogłem dojechać do stolicy Podlasia. Natomiast na zapoznane małżeństwo czekał Toni, profesor biochemii z Oxfordu. Przyjechał po nich swoim angielskim samochodem z kierownicą oczywiście po prawej stronie. Moi towarzysze podróży byli tak uprzejmi, że zaproponowali mi wspólną dalszą podróż, a Toni nie miał nic przeciwko podwiezieniu mnie pod sam dworzec kolejowy.
Miałem jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu do Poznania, ale nie chciało mi się czekać w przepełnionym podróżnymi budynku dworca. Poszedłem na peron, położyłem się na szerokiej drewnianej ławce i uniosłem nogi do góry. Zamknąłem oczy, a wtedy obłoki na niebie odpłynęły i dotknęło mnie słońce. Poczułem przyjemne ciepło, które koncentrowało się na moim brzuchu. Pod opuszczonymi powiekami widziałem gorącą i jasną czerwień. Blisko mnie przetaczano jakieś wagony, które zderzały się zderzakami. Coś przy tym postukiwało, posykiwało, szarpało i gwizdało. Super. Jak przyjemnie było leżeć na ciepłym drewnie, mieć zamknięte oczy i być co parę minut ogrzewany późnosierpniowym słońcem. Super. Mógłbym tak leżeć i leżeć, i myśleć o tych paru dniach spędzonych na mojej Białorusi.
I już chciałem tam wracać z powrotem, miałem przecież jeszcze ważną wizę. Zabrałbym z kolonii rower i pojechałbym do wujka Wacka, do Cygana, żeby mi pokazał, jak pracuje rozgrzana do czerwoności kuźnia. Szukałbym setek bocianów sejmikujących przed odlotem do ciepłych krajów. Udałbym się z kuzynem Jankiem w okolice wioski Girowicze naszej gminy zobaczyć, czy są już zielonki.
A może nic bym nie robił, tylko położyłbym się nad brzegiem Gawii i przytulił do naszej ziemi. To byłoby najlepsze i najprzyjemniejsze. Blisko mnie świerszcze grałyby na skrzypkach ulubione melodie, a z kąpieliska dochodziłyby okrzyki dzieci podczas wybijania z Gawii wodnych warkoczy.
Pociąg TLK z Białegostoku do Poznania nie miał miejscówek, a ja nierozważnie usiadłem w jedynym przedziale dla palących. No i znalazł się tam pewien pasażer, który kopcił papierosa za papierosem. Wyglądał na trzydzieści parę lat, miał niewielką rudawą bródkę, a na sobie czarne, łącznie z koszulą, wyjściowe ubranie. Nie wiem dlaczego, ale od razu jego postać skojarzyła mi się z prawosławnym batiuszką, który na czas podróży zdjął sutannę. Był on jedyną palącą osobą w naszym zapełnionym przedziale.
Nie jestem zdecydowanym przeciwnikiem palenia papierosów i czasami sam „zakurzę”, jak mawiał mój dziadek Jan. Jednak takie stężenie dymu i smrodu nikotynowego było dla nie do wytrzymania. Musiałem często wychodzić na korytarz, gdzie w myślach wciąż powracałem na Białoruś. Dzięki temu długa i uciążliwa podróż minęła mi szybko. Z żelaznej drogi zapamiętałem jedynie wąską serpentynę Narwi, noc rozjaśnioną światłami stolicy i już był Poznań, dom.
Kazimierz Niechwiadowicz
(żg)

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply