Rok bez wyborów jest rokiem straconym, zdają się myśleć politycy w Izraelu. Tym samym Izraelczycy mogą pójść do urn już piąty raz w ciągu nieco ponad trzech lat. Stabilnej większości rządowej nie potrafił zbudować zaprawiony w bojach Benjamin Netanjahu, więc trudno było wierzyć w wypełnienie kadencji przez szefującego niewielkiej partii Naftaliemu Bennetowi.
Scena polityczna Izraela jest podzielona praktycznie od początku powstania państwa w 1948 roku. W liczącym zaledwie 120 miejsc Knesecie reprezentowanych jest kilkanaście partii lub koalicji wyborczych. Podział polityczny w Izraelu wydaje się zaostrzać z każdym rokiem, stąd utworzenie stabilnej większości stało się obecnie zadaniem praktycznie niemożliwym. Gdyby było inaczej, w kwietniu 2019 roku nie byłoby przedterminowych wyborów, po których Izraelczycy musieli głosować jeszcze trzy razy.
Siedząc na beczce prochu
Ostatnie wybory odbyły się w marcu ubiegłego roku, a poprzedził je upadek szóstego rządu Benjamina Netanjahu. Jego kolejny gabinet powstał w atmosferze skandalu, bo za takowy uznano przejście lidera opozycji Benny’ego Ganca na stronę popularnego „Bibiego”. Na dodatek ówczesny lider koalicji „Biało-Niebieskich” zawał umowę, na mocy której w połowie kadencji miał zastąpić szefa Likudu na stanowisku premiera. Nikt jednak nie wierzył, że Netanjahu rzeczywiście będzie przestrzegał tych uzgodnień.
Ostatecznie burzliwy związek nie potrwał długo. Nie było to zaskoczeniem nie tylko z powodu tarć między Netanjahu i Gantzem. Cała koalicja tworząca piąty gabinet Netanjahu była bowiem zbyt egzotyczna nawet jak na izraelskie realia. Wszak obok siebie w rządzie zasiadali ortodoksi z partii religijnych oraz postępowcy z lewicowej Partii Pracy.
Po kolejnych przedterminowych wyborach okazało się, że układ sił w Knesecie może być jeszcze bardziej zaskakujący. Po fiasku rozmów o utworzeniu rządu przez Netanjahu, koalicję udało zbudować się Bennetowi. Lider Nowej Prawicy stał się tym samym pierwszym w historii Izraela religijnym syjonistą, który stanął na czele rządu. Na dodatek z poparciem liberałów, lewicy i… arabskich islamistów.
To właśnie zaproszenie do koalicji rządowej partii Raam wywołało największe kontrowersje Ugrupowanie reprezentuje bowiem interesy arabskich obywateli Izraela, na dodatek mających jednoznacznie islamistyczne przekonania. Można było się spodziewać, że współpraca z Raam okaże się siedzeniem na przysłowiowej beczce prochu. I tak rzeczywiście było, bo konflikty Arabów z koalicjantami wybuchały często, a w kwietniu partia „zamroziła” swój udział w rządzie z powodu ataków izraelskiej policji na meczet Al-Aksa.
Jednocześnie trzeba oddać liderowi Raam Mansourowi Abbasowi, że zrobił sporo, aby gabinet Bennetta jednak przetrwał. Ostatecznie nie udało mu się jednak „spacyfikować” posła swojego ugrupowania, który przestał wspierać koalicję rządową w głosowaniach w Knesecie. Problem w tym, że zbuntowało się także dwóch parlamentarzystów należących do partii szefa rządu. Jeden z nich zrobił to już wcześniej, natomiast ostatecznie większość parlamentarną pogrążyło odejście posła Nira Orbacha.
Netanjahu wyczuwa szansę
Orbach przestał wspierać rząd z powodu „przetrzymywania koalicji jako zakładników” przez „ekstremistyczne i antysyjonistyczne elementy”, bo takim właśnie mianem określił arabskich posłów islamistycznego Raam oraz lewicowej partii Merec. Polityk dodał, że nie popiera rozwiązania Knesetu, lecz zamierza pracować nad budową alternatywnej koalicji o „patriotycznym duchu”. Jednocześnie pojawiły się pogłoski, że wieloletni współpracownik Bennetta otrzymał propozycję startu z listy Likudu w kolejnych wyborach parlamentarnych.
Ostatecznie wniosek o samorozwiązanie Knesetu został przegłosowany bez zbuntowanego posła Nowej Prawicy. Na razie przeszedł on jednak tylko wstępne czytanie, natomiast w tym tygodniu będzie musiał przejść jeszcze trzy etapy legislacji. Wciąż jest jeszcze czas, aby sformować zupełnie nową koalicję rządową, choć w ramach przygotowań do wyborów Bennett został już zastąpiony przez dotychczasowego ministra spraw zagranicznych Jaira Lapida.
Choć szanse na pozyskanie 61 posłów potrzebnych do stworzenia nowego gabinetu są niewielkie, starania w tym kierunku podejmuje Netanjahu. Były premier publicznie zwrócił się nawet w tej sprawie do wspomnianego Ganca (obecnie ministra obrony) oraz do ministra sprawiedliwości Gordona Saara. Drugi z polityków nie zamierza jednak przystępować do swojego byłego szefa, z którym kilka lat temu toczył nierówny bój w wyborach na przewodniczącego Likudu. Ganc przestrzegł natomiast swoich posłów przed podejmowaniem negocjacji z Netanjahu.
Co ciekawe, poza „Bibim” najmocniej o utworzenie nowego rządu zabiega minister spraw wewnętrznych Ajjelet Szaked, czyli wiceszefowa partii tworzonej przez Bennetta. Współzałożycielka Nowej Prawicy po powrocie z historycznej wizyty w Maroko zadeklarowała chęć przyłączenia się do byłego premiera, a następnie zaczęła prowadzić zakulisowe negocjacje na ten temat. To zresztą swoisty paradoks, bo Szaked była dotychczas jedną z twarzy gabinetu mającego zakończyć panowanie Netanjahu w izraelskiej polityce…
Z drugiej strony szefowa izraelskiego MSW wie, że przedterminowe wybory mogą zakończyć jej polityczną karierę. Nowa Prawica znalazła się bowiem w stanie rozkładu i istnieje duże prawdopodobieństwo, iż w nowym składzie Knesetu nie znajdzie się miejsce dla samego Bennetta. Rozpisania nowych wyborów obawiają się również ortodoksi, dlatego Netanjahu nie stoi na straconej pozycji w staraniach o powrót do władzy.
Marcin Ursyński
Zostaw odpowiedź
Chcesz przyłączyć się do dyskusji?Nie krępuj się!