“Piszę o wszystkim – o polityce, ludziach, kuchni i zabytkach. O przyrodzie, architekturze, ekonomii, zwyczajach, mitach i życiu codziennym. Mam nadzieję, że zachęci to czytelników do spakowania bagaży i wyruszenia w podróż. Kto wie, może dla niektórych będzie to, tak jak dla mnie, podróż życia?”
W starym, złośliwym nieco dowcipie pada pytanie: jakich uczuć doświadcza zięć, kiedy teściowa spada w przepaść jego samochodem? – mieszanych. Z takimi też uczuciami sięgałem po najnowszą książkę Tomasza Teluka. Znając jego poglądy dotyczące przyrody, środowiska i jego ochrony, a zwłaszcza organizacji, które zajmują się tejże przyrody ochroną, mogę stwierdzić stanowczo, że nie jest on moim faworytem. Mam jeszcze przed oczami jakieś spotkanie czy debatę telewizyjną sprzed kilku lat, z której wynikało, że wierzący chrześcijanin, świadom także swej roli w ochronie przyrody (a takim był o. dr Stanisław Jaromi, wieloletni przewodniczący Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu) łatwiej znajdzie wspólny język nawet z przedstawicielem Partii Zielonych niż z człowiekiem uważającym się za konserwatystę i katolika – dr Tomasz Teluk. Słowem nie bardzo jest mi po drodze z Tomaszem Telukiem, a jego „Mitologia efektu cieplarnianego”, zupełnie mnie nie przekonuje – ale to już temat ma osobny obszerny tekst.
Nie mniej jednak książka, o której chcę tutaj naszym Czytelnikom napisać dotyczy innej tematyki. Rzekłem sobie zatem niczym Pan Zagłoba „W Radomiu było co innego” i zagłębiłem się w lekturę zbioru reportaży „Dyneburg. Inflanty zmysłami reportera” wydany w tym roku przez Fundację Instytut Globalizacji.
Początek jest bardzo ciepły, swojski, dosłownie rodzinny, bo jak się okazuje koneksje rodzinne zagnały Autora na tam na Północ. Pisze o tym już na pierwszych stronach książki: „Tak mi się spodobało nad Bałtykiem, że koniecznie chciałem związać się z nim na stałe i fantazjowałem, że zakocha się we mnie jakaś wyższa o głowę blondynka. Tymczasem nie poznałem jej w Tallinie a w Krakowie, w dodatku okazała się nie Estonką ale Polką, a w dodatku brunetką. Okazało się, że ta, która jest z mojego żebra, urodziła się aż 1000 km stąd.” I wydaje się, że wpłynęło to tylko dobrze, na reportaże, które Autor przez lat kilkanaście przesyłał z krajów nadbałtyckich i Białorusi do „Rzeczpospolitej”. Praca reporterska, jak każda pewnie, może bowiem znudzić. I w pewnym momencie człowiek zaczyna czuć, że robi już coś trochę „na siłę”. A to nie odbija się dobrze na efektach reporterskiej pracy. Co innego, kiedy pisze się o terenach, ziemiach, które są bliskie, z którymi w jakiś sposób człowiek czuje się związany, czy które wręcz się kocha, wówczas trudno sobie wyobrazić takie „zmęczenie”. A widać, że Teluk pasjonuje się tymi obszarami, ludźmi i wydarzeniami, o których pisze. A pisze w zasadzie o wszystkim, „o polityce, ludziach, kuchni i zabytkach. O przyrodzie, architekturze, ekonomii, zwyczajach, mitach i życiu codziennym.” mieszkańców dawnych republik nadbałtyckich, o historii, o przyrodzie, ale zdecydowanie najwięcej miejsca poświęca gospodarce i polityce. Są one tematami wiodącymi. Autor ocenia i analizuje transformację gospodarczą w krajach nadbałtyckich, ich nagłe i spektakularne sukcesy a niekiedy takież i porażki, przedstawia głównych „ojców” tych sukcesów. Książka zawiera też wywiady z politykami estońskimi. Nie ucieka od tematów trudnych, np. problemu tzw. bezpaństwowców, czyli obywateli rosyjskich, mieszkających w krajach nadbałtyckich, którzy nie mają ich obywatelstwa. Pokazuje ich sytuację z różnych stron, bo okazuje się, że bycie bezpaństwowcem to nie tylko utrapienie, to czasem także realne korzyści. Słowem, jak mawia moja znajoma z Rygi „bycie naturalizowanym potomkiem okupanta” ma swoje plusy, choćby takie, że nie ma przymusu płacenia podatków. Autor dokonuje też ciekawych analiz sytuacji politycznej krajów nadbałtyckich w odniesieniu do „Wielkiego Brata”, którego cień stale wisi nad tymi dawnymi republikami bez względu na to w jakich strukturach politycznych czy wojskowych by się nie znalazły. Porusza też tematy trudne jak udział Łotyszy w walkach w czasie II wojny światowej po stronie Niemiec, itp.
Jedną z ważnych cech tego zbioru reportaży jest rozpiętość czasowa. Pierwsze pochodzą z 1997 roku, ostatnie z bieżącego. Mamy zatem obraz na przestrzeni półtorej dekady. To bardzo dużo zwłaszcza w odniesieniu takich krajów, które są w na etapie przejściowym, w trakcie transformacji gospodarczej, politycznej, ustrojowej. Czytając reportaże Teluka mamy zatem pewną perspektywę i możemy nawet sami oceniać te procesy. W odniesieniu do samych dawnych republik nadbałtyckich zmiany te są dynamiczne i wyraźnie zauważalne. Jakże jednak inaczej wygląda to na Białorusi. W reportażu sprzed bez mała 16 lat Autor pisze: „Strategią ugrupowań opozycyjnych jest odrodzenie białoruskiego patriotyzmu i zjednoczenie w walce z autorytaryzmem Łukaszenki. Partie demokratyczne opowiadają się za uniezależnieniem gospodarki od władzy urzędników, za reformami prorynkowymi i pluralizmem politycznym… Społeczeństwo powoli budzi się z autorytarnego letargu.” Niestety refleksja na dziś jest gorzka – postępów nie widać. A z całym przekonaniem mogę napisać, że sytuacja na Białorusi w wielu dziedzinach jest dziś o wiele gorsza nich przed 16 laty.
Ciekawym uzupełnieniem tekstu są liczne fotografie – niestety czarno białe, przez co trochę tracą.
Bez szczypty złośliwości trzeba także napisać, że jednym z istotnych plusów tej publikacji jest to, że … w ogóle jest. Jakkolwiek by to paradoksalnie nie zabrzmiało. Trzeba bowiem przyznać, że wciąż jeszcze dość blade mamy pojęcie, jako społeczeństwo, o tym co dzieje się na dawnych Inflantach – na Łotwie czy Estonii. O ile jeszcze Litwa budzi nasze emocje, jest jakoś trwalej związana z naszą historią, o tyle kraje położone na północ od niej są trochę zapomniane. Owszem pamiętamy Kircholm, Kurlandię i Semigalię, traktat ryski i … niewiele ponadto. Zaś o tym co obecnie się tam dzieje, jak toczy się tam życie wiemy stosunkowo niewiele. A szkoda, bo zwłaszcza Łotwa jest krajem nam szczególnie przyjaznym. Bo to ona była obok Rumuni, w okresie międzywojennym, jedynym krajem, z którym nie mieliśmy „na pieńku”, to na Łotwie przeprowadzona została z sukcesem operacja „Zima” z tytułowym Dyneburgiem związana, to w Rydze nawet w czasach „Sojuza”, kształcili się także polscy księża z dawnych Kresów, to tam żyją też Polacy i nie mają raczej takich problemów jak na bliższej nam Litwie, to na Uniwersytecie w Dorpacie (obecna Tartu w Estonii) studiowało bardzo wielu Polaków, tam przed bez mała 200 laty powstała najstarsza polska korporacja studencka, itd. itd.
Kilka miesięcy temu z nadmorskiego Tallina napisała do mnie studentka, która wyjechała tam na wymianę w ramach programu Erasmus. Napisała krótko i zachęcająco: „Musisz tu przyjechać, przyroda jest wspaniała, lasy, bagna, ludzi mało, a te miasteczka z kamieniczkami, czyściutkie, malownicze, można snuć się tymi uliczkami bez końca”. Wówczas uświadomiłem sobie, jak mało wiem o tym kraju. Nie znam nawet jednego parku narodowego w Estonii. Z Łotwą jest podobnie. Dlatego też każda publikacja, która przybliża nam tę inflancką rzeczywistość jest cenna i warta rozpropagowania. Tym bardziej jeśli napisana została w taki intrygujący i wciągający sposób jak „Dyneburg” Tomasza Teluka.
I jeszcze jedno: w ostatnich słowach przedmowy Autor zawiera swego rodzaju przesłanie książki, które warto na koniec przytoczyć: „Mam nadzieję, że zachęci to czytelników do spakowania bagaży i wyruszenia w podróż. Kto wie, może dla niektórych będzie to, tak jak dla mnie, podróż życia?”
Krzysztof Wojciechowski
Tomasz Teluk, Dyneburg. Inflanty zmysłami reportera. Fundacja Instytut Globalizacji, Gliwice 2013, ss. 252
Zostaw odpowiedź
Chcesz przyłączyć się do dyskusji?Nie krępuj się!