Hebanowe koguty i pułkownik Bolesław Mościcki

W majowe dni na Białorusi okazało się jednak, że z ułanami jest trochę tak, jak z polityką – nawet jeśli ty się nią nie interesujesz to ona zainteresuje się tobą. I to w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie.

Przyznać trzeba, że do czasu tegorocznego wyjazdu na białoruskie Polesie mało wiedziałem, (by nie powiedzieć: nic), o pierwszym dowódcy sławnych Ułanów Krechowieckich. „Malowane dzieci” jakoś nigdy nie wzbudzały u mnie szczególnego zainteresowania czy podniecenia. Nie żebym nie doceniał sławetnych szarży, szabli i słynnej ułańskiej fantazji. Zawsze jednak uważałem, że był to ważny, ale jedynie pierwszy krok do zdobycia niepodległości mojej Ojczyzny. Dalej należało (i nadal należy), długo, ciężko, sukcesywnie dla niej pracować. A to już zwykle odbywa się „bez fajerwerków”, orderów i „upamiętniania w pieśniach”. A zbyt często chyba poprzestawaliśmy na tym właśnie pierwszym kroku. W majowe dni na Białorusi okazało się jednak, że z ułanami jest trochę tak, jak z polityką – nawet jeśli ty się nią nie interesujesz to ona zainteresuje się tobą. I to w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie.

„w najdzikszej i najodludniejszej miejscowości Pińszczyzny”

W pochmurne majowe popołudnie błąkaliśmy się z kolegą Białorusinem po cmentarzu w Lipsku – przysłowiowej „zabitej dechami” wsi na Polesiu. Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego daje taką jej charakterystykę: „mała wieś w północno-wschodniej stronie powiatu pińskiego, ku granicy powiatu słuckiego i mozyrskiego, nad błotem tegoż nazwiska, w gminie łunińskiej, przy lichej drożynie wiodącej z folwarku Nowosiółek do Malkowicz, w najdzikszej i najodludniejszej miejscowości Pińszczyzny, ma osad 7, mieszkańców 22. Własność ks. Lubeckiego”. Dziś, po grubo ponad 100 latach trochę się jednak zmieniło. Tak mieszkańców jak i osad jest na pewno znacznie więcej, jest nawet sklep. Od strony Malkowicz doprowadzono bitą drogę, „błoto tegoż nazwiska” jest już niestety tylko wspomnieniem, podobnie jak folwark w Nowosiółkach i ks. Lubecki. Licha drożyna od tegoż folwarku została jednak nadal. Dziś (niczym Mały John z Robina Hooda) „myto” na niej pobierają … bobry. Bo to one decydują czy jest przejezdna czy nie. Jadąc do Lipska z Nowosiółek nie mieliśmy wcale pewności czy tam dotrzemy, w kilku miejscach droga była bowiem „podryta” na całej szerokości przez bobry, które doskonale się mają w okolicznych podmokłych lasach tej dawniej „najdzikszej miejscowości Pińszczyzny”. No i jeszcze nastąpiły zmiany administracyjne. Dziś to już nie carskie imperium (jak w czasach SGKP) ani nawet RP, ale RB. I powiat nie łuniński a hancewicki i nie przy granicy ze słuckim i mozyrskim a bezpośrednio przy granicy z łuninieckim.

Po co tam jednak zawitaliśmy?. W zasadzie zadecydowały o tym „cmentarne pasje” białoruskiego ornitologa i mojego przewodnika w tej wyprawie – Andreja Abramczuka. Zasadniczo badaliśmy cietrzewie, ale jako, że przez większość dnia (poza kilkoma godzinami po wschodzie słońca) są one mało aktywne, to postanowiliśmy pozostały czas wykorzystać do zwiedzania i dokumentowania wszelkiego rodzaju „dostoprimiczatielnosti” po drodze. Cmentarze to bardzo szczególne miejsca na Polesiu, a cmentarze w tym rejonie Polesia, w którym się właśnie znaleźliśmy, są jeszcze bardziej szczególne. Już Grzegorz Rąkowski w swoim niezapomnianym „Czarze Polesia” informuje, że na cmentarzu w nieodległym Makowie i nieco bardziej odległych Chatyniczach „zachowały się ostatnie chyba na Polesiu prykłady”. I chyba to właśnie „chyba” sprawiło, że postanowiliśmy poszukać prykładówtakże na innych starych poleskich cmentarzach. I jak się potem okazało była to dobra decyzja, bo znaleźliśmy je nie tylko w Makowie i Chatyniczach. Dla niewtajemniczonych należy wyjaśnić sam termin: prykłady. Otóż prykładyzwane tu też pryhoramialbo kołodami, to nic innego jak kłoda drewna kładziona na ziemnym grobie. Jak należy przypuszczać zwyczaj mający może tyle lat co historia pobytu człowieka na Polesiu. Przyczyna jak przypuszczam bardzo prosta: aby dzikie zwierzęta, których na Polesiu zawsze było pełno, nie wygrzebały z ziemi dopiero co pochowanego nieboszczyka i nie potraktowały go jako szybkiej przekąski … na zimno. Później, kiedy w te niedostępne tereny dotarło chrześcijaństwo „ochrzczono” prykładydodając do nich krzyże, czy to wbijając mały krzyżyk w samą kłodę, czy też stawiając „u wezgłowia” większy krzyż. A czemu akurat drewno? Bo tego materiału, podobnie jak bagien i lasów, nigdy na Polesiu nie brakowało. Z kamieniem np. było znacznie trudniej. Ta właśnie ciekawość i nadzieja odnalezienia prykładówna cmentarzu w Lipsku przygnała nas tu.

Nie znaleźliśmy ich, za to spotkaliśmy miejscowego, który zainteresował się nami. Wynikła ciekawa rozmowa, z której Grigorij Aleksandrowicz dowiedział się, że jestem Polakiem. „A jak Polak, to tu jest w lesie pomnik polskiego pułkownika co go sowiety z mużykami zabili – mówi nowopoznany tutejszy – to daleko w lesie, ale można tam się dostać po drodze albo z Deniskowicz albo z Wielkich Czuczewicz, bo to między tymi wsiami. Stoi tam taki pomnik gdzie jest napisane, że zginął tu śmiercią bohaterską pułkownik Wojska Polskiego Bolesław Mościcki”. Oczywiście nazwisko nieobce, ale w połączeniu z imieniem nie mówiło mi zupełnie nic. Zacząłem dopytywać Grigorija. „Bo to wiecie nasze mużyki ze wsi razem z bolszewikami go zabili w czasie ‘grażdańskiej’. Mówią, że on tu szedł przez bagna z żołnierzami, jego zabili a żołnierzy pobili. Potem przyjechali ułani z żoną tego pułkownika i chcieli z zemsty spalić wieś. Ale żona nie pozwoliła i oni tylko zabili tych co bolszewikom pomagali. A tymi żołnierzami to się opiekował chłop jeden ze wsi, to mu potem, jak nastała polska władza rentę płacili za to do końca życia.” – tyle powiedział Grigorij Aleksandrowicz, mieszkaniec wsi Lipsk.

Oczywiście zaintrygowała mnie opowieść i od razu zrodziła się myśl by poszukać tego obelisku. Problem polegał jednak na tym, że ani to nam po drodze nie było – przypomnę, prowadziliśmy badania na cietrzewiach, a te tokują głównie na bagnach i melioracjach, ani też i opowieści o jakości drogi tam wiodącej nie były zachęcające. Mając za sobą doświadczenia „bobrowej” drogi do Lipska nie mieliśmy podstaw by nie wierzyć życzliwemu Poleszukowi. Sprawa zatem nieco się odciągnęła, ale nurtowała mnie przez kolejne dni pobytu na Polesiu.

Dnia następnego byłem już w Hancewiczach w tamtejszym lieschozie, czyli nadleśnictwie. Przyjęli mnie bardzo miło, wspominali dobrą współpracę z Polakami. To stąd pochodzą „nasze” cietrzewie, reintrodukowane 10 lat temu w Poleskim Parku Narodowym, nawet miejsce, w którym łapano dla nas cietrzewie zostało przez Białorusinów „ochrzczone” Polskim Ostrowem. To tutaj przyjeżdżają polscy myśliwi polować na tego pięknego ptaka, który u nas już jest tak rzadki, że musiał być objęty ochroną. W miłej pogawędce zapytałem też o ten pomnik, bo według mojej orientacji powinien znajdować się na terenie tego nadleśnictwa. „A mamy tutaj takiego jegra co jest z Deniskowicz, on będzie wiedział”. Istotnie wiedział. „A tak, to jest w 88 kwartale przy drodze, tam zaraz jest granica rejonu łuninieckiego, ale droga tam strasznie paskudna, tym swoim samochodem nie dojedziecie, a piechotą trzeba iść z parę kilometrów”. Pokazał mi w miarę dokładnie miejsce na mapie – oznaczyłem. I po takiej „zachęcie” niemal zrezygnowałem z tego by próbować tam dotrzeć samochodem, a niestety czasu na piesze wędrówki nie miałem – cietrzewie czekały. Nastąpił jednak fakt, który wpłynął na zmianę decyzji.

Niedaleko siedziby lieschozu ma swoje biuro Białoruskie Towarzystwo Myśliwych i Wędkarzy – gdzie jeszcze, jeśli nie tam szukać informacji o hebanowych kogutach. Jak się później okazało istotnie to właśnie szef tego Towarzystwa miał najlepsze informacje, które potem umożliwiły mi nawet sfilmowanie tokujących cietrzewi, o przysłowiowy „rzut beretem z hakiem” od Hancewicz. Zanim jednak przyjechał pogawędziłem z jego sekretarką, sympatyczną panią w wieku postbalzakowskim, z Deniskowicz właśnie. „O u nas to było przed wojną dużo Polaków. Cała jedna ulica była polska. Na cmentarzu są jeszcze groby polskie”. O obelisku nie słyszała, ale te groby przeważyły szalę – zdecydowałem, że jadę do Deniskowicz, a może jednak uda się dotrzeć i do pomnika. Droga z Hancewicz do Deniskowicz wiedzie przez interesujące wsie: Oharewicze, gdzie zachował się XIX wieczny drewniany dwór Opackich i kilka zabudowań dworskich. I przez Kruhowicze Wielkie, gdzie z kolei zachowała się piękna drewniana cerkiew oraz prosta w swej bryle, ale historyczna, kaplica grobowa Obuchowiczów z XIX wieku z olbrzymim dębem nieopodal. Same Deniskowicze to niemała wieś otoczona lasami. Ale jakimi?! Nie są to już brzezinki bagienne, których pełno na Polesiu, czy nawet wszędobylskie sośniny różnych typów. Nie! Tu rosną piękne, bujne, cieniste, chłodne i wilgotne grądy pełne drzew liściastych. Nie mało takich na mojej rodzinnej ziemi, ale tu na Polesiu sprawiały osobliwe wrażenie, zwłaszcza po kilku dniach przebywania raczej we wspomnianych wcześniej brzeźniakach, sośninach czy olsach. W samej wsi (jak w wielu poleskich) sporo ciekawej drewnianej zabudowy z pięknymi okiennicami. Cerkiewka dopiero się buduje, choć na mapach przedwojennych zaznaczone są tutaj nawet dwa obiekty sakralne. Cmentarz trochę na uboczu, ale miejscowi pokierowali.

Najstarsza część cmentarza to ta ze starymi drzewami. Tu mała dygresja: niech uschnie ręka tych, którzy podnoszą ją bezmyślnie na cmentarne drzewa. Jeśli nawet tutaj w kraju jesteście na tyle leniwi, że nie chce się wam kilka razy w roku posprzątać liści spadających na wasze „piękne” kamiennego groby, które stawiacie swoim przodkom za ciężkie tysiące złotych, to pamiętajcie, że tam, na dawnych Kresach to one, drzewa, sędziwe stare olbrzymy, te które w waszym mniemaniu stwarzają zagrożenie, są często ostatnimi niemymi stróżami polskich grobów. Bo tam gdzie się ostały, tam zachowały się i groby, tam gdzie ich nie ma, pasą się kozy i krowy. Pamiętajcie o tym!!! Na starej części cmentarza nie znalazłem grobów z polskimi napisami, ale to tutaj na pewno spoczywają Polacy. Za to moją uwagę przykuła metalowa kolumna. U jej podstawy tuż nad ziemią dało się odczytać: „Anna Iwanowna Wernikowskaja”. Obok kolumny znalazłem ciężkie żeliwne skrzydło jakby orła, który zapewne zdobił ten oryginalny grób. Nieco „światła” na ów pochówek rzucił znany przedwojenny „Przewodnik po Polesiu” dra Michała Marczaka. Piszę on: „Zatrzymawszy się w Deniskowiczach można zwiedzić wielki tartak parowy, zaś na plebanji prawosławnej sporą i ciekawą bibliotekę dziekana Iwana Wernikowskiego herbu Janina, z wielu staremi drukami, rzadkość w tak wielkim odludziu.” Czy zmarła Anna była córka owego dziekana (na co mogłoby wskazywać jej „otćestwo”) czy też jakąś inną krewną tego zapewne nie dowiem się już nigdy. To kolejna kresowa tajemnica. Po obejrzeniu cmentarza skierowałem się w kierunku południowej części wsi, z której prowadzi droga do Czuczewicz. Miejscowi odradzali wjeżdżanie na nią samochodem osobowym. Szybko się przekonałem, że mają rację, zawróciłem więc zwłaszcza, że i dzień się już zbliżał ku końcowi. Świtem następnego ranka znów czekały na mnie gulgoczące, hebanowe koguty. Obelisku koniec końców nie zobaczyłem.

O pułkowniku Mościckim słów kilka

Po powrocie na ojczyzny łono poszukałem informacji o tym naszym bohaterze-nieszczęśniku. Postać okazuje się ze wszech miar godna miana bohatera. Urodzony w 1882 r. w Wysokiem Mazowieckiem tam też i potem w Łomży pobierał nauki. W 1902 r. ukończył szkołę oficerską i odkomenderowano go do oddziałów jazdy zaamurskiej w Mandżurii. Brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej a następnie w I wojnie światowej, gdzie zasłynął jako doskonały kawalerzysta, zdobył szereg rosyjskich odznaczeń wojskowych oraz złotą szablę i został awansowany do stopnia pułkownika. 18 lipca 1917 roku objął dowództwo 1-go Pułku Ułanów Polskich w armii rosyjskiej. Już kilka dni później musiał bronić Stanisławowa przez zrewoltowanym i zbolszewizowanym wojskiem rosyjskim, które grabiło mieszkańców, a 24 lipca dowodził w słynnej bitwie pod Krechowcami nieopodal Stanisławowa, gdzie jego pułk liczący 400 szabel i nie zaopatrzony w broń maszynową przeprowadził 6 szarży na 4-5 krotnie liczniejszego nieprzyjaciela poza tym wykonał także szarżę na nieprzyjacielską kawalerię, która nie przyjęła bitwy. A następnie wycofał się. Dało to Rosjanom czas do odwrotu. Opis tej bitwy zostawił sam dowódca. Jego pułk po tej bitwie nazywany był 1 Pułkiem Ułanów Krechowieckich. Ze Stanisławowa wysłał też do Rady Stanu w Warszawie list, którego treść warto przytoczyć bo jest głęboko przepojony patriotyzmem (cytuję za „prezydenckim” źródłem wiedzy):

Dowódca pułku przesyła te kilka słów, które chciał wypowiedzieć przy pożegnaniu: polscy ułani spełnili jedynie swój obowiązek żołnierski i stanęli w obronie honoru armii rosyjskiej, w szeregach której, związani przysięgą i poczuciem obowiązku żołnierskiego walczą. Korzystając ze szczególnej okoliczności, prosimy Radę sławetnego miasta Stanisławowa o przesłanie wyrazów Czci, Miłości, Wierności i synowskiego przywiązania do Ukochanej, Zbolałej i Zniszczonej Ziemi Ojczystej Naszej. Jedynym promieniem jasnym, który nam żyć każe, jest głębokie przekonanie, że ta ukochana Polska Nasza zmartwychwstaje teraz z gruzów i podnosi się do nowego życia, wspaniała, niepodległa i silna. …Przodownikowi i budzicielowi militarnego a rycerskiego ducha Polaków, generałowi Piłsudskiemu, wiernemu synowi Ojczyzny – czołem! …Niech żyje przyszła potężna polska armia, ostoja Wolności, Niepodległości Ojczyzny naszej! A gdy ta Święta, nareszcie zjednoczona, świtać światu będzie, to wszyscy Jej synowie, po świecie rozsiani, w Niej swe miejsce odnajdą i Jej tylko służyć będą. …Niech zagrzmi nad wszystkimi nasze hasło najświętsze: niech żyje Wolna, Niepodległa, Zjednoczona Polska”.

Zginął pułkownik Mościcki nieco ponad pół roku później, kiedy przedzierał się w przebraniu przez front bolszewicko-niemiecki na Polesiu, w celu porozumienia się z Radą Regencyjną w Warszawie. Jako miejsce jego śmierci podaje się okolice leśniczówki Dub (w innych źródłach: Dubna) „na zachód od Bobrujska koło Łunińca”. Zabity został przez zrewoltowane chłopstwo z poduszczenia bolszewików. Wierni ułani w ekspedycji karnej odebrali ciało swojego dowódcy i pochowali je najpierw w Mińsku, za trumną ze zwłokami szedł jego koń, Krechowiak okryty kirem. Zaś w 1921 roku zwłoki pułkownika złożono w krypcie kościoła św. Krzyża w Warszawie, gdzie spoczywają do dziś. Naczelnik Państwa Józef Piłsudski pośmiertnie odznaczył do krzyżem Virtuti Militari, zaś pułk ułanów, którym dowodził przybrał także jego imię. W 1934 roku w Łomży, mieście, w którym ukończył gimnazjum, jego imieniem nazwano ulicę.

Leśniczówkę Dub, o polskiej nazwie Dąb, bez problemu znalazłem na przedwojennej WIG-owskiej „setce”. Okazuje się, że niemal idealnie pokrywa się z tym miejscem, które wskazał mi białoruski jegier w Hancewiczach. Co prawda mówić dziś, że jest to „na zachód od Bobrujska”, to trochę mało dokładnie biorąc pod uwagę, że w pobliżu są takie ośrodki miejskie jak Hancewicze. Ale trzeba pamiętać, że w 1918 roku były one dopiero rozwijającą się 20-letnią miejscowością przy linii kolejowej.

Kręte i czasem zda się jakieś takie bezsensowne są losy naszych bohaterów. Dziwne uczucie opanowuje człowieka, kiedy uświadamia sobie, że taka postać, taki doskonały dowódca, który radził sobie w bitwach prowadzonych w miejscach oddalonych od siebie niekiedy tysiące kilometrów został zaciukany gdzieś w bagnie przez prostych Poleszuków uświadomionych na tę okoliczność przez sowieckich „naprawiaczy świata”. Jakaś okrutna w tym niesprawiedliwość i złośliwy chichot historii. Trudno to pojąć. Rozumie to chyba tylko Najwyższy. Nam za to pozostaje pamięć o takich ludziach. Pamięć, którą trzeba nieustannie pielęgnować.

***

I tak oto, częściowym jedynie sukcesem zakończyły się dla mnie przypadkowe w gruncie rzeczy poszukiwania miejsca śmierci pułkownika Bolesława Euzebiusza Mościckiego. Nie wszystko jednak stracone. Udało się bowiem zdobyć tyle informacji, że przy kolejnej podróży w tamte strony (a nastąpi to niechybnie) na pewno nie odpuszczę i znajdę ten obelisk. Gdyby jednak ktoś z P.T. miłośników Kresów i czytelników naszego portalu planował tam znaleźć się wcześniej niż ja, to zamieszczam tutaj w miarę dokładne mapki z przypuszczalną lokalizacją tego miejsca. Dysponuję również adresem a nawet numerem telefonu komórkowego do Grigorija Aleksandrowicza z Lipska, który na pewno również chętnie pomoże. Ja także chętnie się tym numerem i adresem podzielę. A przekonany jestem że poszukiwanie takiego miejsca może być ciekawą przygodą, która w dodatku odbędzie się w „pięknych i niepowtarzalnych okolicznościach przyrody” Polesia.

Krzysztof Wojciechowski

3 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply