Wybory to „Święto Demokracji”, a wybór reprezentantów to „esencja Republikanizmu”. Przez duże „D” i wielkie „R”. „Spełniliśmy swój obywatelski obowiązek!”, bo przecież nikt i nic nas do tego nie zmusza. Tylko czy patrząc z boku, z pewnego dystansu, po chwili zastanowienia… czy to wszystko nie jest faktycznie nadęte do granic możliwości? Czy to wszystko nie jest tylko namiastką tego, czym są dla nas demokracja, aktywność obywatelska, republikanizm? Sprawianiem wrażenia, że jesteśmy uczestnikami i współtwórcami tego, co nas otacza? Czy w rzeczywistości nie wyglądamy z daleka jak dziecko z wyproszonym u rodziców odpustowym balonem w kształcie Świnki Peppy, cieszące się „że też jest w tej bajce”?

Otrzymując kartę do głosowania mamy wierzyć, że stajemy się wielkimi demiurgami przestrzeni publicznej – dzięki naszym decyzjom i „dobrym wyborom” mamy możliwość przekształcenia otaczającej nas rzeczywistości. Nie wybieramy konkretnych rozwiązań, ale konkretnych ludzi. Ufając (a może wierząc?), że to oni poradzą sobie z naszymi problemami i zrealizują plany. I rzeczywiście – może tak być. Może, ale nie musi.

Prawdziwa reprezentacja?

Nasze przekonanie opiera się na idei reprezentacji. Wybrani przez nas w wyborach przedstawiciele mają reprezentować nas i nasze interesy na arenie publicznej. Brzmi to praktycznie, ale posiada też wyraźne wady. Po pierwsze, kryje się za tym założenie, że owi przedstawiciele są w stanie lepiej zadbać o dobro publiczne, niż sami obywatele bezpośrednio. Chcemy wybierać ludzi, którzy „się znają” i którzy „wiedzą lepiej”. Po drugie, wraz z ich wyborem nasz faktyczny wpływ na ich działanie kończy się. Te problemy nie są niczym nowym. Zaprzątały one głowę amerykańskim Ojcom Założycielom, z których niemal wszyscy „istotę ustroju republikańskiego – jako odmiennego od demokracji – próbowali określić w kategoriach władzy przedstawicielskiej”(H. Arendt) . A trzymając się sztywno takiego założenia, można przyznać rację jednemu z nich (Benjaminowi Rogersowi), który stwierdził, że „choć wszelka władza pochodzi od ludu, to lud posiada ją tylko w dniu wyborów. Później staje się ona własnością jego władców”.

My natomiast, mimo, że jesteśmy obywatelami Republiki – Rzeczpospolitej, nie mówimy już nawet o ustroju republikańskim, a o „demokracji przedstawicielskiej”, „pośredniej”. System pełnej reprezentacji, na każdym szczeblu władzy, sprawia jednak, że istota republikanizmu: „widzieć innych i samemu być widzianym w działaniu”(J. Adams) oraz dyskusje i decyzje – rdzeń „uczestnictwa w rządzeniu wspólnymi sprawami”(T. Jefferson), ulega zatraceniu. Przestrzeń publiczna i „udział w szczęściu publicznym”stają się udziałem jedynie nielicznych – „reprezentantów obywateli, nie zaś samych obywateli”(H. Arendt). Obywatele republiki faktycznie przestają być republikanami.

Tu nie chodzi o demokrację bezpośrednią – celem jest demokracja uczestnicząca. Nie chodzi o plebiscyt koncepcji, ale o możliwość ich współtworzenia w drodze dyskusji, debaty i wspólnego działania. Jednym słowem – deliberacji. Jej wyznacznikiem nie jest masowość uczestnictwa, ale jego wymiar wspólnotowy. Celem nie jest masowa polityka, ale powszechna polityczność – stworzenie wspólnoty politycznej, czyli republiki.

Tworzenie władzy

Cechą wspólnoty politycznej z pewnością nie może być masowość. Wynika to stąd, że do skutecznego działania i efektywnej deliberacji nie może dochodzić w zbyt licznych społecznościach. Wskazywało na to w przeszłości wielu myślicieli, m.in. Monteskiusz. Oczywiście, jest wskazane, aby odsetek obywateli współtworzących wspólnotę na zgromadzeniu był jak największy. Jednak nie jest to, jak w przypadku demokracji, czynnik legitymizujący – frekwencja nie określa, czy zgromadzenie jest reprezentatywne, czy nie. „Czynnikiem legitymizującym władzę w systemie republikańskim [jest] fakt, że władza została wyłoniona przez wspólnotę polityczną. Obywatele gromadzą się w celu stworzenia władzy(jak ujmowała to Hannah Arendt), w celu wyłonienia odpowiedniej liczby urzędników lub reprezentantów. Nie ma tu wielkiego znaczenia, ile osób uczestniczy w tym procesie (choć tego typu instytucje mają tendencję do angażowania jak największej liczby obywateli). Ważne jest jedynie, by forum to było dobrowolne i otwarte na uczestnictwo każdego uprawnionego obywatela, który chciałby się na nim wypowiedzieć.”(T. Kwaśnicki, Demokracja masowa w działaniu).

Problem praktyczny pojawia się, gdy szukamy punktu zaczepienia w istniejących instytucjach. Nawet takim jednostkom pomocniczym samorządu, jak rady dzielnicy czy rady osiedli, nie sposób przypisać roli rzeczywistych ciał politycznych – a nawet reprezentantów wspólnoty. Ich działanie zasadniczo ogranicza się do opiniowania, a nie tworzenia i przekształcania przestrzeni publicznej. Poza tym, ze względu na swój zamknięty, hermetyczny, „reprezentatywny” charakter, już w założeniu nie mają one służyć nawet „konsultacjom społecznym”, więc trudno widzieć w nich przyczółki do zbudowania „publicznej agory”. O jednostkach wyższego rzędu, jak rady gminy czy rady miast, nie ma nawet co wspominać. Gdzie w takim razie szukać rozwiązania?

Republika elementarna

Kluczem może być wprowadzenie nowego podziału administracyjnego, który umożliwiłby zbudowanie „mikrorepublik”, czy Jeffersonowskich „republik elementarnych”.Według niego to one (tzw. „okręgi”) były podstawą ustroju republikańskiego. Dzięki nim „<każdy człowiek w państwie> mógł stać się <czynnym członkiem Wspólnego Rządu>”(wg H. Arendt). Ta idea jest jednak nie tyle demokratyczna, co właśnie republikańska. Jego system okręgów „nie oznaczał spotęgowania władzy mas, lecz władzę ‘dla każdego’, w granicach jego umiejętności”. System działania okręgów nie miał opierać się na „dominacji emocji nad rozumem”(czego tak obawiał się James Madison), ani na tym, co H. Arendt określała mianem „władzy opinii publicznej”. Zamiast tego, „głos całego narodu miał być wprost, w pełni i w spokoju wyrażany, dyskutowany i rozstrzygany przez wspólny wszystkim obywatelom rozsądek”.A Jefferson widział, o czym pisze.

Dobrym pretekstem do zmiany podziału administracyjnego mogą być działania towarzyszące wprowadzaniu tzw. budżetów partycypacyjnych. Pozostaje jednak kwestia realności takiego rozwiązania – czy jest zasadne wkraczanie na „ziemię nieznaną”, błądzenie po omacku w poszukiwaniu ideału? Nic bardziej mylnego. Takie wspólnoty, o bogatym doświadczeniu historycznym, istnieją.

Township – gmina miejska Nowej Anglii

Chodzi o instytucję, która stworzyła podwaliny amerykańskiego republikanizmu, czyli tzw. „township” – małej gminy miejskiej Nowej Anglii. Tym, co tworzy jej wyjątkowość, jest główny element organizacji samorządu – zgromadzenie miejskie (town meeting). Jest to organ władzy uchwałodawczej, która odpowiada m.in. za uchwalenie budżetu gminy, ustalanie stawek podatkowych, wybór urzędników, zarządzanie mieniem miejskim. Tradycyjną formą jego funkcjonowania jest tzw. zgromadzenie otwarte (open town meeting), zwykle doroczne, w którym każdy pełnoprawny mieszkaniec gminy (czyli obywatel) może wziąć udział z prawem głosu. Standardową metodą głosowania jest aklamacja; głosowanie innym trybem odbywa się dopiero, gdy pierwsza metoda nie daje wyraźnych rezultatów. Jednak najistotniejszym elementem jest to, że wszelkie decyzje podejmowane przez wspólnotę polityczną poprzedzone są dyskusją. Często nie zdajemy sobie sprawy z wagi tego elementu, którego nie sposób doświadczyć przy okazji głosowania czy referendum. „Zgromadzenie miejskie jest legislaturą od obywateli, dla obywateli i złożoną z obywateli, którzy spotykają się i stanowią prawa twarzą w twarz” (F. Bryan).

Władza wykonawcza spoczywa w rękach Rady Wybranych (Board of Selectmen), którzy wybierani są przez zgromadzenie. Ich głównym zadaniem jest zarządzanie gminą w okresach między zgromadzeniami, czyli w zasadzie na co dzień. Odpowiadają również za składanie propozycji budżetu, ustalanie prostych opłat lokalnych, nadzorowanie pracy odpowiednich departamentów gminy czy zwołanie zgromadzenia miejskiego i ustalenie głównych kwestii, które wymagają rozstrzygnięcia przez obywateli. Niemal zawsze pełnią oni swe funkcje społecznie. W pewnych przypadkach obywatele decydują się na zatrudnienie kierownika administracyjnego (Town manager), który odpowiada za codzienne zarządzanie miastem.

O wychowaniu obywateli

Gmina miejska Nowej Anglii wraz z jej open town meetings fascynowała i inspirowała wiele wybitnych postaci. Alexis de Tocqueville dostrzegał, że “w obrębie gminy panowało rzeczywiste życie polityczne w pełni demokratyczne i republikańskie (…). Jak w Atenach, sprawy, które dotyczą wszystkich, są rozpatrywane na placu publicznym przez ogólne zgromadzenie obywateli”.To tam „tkwi siła wolnych społeczeństw. Instytucje gminne są dla wolności tym, czym dla nauki są szkoły podstawowe: sprawiają że wolność staje się dostępna dla ludu, pozwalają mu zasmakować w swobodnym jej praktykowaniu i przyzwyczajają go do posługiwania się nią”(A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce).

Aspekt edukacyjny, „szkoły obywatelstwa”, był często podkreślany. Lord James Bryce podkreślał znaczenie otwartych zgromadzeń miejskich w edukacji obywatelskiej i procesie budowania wspólnoty. „Zgromadzenie miejskie jest nie tylko źródłem, ale i szkołą demokracji”. Według Ralpha Emerson, obywatele Nowej Anglii dostrzegali, że są faktycznymi panami swej ziemi. Gmina miejska była dla niego „cegiełką Republiki”i szkołą dla ludu w sprawach politycznych. Profesor Frank Bryan ujął rzecz krótko: „Obywatele się nie rodzą. Są wychowywani”.

Badacze instytucji i sposobu funkcjonowania gminy miejskiej zwracają uwagę na znaczenie „publicznego działania” na rzecz dobra wspólnego. Możliwość decydowania o sprawach może drobnych, ale ważnych, jest wyraźną motywacją do działania. Warunkiem jest świadomość posiadania realnego wpływu na zmianę. “Obywatele będą uczestniczyć – I to często ze sporym kosztem własnym – kiedy wiedzą, że arena polityczna jest dla nich wystarczająco mała by coś zmienić, I kiedy stawiane problem są dla nich rzeczywiście ważne”(F. Bryan).

Podzielcie hrabstwa na okręgi!

Wielkim admiratorem townshipbył Tomasz Jefferson. Umiejętności mieszkańców-obywateli, którzy potrafili w sposób bezpośredni zarządzać sprawami publicznymi, co jednocześnie scalało ich jako wspólnotę, wywierały na nim wielkie wrażenie. Chciał, by każdy poczuł, „że jest uczestnikiem w rządzeniu wspólnymi sprawami nie tylko raz do roku, w dniu wyborów, lecz na co dzień;nie będzie wówczas człowieka w państwie, który nie byłby członkiem którejś z jego rad i da on sobie raczej serce wyrwać z piersi, niż pozwoli, by jakiś Cezar czy inny Bonaparte odebrał mu jego władzę”. Jefferson, traktując „township” jako punkt wyjścia, chciał stworzyć nową formę władzy – system okręgów. „Podstawowym założenie systemu okręgów […] oznaczało, że nikt nie może być nazwany szczęśliwym bez udziału w szczęściu publicznym, że nikt nie może być nazwany wolnym bez doświadczenia wolności publicznej i że nikt nie może być nazywany ani szczęśliwym, ani wolnym bez uczestnictwa we władzy publicznej(H. Arendt, O rewolucji).

Można teraz zastanowić się raz jeszcze – jak do tego wszystkiego ma się nasza rodzima „samorządność”? Widać na tym tle, że nie jest to żadna szkoła obywatelskości – najbliżej jej chyba do obywatelskiego żłobka. Widać też, jak jarmarcznie prezentują się nasze „święta demokracji” i jak pozorna jest nasza możliwość wpływu na nasze najbliższe otoczenie. Widać, jak niewiele wspólnego z prawdziwą republiką ma obecna III RP. Wbrew popularnym sloganom nie jesteśmy ani „szczęśliwi”, ani „wolni”, bo tak naprawdę nie doświadczamy tego, czym jest republikańskie „szczęście publiczne”. Jednak aby doświadczyć tego, co poruszało serca prawdziwych republikanów i napędzało ich do działania, należy przejść do czynów, nie oglądając się na naszych „reprezentantów”. Albo my sami zmienimy, a raczej zbudujemy naszą samorządność, albo za kilka czy kilkanaście lat znów będziemy cieszyć się jak dzieci z wyproszonego u rodziców odpustowego balonika.

Marek Trojan

Bibliografia/Warto przeczytać:

H. Arendt, O rewolucji.

F. Bryan, Real Democracy: The New England Town Meeting and How It Works.

T. Kwaśnicki, Demokracja masowa w działaniu, Fronda nr 68.

A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce.

J. Zimmerman, The New England Town Meeting. Democracy in Action.

3 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. beresteczko1651
    beresteczko1651 :

    Wybory nic nie zmienią, ponieważ odzwierciedlają stan elektoratu. Najpierw musi zmienić się elektorat, aby następnie zmienić swoją reprezentację w wyborach. Upraszczając – nie należy oczekiwać od elektoratu złożonego z idiotów, że będzie głosował na geniuszy, skoro poglądy kandydatów-idiotów są mu bliższe. I odwrotnie – genialny elektorat nie będzie głosował na idiotów. Podsumowując – jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Alternatywą jest dyktatura, która – niezależnie czy w wykonaniu oligarchów czy proletariatu, z reguły daje znacznie krwawsze efekty niż demokracja.