W debacie o polskiej polityce wschodniej często wskazuje się wschodnioeuropejskie nacjonalizmy jako przeszkodę w utworzeniu wspólnego geopolitycznego bloku. Z uwagi na to, że jego ostrze miałoby być wymierzone w Rosję, nacjonalistów uznaje się za świadome lub nieświadome narzędzia polityki Moskwy. Wynika z tego, że podstawowym zadaniem powinno być zwalczanie tych nacjonalizmów – włączając rodzimy, polski.

To właśnie nacjonalizmy zlikwidowały dawną wielonarodową Rzeczpospolitą – powtarza się często. Usunięcie tychże miałoby wskrzesić ten wielki organizm w postaci sojuszu państw narodowych: Polski i krajów tzw. ULB, który stanowiłby konkurencję zarówno dla Moskwy, jak i Berlina.

Koncepcja, którą nazywa się obecnie ideą jagiellońską, doktryną Giedroycia bądź daje się jej twarz takich postaci jak Józef Piłsudski, a ostatnio i Lecha Kaczyńskiego, z kilku powodów nie ma jednak szans powodzenia. Co więcej, jej realizowanie daje skutek odwrotny do zamierzonego i jest de facto sprzeniewierzeniem się idei jagiellońskiej.

Rzeczpospolita, jak wiemy, upadła w wyniku rozbiorów, a te poprzedziła niewyobrażalna niegospodarność warstwy rządzącej państwem i rażąca krótkowzroczność w polityce. Próby reaktywacji tej państwowości były topione we krwi w 1831 i 1864. Wtedy ostatecznie tamta Rzeczpospolita odeszła w niebyt i polskość trzeba było dźwignąć z kolan w inny sposób, skoro zawiodły metody zbrojnej walki. Sami Polacy na Ziemiach Zabranych, czyli kresach przedrozbiorowych, zaczęli być uciskani jak nigdy wcześniej.

Jednocześnie zaczęły budzić się do życia etnosy, które nie posiadały wcześniej swojej tradycji historycznej i państwowej. Droga prowadziła od uświadomienia kulturalnego, odrodzenia języka i utworzenia jego literackiej wersji, do wysunięcia postulatów politycznych. Od tej pory możemy zacząć mówić o zaczątkach narodowości litewskiej czy ukraińskiej, której ognisko stanowiła z kolei austriacka wówczas Galicja ze stolicą we Lwowie.

Młode narodowości nie mogły sobie pozwolić na otwarte występowanie przeciwko zaborcom. Z uwagi na brak własnych większych osiągnięć w dziedzinie literatury, nauki czy sztuki, ich strategia musiała polegać na anektowaniu tego, co na ziemiach wschodnich było polskie. Nie przeszkadzali w tym zaborcy, a często wspierali ten proces, wciąż widząc w Polakach główne zagrożenie dla swojego stanu posiadania. Narodowość litewska czy też ukraińska musiały więc swych korzeni szukać w konfrontacji z polskością. Innej drogi po prostu nie było. Stąd wzięła się koncepcja tzw. Wielkiej Ukrainy od Sanu do Donu, stąd wzięła się koncepcja Litwy z Kownem, Wilnem, Suwałkami, Lidą i Grodnem. O jakichkolwiek więzach z Polakami mowy być nie mogło.

Dzisiaj państwa narodowe utworzone w wyniku nacjonalistycznych ideologii litewskiej i ukraińskiej miałyby w pewnych okolicznościach dążyć do tworzenia bloku z Polską, odwołując się do doświadczenia przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. W tym wypadku jednak musiałyby uznać polskie wpływy na swoich obecnych terytoriach za wynik naturalnego procesu historycznego, tymczasem wiemy, że Ukraińcy i Litwini postrzegają Polaków w swoich państwach jako potomków kolonistów, okupantów bądź wynarodowionych (opolaczonych) przedstawicieli własnych narodów („Nie ma Polaków na Litwie, są tylko spolonizowani Litwini”). Właśnie z tych doktryn brały się takie zbrodnie ludobójstwa jak Ponary czy Wołyń. Zbrodnie, których inspirację przypisuje się siłom trzecim, tymczasem zastosowanych w nich metod żaden z tych nacjonalizmów nigdy się nie wyrzekł, więc obciążają one sumienie litewskie i w sporej mierze ukraińskie (gdyż nie cały naród ukraiński wywodzi swą tożsamość z nacjonalizmu).

Polski nacjonalizm, który zwyczajowo zwie się endecją, nie zakładał nigdy ludobójstwa ani innych zbrodni jako metody osiągania celów. W swoim podstawowym założeniu był odpowiedzią na przegrane powstania narodowe, po których dostrzeżono konieczność unarodowienia mas ludowych. Nie zamierzał też rozbijać dawnej Rzeczpospolitej, bo ta już dawno nie istniała, trzeba było więc wspierać polskość na każdym odcinku – zachodnim przeciw Niemcom, wschodnim przeciwko żyjącym tam niepolskim narodowościom. Zauważono, że Litwini czy Ukraińcy nie chcą być Polakami, nie podzielają wizji historii Rzeczypospolitej, która miałaby być wspólnym domem wielu narodów. I tak po prawdzie – gdyby nie rozbiory, to etnosy te zasiliłyby w końcu naród polski, z pewnością go urozmaicając, ale nie rozsadzając od wewnątrz.

Koncepcję tę próbował wskrzesić jeszcze Józef Piłsudski, ale i on uznawany jest w krajach ULB za nacjonalistę, co jest poniekąd prawdą, gdyż wcale w swych federacyjnych koncepcjach nie zamierzał dowartościowywać młodych nacjonalizmów, a jedynie je ujarzmić w polskim interesie. Litwa, Białoruś i Ukraina miały być czymś w rodzaju polskich kolonii. Niemniej, całkowicie antypolski kurs bałtyckich Litwinów (których należy odróżniać od Litwinów historycznych, potomkami i spadkobiercami tychże są Polacy na Litwie i Białorusi), indyferentyzm narodowy Ukraińców naddnieprzańskich oraz Białorusinów, sprowadzić musiały na ziemię samego Marszałka. Alternatywną propozycją była wysuwana przez endecję koncepcja polonizacji niepolskich etnosów słowiańskich. Dziś te spory są, rzecz jasna, nieaktualne.

Obecnie jedynym, co nam zostało po Rzeczpospolitej jagiellońskiej, jest istnienie autochtonicznej ludności polskiej na dawnych Kresach. Mamy oczywiście materialne pomniki polskiej obecności: pałace dwory, zamki, kamienice, cmentarze, świątynie. Ale występowanie na terenach, które spływały polską krwią od połowy XIX wieku, ludności przyznającej się do tej samej co my narodowości, traktować należy nie tylko jako zobowiązanie. Stosunek do kwestii ich przetrwania i rozwoju należy traktować jako probierz polskiego patriotyzmu – na równi ze stosunkiem do kwestii dekomunizacji czy lustracji w Polsce.

W swej spoczwarzonej wersji koncepcja jagiellońska przybiera dziś postać doktryny Giedroycia. Doktryny mało odkrywczej, ale i zarazem mało moralnej. To Giedroyc zasugerował ukraińskiemu historykowi Wiktorowi Poliszczukowi zajmującemu się zbrodniami OUN-UPA, że te ostatnie powinny zostać „po prostu zapomniane”. W imię czego? Trudno wyrokować. Zapewne w imię budowy antyrosyjskiego bufora, chociaż w kraju, w którym większość ludności sympatyzuje z Rosją (na Majdanie mieliśmy wyraźną nadreprezentację tyleż antyrosyjskiej, co marginalnej Galicji), a spora część mówi po rosyjsku, jest to koncepcja nie przystająca zupełnie do realiów. Chyba że okroimy terytorialnie Ukrainę do regionów antyrosyjskich, do czego zresztą najwyraźniej dąży dziś Moskwa.

Na Litwie z kolei skazano Polaków na lituanizację, tak jak to uczyniono na etnicznie polskiej Kowieńszczyźnie w międzywojniu. Wycofanie poparcia dla polskiej autonomii Wileńszczyzny na początku lat ’90, która miała być rzekomo prosowiecka (chociaż delegaci poparli niepodległość Litwy), było początkiem serii rozczarowań. Nie było chyba w III RP polityka, który utożsamiałby interesy Polaków na Litwie z interesem polskim jako takim. Nie był tym politykiem nawet Lech Kaczyński, mimo jego wielokrotnych prób rozwiązania tego węzła gordyjskiego. Wśród publicystów z kolei obecne były głosy o rzekomo promoskiewskiej i prokomunistycznej orientacji Polaków na Litwie, chociaż badania naukowe wykazują, iż nasi rodacy najmniej partycypowali w systemie władzy sowieckiej na Litwie.

Mamy w końcu Białoruś, gdzie III RP wspiera kanapową często opozycję, zazwyczaj uznającą Polaków na Białorusi jako spolonizowanych Białorusinów, w Polsce stypendia otrzymują nierzadko białoruscy nacjonaliści. Polaków na Białorusi może być nawet 2 miliony, Łukaszenko ma się więc na kim odegrać. A gdyby jednak opozycja jakimś cudem tam wygrała, to nie zdziwmy się, że pewnego pięknego dnia Tadeusz Kościuszko czy Adam Mickiewicz okażą się Białorusinami. Nie zdziwmy się, kiedy przeczytamy sowiecką kalkę propagandową o „polskiej okupacji Zachodniej Białorusi”, tyle że tym razem w wersji nacjonalistycznej. Tak jest na Litwie, tak myślą ludzie prezentujący galicyjską opcję tożsamości na Ukrainie. Nie ma powodu, by tutaj było inaczej.

Nasi rodzimi prometeiści skupiają swoje wysiłki wyłącznie na walce polskim nacjonalizmem. Po jego odsunięciu w niebyt droga do współczesnego odpowiednika wielonarodowej Rzeczypospolitej przestanie być kręta i wyboista. Szkoda tylko, że za Bugiem i Niemnem nikt w tę wspólnotę dziejów nie wierzy. W rzeczywistości my pozostaniemy bez swojego nacjonalizmu – czy to w wersji odpowiadającej realnym (a nie wyobrażonym) planom Piłsudskiego, czy to w wersji Dmowskiego – za to Litwini, Białorusini i Ukraińcy zachowają swój.

Korzysta na tym przede wszystkim Moskwa, która polskie wpływy na Wschodzie zawsze zwalczała. Tym razem może to robić nie tylko rękami młodych wschodnich nacjonalizmów, ale i rękoma, przekonanych o swojej antyrosyjskości, prometeistów z kończącego się na Bugu Kraju Prywislanskiego.

Marcin Skalski

6 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. tagore
    tagore :

    Kluczowe dla bezpieczeństwa Państw w europie środkowej i wschodniej są stosunki
    pomiędzy Polską i Ukrainą . Istotnie żaden Ukraiński polityk nie porusza tematu współpracy z Polską.
    Wydaje się to tematem tabu. Lecz czas płynie szybko, coraz szybciej i skwitowani na zachodzie
    zwrotem “będziemy ze smutkiem i oburzeniem patrzeć na to co wam robi Rosja” chcąc nie chcąc
    muszą znaleźć we własnym interesie inne rozwiązania.Tu oni będą mieć inicjatywę.

    tagore

  2. suwaliszek
    suwaliszek :

    Smutne ale prawdziwe. W takiej sytuacji na kogo by glosować? Kto na prawde będzie bronil naszych na Kresach? Acha i to było dobre: \” Litwini bałtyjscy to co innego niz Litwini historyczni\” Można by Lietuvisów zatem nazywać Bałtolitwinami a naszych Starolitwinami albo po prostu Litwinami. Świetny artykuł.