Ustawił naszą grupę w szeregu i zaczął pytać, skąd pochodzimy. Gdy doszedł do mnie, powiedziałem, że jestem z Częstochowy. – O, z Częstochowy! – ożywił się. – No, tam cię strzegła Matka Boska! – podkreślił. – Tu ci taka ci nie pomoże, bo tu ja rządzę!

Nasz pokazowy proces trwał trzy dni – wspomina Ryszard Drexler. – Sądzili nas na dwie grupy. Proces mojej grupy przed Kieleckim Sądem Wojskowym trwał do dwunastej w nocy. Na drugi dzień sądzona była druga grupa. Na trzeci dzień przywieźli nas wszystkich na ogłoszenie wyroku. Z naszej grupy najwięcej dostał Ogłaza, bo dziesięć lat, ja osiem, pozostali od ośmiu do trzech lat. Najmniej dostał mój kuzyn Stasiu Drexler. Jemu wlepiono do odsiadki tylko trzy lata. Wyselekcjonowani do drugiej grupy, którzy dopiero szykowali się do podjęcia działalności, otrzymali wyroki znacznie mniejsze, od roku do dwóch. Ten Cieślak, który nas wsypał w ogóle na procesie nie występował. Po roku zawieźli nas na Zawodzie i tam siedzieliśmy rok. W maju 1951 r. wzięli nad do Wronek. Zawieziono nas tam pociągiem. Na stacji odebrali nas strażnicy i dostarczyli do więzienia. Tam wprowadzono nas do takiego tunelu, podobnego do tunelu kolejowego. Tu kazano się nam rozebrać do naga. Zrobiono nam rewizję, kazano zrobić przysiad, każdy dostał w bok kluczem od klawisza i popędzono nas w górę.

O niebo lepszy

– Trafiłem do pojedynczej celi, w której osadzono sześciu skazanych. Ciasnota była straszna. Spaliśmy na siennikach, w których słoma już dawno zamieniła się w sieczkę. Jedzenie było pod psem. Na szczęście przeniesiono nas szybko do Jaworzna, gdzie warunki były o niebo lepsze. Był to specjalny ośrodek dla więźniów młodocianych. Został on zorganizowany na bazie dawnego obozu dla Niemców i Ukraińców, ale nie był jego kontynuacją. Więźniowie nie mieszkali już w barakach, a w trzypiętrowych blokach specjalnie zbudowanych w tym celu. W pierwszej fazie więźniowie mieszkali jeszcze w barakach i budowali ośrodek. Później jak ośrodek powstał, w baraku była tylko kuchnia i szpital. Pozostałe baraki stały zamknięte. Jeden z kolegów z naszej grupy budował ośrodek , bo został wcześniej przywieziony. Nas dostarczono do Jaworzna pociągiem. Przyjechało nas na stację w Szczakowej chyba ze trzystu. Zostaliśmy uformowani w kolumnę i w eskorcie KBW i milicji doprowadzono nas do ośrodka. W blokach zostaliśmy zakwaterowani w dużych salach. Spaliśmy na piętrowych łóżkach. W każdej Sali mieszkało szesnastu chłopaków. Łóżka stały po bokach, a przez środek Sali biegł długi stół. Podłoga nie była betonowa, ale pokryta płytkami z tworzyw sztucznych.

Tu ci taka a taka nie pomoże

– Okna w salach były duże, wykonane z betonu. Wyskoczyć się przez nie dało, bo podzielono je na lufciki o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów. Światła wpadało przez nie dużo. W porównaniu z Wronkami, warunki panujące w Jaworznie były o wiele lepsze. Tym bardziej, że nie byliśmy pod kluczem i mogliśmy się swobodnie po ośrodku poruszać. Chodziliśmy też do pracy i czas nam szybko płynął. We Wronkach do żadnej pracy nas nie brano, w związku z czym czas dłużył się nam niepomiernie. Personel ośrodka był różny. Większość, jak się później przekonałem, zachowywała się wobec nas przyzwoicie. Nie wszystkich można oceniać przez pryzmat naczelnika Salomona Morela. Ten Żyd był wyjątkowym bydlakiem. Spotkałem go zaraz po przybyciu do obozu. Ustawił naszą grupę w szeregu i zaczął pytać, skąd pochodzimy. Gdy doszedł do mnie, powiedziałem, że jestem z Częstochowy. – O, z Częstochowy! – ożywił się. – No, tam cię strzegła Matka Boska! – podkreślił. – Tu ci taka ci nie pomoże, bo tu ja rządzę. – U więźniów osobnik ten budził strach. Mnie od razu skierowano do pracy. Początkowo przy układaniu chodnika. Ośrodek nie był do końca wykończony i więźniowie pracowali początkowo na jego terenie. Przy układaniu chodnika pracowałem na szczęście krótko, bo była to bardzo ciężka robota. Musiałem dźwigać betonowe trelinki, ważące po 40 kg.

Nie mieliśmy co jeść

– Później przenieśli mnie do cieśli. W ramach ośrodka budowano dom kultury i pod kierunkiem takiego majstra z Krakowa robiliśmy najpierw rusztowania dla murarzy, a później dach , szalunki pod stropy, schody itp. Pracowaliśmy bez nadzoru strażników. Celnik, czyli oddziałowy, zaprowadzał nas do majstra, a po zakończeniu odbierał i zaprowadzał do celi. Ośrodek był oczywiście otoczony drutem kolczastym i murem, nafaszerowanym wieżyczkami strażniczymi, ale w środku obozu mogliśmy przemieszczać się całkiem swobodnie. Jedzenie tylko było kiepskie. Najzwyczajniej nie mieliśmy co jeść. Główną dolegliwością była konieczność chodzenia na polityczne wykłady. Co dwa dni wychowawcy prowadzili nas na nie i nie było mowy, by się od nich wymigać, ani też, by na nich spać. Mnie po jakimś czasie przeniesiono do fryzjerni. Strzygłem i goliłem kolegów. Żaden z nich nie mógł przecież posiadać brzytwy. Najpierw zanim fryzjernia powstała chodziliśmy po oddziałach i raz w tygodniu każdy był ogolony. Później zrobili fryzjernię. Powstała ona przy bloku, w którym mieszkali więźniowie, pracujący w kopalni „Komuna Paryska”. Jak ich przywozili po pracy, to najpierw szli do łazienki, kąpali się i przychodzili na fryzjernię, gdzie byli goleni.

Goliliśmy nie tylko klawiszy

– Golenie szło mi dobrze, więc po pewnym czasie przeniesiono mnie do fryzjerni w klawiszowni. Chodziłem do części administracyjnej golić klawiszy. Mieszkali oni w drewnianych barakach razem z rodzinami. Oprócz mnie chodził ze mną golić ich jeszcze jeden kolega. Przychodził po nas rano strażnik i prowadził za druty do tej fryzjerni, a później po obiedzie odprowadzał. Goliliśmy nie tylko klawiszy, ale także „grube ryby”. Często do ośrodka przyjeżdżali też urzędnicy z różnych ministerstw, którzy też korzystali z fryzjerni dla administracji. Bardzo często goliłem też naczelnika ośrodka. Nie był to jednak ten Morel – zwyrodnialec, ale już trzeci z kolei. Naczelników w Jaworznie często zmieniali. Teoretycznie mogłem temu naczelnikowi poderżnąć gardło, ale nic by to nie dało. Praca we fryzjerni do ostatnich zaś nie należała. Mogliśmy wynosić z niej spirytus salicylowy i wodę kolońską. Opychaliśmy ja kolegom, którzy najzwyczajniej ją pili. Raz w niedzielę przyszedł po mnie strażnik i kazał mi iść do fryzjerni, bo naczelnik chce się ogolić, czy ostrzyc, już nie pamiętam. Gdy doszliśmy do fryzjerni, naczelnik już na mnie czekał. Usadziłem go na fotelu i zapytałem, co sobie życzy, gdy nagle padł strzał karabinowy. Naczelnik zerwał się jak poparzony i wybiegł na zewnątrz. Po chwili przybiegł strażnik , który zabrał mnie, wsadził do jakiejś komórki i powiedział – siedź tu i nie wyłaź.

Robiliśmy trelinki

– Okazało się, że jakiś więzień po nocnej zmianie w kopalni, opalając się, za blisko położył się przy drutach i strażnik z kogutka go zastrzelił. Zrobił się wielki raban, część więźniów zorganizowała bunt. Wywiesili czarną flagę. Krzyki podnieśli tez najbliżsi więźniów, którzy przyjechali na widzenie. Domagali się wpuszczenia do ośrodka. Strażnicy usiłowali sytuację opanować i szybko dostali posiłki. Ściągnięto oddziały KBW z Krakowa i Śląska, które otoczyły ośrodek. Później powywozili do innych więzień tych, co ten bunt spowodowali. W ośrodku zaostrzyli rygor. Ja z fryzjerni zostałem skierowany do prefabrykacji. Praca należała tu do najcięższych, ale jeżeli ekipa wykonywała normę, to jej członkowie mieli jeden dzień pracy zaliczony za dwa. Pracowałem na tym oddziale przez rok aż do śmierci Stalina. Robiliśmy tam trelinki. Na stole wibracyjnym ustawialiśmy formę na dwie trelinki, którą wypełnialiśmy betonem. Przy zdejmowaniu ze stołu trzeba było porządnie się nadźwigać, bo wypełniona betonem forma ważyła sto kilogramów. Po śmierci Stalina zachorowałem niestety na płuca i trafiłem do szpitala, który mieścił się w baraku. Tu mnie leczono i dawano lepsze jedzenie.

Braliśmy cośmy chcieli

– Warunki tam były już całkiem znośne. Przed szpitalem na placyku otoczonym z trzech stron przez budynki była nawet fontanna. Jak się trochę podleczyłem, to jeden z kolegów zapytał mnie, czy nie chciałbym przejść do niego do pracy w kuchni. Tam każdy chciał się dostać, ale nie każdy mógł. Kolega powiedział, że to załatwi z lekarzem, który mnie do kuchni skieruje. Lekarzem był przychodzący z zewnątrz, czyli jak my mówiliśmy „z wolności” Miklaszewski, dusza człowiek, którego wszyscy szanowali. Jak mógł, to więźniom pomagał. Dzięki niemu trafiłem do kuchni. Owa kuchnia to nie było tylko miejsce, gdzie się przygotowywało posiłki. Należały do niej także magazyny i rzeźnia. Jakiś klawisz tam był i pilnował, żeby nikt nie kradł, ale co on tam widział. Gdy chodziliśmy po prowiant do magazynu, to braliśmy cośmy chcieli. Magazynierem był też kolega tego kolegi, co mnie ściągnął do kuchni. Wędlin żadnych nie było, tylko mięso i jajka. Zawsze mieliśmy jakieś zapasy schowane pod płytami na poddaszu w kuchni. Handlowaliśmy tymi zapasami ze strażnikami, którzy przynosili nam wódkę.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply