Gdzieś koło drugiej w nocy jego kroki na korytarzu ustały, a po kilku minutach rozległo się potężne chrapanie. Wartownik usnął. Od razu uznałem, że nie ma na co czekać i trzeba wiać.
Przesłuchanie na posterunku policji ukraińskiej na stacji w Kiwercach Eugeniusz Pindych zapamiętał na całe życie.
– Zbili mnie i skopali – wspomina. – Usiłowałem im tłumaczyć, że naprawdę byłem w Zdołbunowie po tytoń, ale wcale słuchać nie chcieli. Do wieczora przetrzymali mnie na posterunku, a później zamknęli w areszcie. Rano jeden z policjantów związał mi ręce sznurkiem i zaczął prowadzić do urzędu niemieckiego starosty. Po drodze spotkaliśmy jednak innego policjanta ukraińskiego, który powiedział mu, że starosty nie ma, bo pojechał do Łucka i będzie uchwytny dopiero jutro. Poradził, by polskiego szpiega, czyli mnie, przyprowadził dopiero jutro. Wróciliśmy na posterunek. Tu zostałem zamknięty w pokoju, w oknach którego nie było krat. Były one tylko zasłonięte dyktą. Siedziałem w tym pokoju i nie wiedziałem, co dalej będzie. Od czasu do czasu wpadał do mnie tylko któryś z ukraińskich policjantów, żeby mnie kopnąć, albo przeciągnąć gumą po plecach. Cały dzień ci ukraińscy policjanci zachowywali się jak panowie świata. Pili gorzałkę, śpiewali niczym się nie przejmując. Wieczorem, gdy wszyscy się spili, na posterunku nastała cisza. Na korytarzu słychać było tylko kroki wartownika i skrzypienie podłogi. Wartownik ten zaglądał od czasu do czasu do mnie. Nie krzyczał na mnie, ani też ze mną nie rozmawiał. Gdzieś koło drugiej w nocy jego kroki na korytarzu ustały, a po kilku minutach rozległo się potężne chrapanie. Wartownik usnął. Od razu uznałem, że nie ma na co czekać i trzeba wiać. Oderwałem jedną z dykt, zasłaniających okno, otworzyłem go i tyle mnie widziano. Przez tory i ogrody dotarłem do domu stryja.
Ucieczka z Kiwerc
Gdy Eugeniusz Pindych zastukał o trzeciej rano w okno domu stryja w Kiwercach, ten ani chwili się nie zastanawiał, czy otworzyć drzwi. O takiej porze mógł pukać tylko ten, kto potrzebuje pomocy. Wpuścił go do środka, nakarmił i zaczął się zastanawiać, jak pomóc swemu bratankowi.
– Stryj uznał, że powinienem jak najszybciej wrócić do Kowla, ale nie przez stację, na której ukraińscy policjanci na pewno będą mnie szukać – wspomina – Kazał mi iść dwa kilometry pod semafor i poczekać na pociąg. On zaś obiecał porozmawiać z maszynistą, by ten zwolnił przy semaforze, abym zdążył wskoczyć do pociągu. Zgodnie z radą stryja udałem się pod semafor i jak pociąg się zbliżał, pomachałem maszyniście. Ten pod semafor podjeżdżał wolno, a gdy mnie zobaczył, zaczął hamować. Bez przeszkód wskoczyłem na stopnie wagonu towarowego i dojechałem do Kowla. W domu, w którym nie byłem już trzy dni panowała rozpacz. Wszyscy myśleli, że mnie aresztowali albo, że zginąłem. Matka, jak zobaczyła moje czarne plecy, to się rozryczała. Na szczęście ukraińska policja mnie nie szukała. Policjanci z Kiwerc nie chcieli się pewnie przyznać, że uciekł im „polski szpieg” i nie poinformowali o mnie swych kolegów w Kowlu. Wróciłem po jakimś czasie do pracy i sprawa przyschła. Mój debiut jako łącznika w konspiracji zapamiętałem jednak do końca życia. Przy szmuglowaniu towarów miałem też jeszcze inne przygody. Któregoś dnia z takim Tadkiem pojechałem do Chełma po sól. Udało się za słoninę nabyć 25 kg soli. Ukryliśmy się z tym Tadkiem w węglarce, wyładowanej jakimiś elementami baraku, przeznaczonego do złożenia, który stał na bocznicy i czekamy aż pociąg ruszy. Tymczasem przy bocznicy zaczął chodzić patrol niemieckich szucmanów, zaglądający do każdego wagonu. Tadek zdążył się cofnąć i ukryć za elementami baraku. Ja nie zdołałem się schować, więc szucmani mnie zobaczyli i z triumfem wyciągnęli z wagonu.
Sztraf za granicę
– Tak się ucieszyli, że mnie złapali, że wagonu już nie sprawdzili i Tadkowi się udało. Bez przeszkód wrócił do Kowla. Mnie szucmani zabrali na posterunek. W odróżnieniu od ukraińskich policjantów nie bili mnie, ani na mnie nie krzyczeli. Spytali się – co mam w worku? – Odpowiedziałem – saltz! – czyli sól. Jeden z nich otworzył worek, sprawdził i odstawił na bok, dając do zrozumienia, że sól jest zarekwirowana. Wzięli mój kolejowy ausweis i sprawdzili, czy istotnie pracuję na kolei. Powiedzieli, że w porządku, ale zwrócili mi uwagę, że bez przepustki granicy między Ukrainą a Generalnym Gubernatorstwem przekraczać nie wolno. Po tym pouczeniu puścili mnie wolno. Akurat z Chełma do Kowla jechał pociąg osobowy z Niemcami, wracającymi z urlopu i w nim wróciłem do domu. Za kilka dni otrzymałem wezwanie na posterunek ukraińskiej policji. Przestraszyłem się nie na żarty, ale cóż było robić. Tam oświadczono mi, że za nielegalne przekroczenie granicy muszę zapłacić „sztraf” w wysokości 5 marek. „Sztraf” ten jednak miałem uiścić w Chełmie w urzędzie niemieckiego starosty. Dali mi stosowny papier, upoważniający mnie do przekroczenia granicy. Pojechałem do Chełma, zapłaciłem gdzie trzeba ów mandat, a jadąc do domu kupiłem 25 kg soli. Pracując na kolei, wraz z grupą kolegów otrzymałem także dalsze zlecenia z konspiracji. Mieliśmy zbierać m.in. amunicję, broń, która nam się nawinie pod rękę lub jakiekolwiek elementy wyposażenia wojskowego. Raz udało się nam Niemcowi ukraść karabin. Drugie podejście po broń okazało się nieudane. Niemcy, jak zobaczyli, że ktoś kręci się przy rampie, o którą opierali karabiny, o razu zareagowali.
Konspiracyjne zadania
– Zaczęli najpierw nas gonić, a później za nami strzelać. Musieliśmy skryć się na pobliskich bagnach i przesiedzieć na nich kilka godzin. Wszystko, co zdobyła nasza grupa, a także inne placówki, było przekazywane do Zasmyk, gdzie powstał pierwszy oddział partyzancki „Jastrzębia”, który stanął do obrony ludności polskiej w okolicznych wsiach, mordowanych przez banderowców. Moi wujkowie z Janówki często przyjeżdżali do mego ojca wozem konnym, w którym było drugie dno. W przemyślnej skrytce przewozili oni do Zasmyk broń, amunicję i inne zaopatrzenie. Z biegiem miesięcy sytuacja się coraz bardziej komplikowała. Ukraińska policja zdezerterowała do lasu, stając się podstawowym zaczynem Ukraińskiej Powstańczej Armii. Zaczęły się rzezie Polaków, w tym także w powiecie kowelskim. Już w marcu 1943 r. zamordowali wracającego ze Świniarzyna do domu Leona Sakowicza z Janówki. Jechał razem z bratem Stanisławem furmanką, gdy zatrzymało ich czterech ukraińskich bandytów. Brat zdołał uciec, ale jego Ukraińcy dopadli. Wkrótce od ich noży zginęli Marceli Leśniewski i dwaj jego synowie Eugeniusz i Antoni. Niedługo potem ofiarą UPA padli dwaj bracia Stanisław i Bolesław Mariańscy oraz ich matka Aleksandra i ojczym Piotr Majewski. Z biegiem dni ilość bestialskich mordów rosła i co rusz słyszało się o kolejnych ofiarach.
Po fali rzezi
– Po lipcowej fali rzezi, która przewaliła się przez cały Wołyń, nikt nie mógł mieć wątpliwości, jakie intencje przyświecają Ukraińcom. Krew polska lała się już strumieniami. Niemcy w tym momencie przestali być głównym zagrożeniem dla polskiej nacji, stali się nim Ukraińcy, którzy dążyli do oczyszczenia Wołynia z wszelkiego polskiego elementu. Wtedy jako szesnastoletni chłopak nie wiedziałem, że Kowel stał się centralą polskiego podziemia na Wołyniu. W marcu 1943 r. przybył do Kowla płk „Luboń” – Kazimierz Bąbiński mianowany przez Komendę Główną AK w Warszawie dowódcą Okręgu Wołyńskiego i w nim umieścił swoją kwaterę. Wraz nim przyjechała spora grupa oficerów, stanowiąca jego sztab, który zaczął intensywnie budować struktury konspiracyjne. My wiedzieliśmy tylko, ze istnieją jakieś władze podziemne i domyślaliśmy się, ze każda działalność, w tym także nasza, polegająca na zbieraniu amunicji, jest ujęta w karby organizacyjne. Coraz więcej młodych ludzi wstępowało do konspiracji, składało przyrzeczenia i działało nic o sobie nie wiedząc. Docelowo w momencie mobilizacji wszyscy mieli wstąpić do oddziałów zbrojnych, by stanąć do walki z wrogiem. Te szybko się rozwijały i krzepły. Taka była bowiem potrzeba chwili. Ukraińcy nasilali bowiem mordowanie Polaków. 15 sierpnia np. 1943r . Ukraińcy koło Radowicz zamordowali 20 Polaków, wracających z uroczystego odpustu w Zasmykach. Oddziały „Jastrzębia”i „Sokoła” 1 września 1943 r. dokonały wyprzedzającego uderzenia na zgrupowanie UPA w Gruszówce, rozbijając je doszczętnie.
Z Kowla do Zasmyk
– Wcześniej UPA wysyłało do Zasmyk ultimatum, że albo wszyscy członkowie polskiej samoobrony złożą broń i oddadzą się pod opiekę Ukraińcom, albo zostaną one zlikwidowane. UPA chciała się odgrywać i oddziały polskie musiały być szybko rozbudowywane. Zajadle atakowali polskie wsie, usiłując nie dopuścić do ewakuacji ich ludności. Polskie oddziały stawały w jej obronie, tocząc zażarte walki m.in. w rejonie Osiecznika i Bud Ossowskich. Szereg miejscowości, jak wspomniane wcześniej Zasmyki, Kupiczów czy Zielona stawały się bazami partyzantów. Do nich udawali się oficerowie przerzucani z Generalnego Gubernatorstwa na Wołyń. Jednego z nich sam przeprowadzałem do partyzanckiej bazy w Zielonce. Któregoś dnia członek naszej grupy – Andrzej Mundzik mówi, że mam do wykonania zadanie. Nie powiedział jakie, tylko kazał mi udać się pod aptekę kolejową w Kowlu, gdzie miał oczekiwać jego ojciec, od którego miałem otrzymać dalsze instrukcje. Gdy zgłosiłem się na wyznaczony punkt, ojciec tego kolegi już istotnie na mnie czekał. Nic mi jednak nie powiedział, tylko kazał dalej czekać. Po kilku minutach niespodziewanie podszedł do nas żołnierz niemiecki z plecakiem i karabinem. Odeszli na bok i coś między sobą poszwargotali. Po chwili ojciec kolegi mnie zawołał i powiedział – zaraz tu przyjedzie dorożka, zawieziesz nią tego Niemca na Zieloną, jedzie on do domu na urlop i chce sobie kupić słoniny i jajek.
Wymarsz do „Sokoła”
– Nie bardzo rozumiałem tę sytuację, ale wsiadłem z tym Niemcem do dorożki i pojechaliśmy do Zielonej, odległej od Kowla o 5 km. We wsi tej mieszkał mój wuj, brat cioteczny mojej mamy, nazywający się Szymczak i postanowiłem do niego zawieźć tego Niemca. Po drodze na Wólce był posterunek niemiecki, ale mój Niemiec pogadał coś z dwoma żołnierzami i ci go przepuścili. Gdy dotarliśmy do wuja, ten zaczyna z nimi rozmawiać po polsku i tłumaczyć, że musi dostać się do oddziału do Zasmyk. Ja zrobiłem wielkie oczy, a wuj odprawił dorożkę, zaprzągł konia do furmanki i każe mi zawieźć Niemca do Zasmyk. Okazało się, że mój wuj był od dawna w konspiracji, znał hasła i zajmował się przerzucaniem ludzi do oddziałów. Siadłem na furmankę i jedziemy do tych Zasmyk. Tuż przed nimi zatrzymał nas patrol okrzykiem – stój! Gwałtownie zatrzymałem wóz, ściągając lejce do siebie. Zrobiłem to tym łacniej, że widziałem dwa wymierzone w siebie karabiny. Mój Niemiec się nie speszył. Wyjął z kieszeni przepustkę napisaną mu przez wuja i podał jednemu z partyzantów. Ten przeczytał, zasalutował i kazał jechać pod chałupę k. kościoła. Gdy dojechaliśmy do niej na podwórko, wyszedł przed nią oficer w mundurze porucznika i jak zobaczył tego Niemca, to bardzo się ucieszył i padli sobie w objęcia. Tym porucznikiem okazał się „Sokół”, czyli Michał Fijałka, a ów Niemiec „cichociemnym”, skierowanym na Wołyń. Fijałka kazał mi dać kawy i chleba ze smalcem, a następnego dnia, bo był już wieczór, odprowadzić z furmanką do Zielonej. W październiku 1943 r. kierownik naszej grupy konspiracyjnej Franek Paluch powiedział, że musimy udać się do oddziału. Wtedy ośmiu z nas udało się do Zasmyk m.in. Antoś Mundzik, Kazik Bielcyn, Król, Rudnicki i in. Wszyscy znaliśmy się bardzo dobrze. Nie tylko bowiem mieszkaliśmy w jednej dzielnicy w Kowlu, ale chodziliśmy też do jednej szkoły. Najpierw przeszliśmy do Zielonej, później do Janówki, a następnie do Zasmyk. Tam przydzielono nas do różnych kompanii. Ja idąc do partyzantki byłem jako jeden z nielicznych uzbrojony.
Z visem w kieszeni
– Na odchodnym ojciec wręczył mi polskiego przedwojennego visa. Jak się okazało, ojciec ukrywał go w domu od września 1939 r. Pozostawił je u nas mój kuzyn, który w Poznaniu służył w policji. Jak wycofali się na wschód, to dotarł do Kowla i w naszym domu pozostawił broń. Ojciec przechowywał ją aż do chwili, gdy była mi potrzebna. Najpierw trafiłem w oddziale „Sokoła” do kompanii por. „Kani”, czyli Stanisława Kądzielawy. Byłem w niej jednak niezbyt długo, bo jako najmłodszy zostałem skierowany do plutonu gospodarczego 2 kompanii ppor. „Jura” Jana Łucarza. Dowodził nim ppor. „Huczek” Stanisław Cytrycki. Obejrzał sobie mnie dokładnie, gdy się u niego zameldowałem – ty syneczku będziesz do mojej dyspozycji. Od tej pory otrzymałem oficjalną funkcję – wozak dowódcy plutonu. W praktyce oznaczało to, że byłem woźnicą furmanki, przewożącej zaopatrzenie. Nie bardzo mi się ta rola podobała, ale „Huczek” orzekł, że jako szesnastolatek jestem za młody za linię. Wraz z nim zajmowałem się jeżdżeniem do polskich wiosek po zaopatrzenie żywnościowe. Podwoziłem żołnierzy na miejsca akcji, przywoziłem do polowych szpitali rannych w boju itp. Stale byliśmy w ruchu, bo oddział „Sokoła” był bardzo aktywny. Krążył po terenie, by bronić ludność przed atakami banderowców.
Cdn.
Marek A. Koprowski
Zostaw odpowiedź
Chcesz przyłączyć się do dyskusji?Nie krępuj się!