5 lat za AK

Pietrzak chodził po Niemodlinie z podniesionym czołem aż do 1990 r. Potem uciekł do Opola i jak widzi któregoś z naszych, to przechodzi na drugą stronę ulicy i ucieka.

Pod koniec lat czterdziestych Mirosław Łoziński kontynuując zawodową służbę wojskową trafił do Wojsk Ochrony pogranicza. Ukończył specjalny kurs w Ostródzie i Warszawie i zaczął wędrówkę po wopowskich garnizonach.

– Służyłem m.in. w batalionach WOP w Żywcu, Czarnym Dunajcu, Koszalinie, a na końcu w Lubaniu, gdzie byłem zastępcą dowódcy batalionu – wspomina. – Moja służba przebiegała bez żadnych zakłóceń aż do momentu wykrycia przez organy Informacji Wojskowej, że jako członek Samoobrony w Przebrażu należałem do Armii Krajowej. Cały czas od tego momentu byłem męczony różnymi przesłuchaniami i inwigilowany. Próbowano mnie zlikwidować. Jesienią 1952 r., zostałem wezwany na granicę, w okolice Pieńska, przez szefa Informacji jednostki mjr Kupca z powodu przekroczenia granicy przez przestępcę. Byłem zdziwiony tym wydarzeniem, gdyż nie było żadnych meldunków ze strażnicy, a poza tym była ciemna noc i trudno było stwierdzić fakt przekroczenia granicy. Tego typu zdarzenia nie leżały też w kompetencji Informacji Wojskowej. Od razu nabrałem podejrzeń. Na granicy niedawno zginął żołnierz zastrzelony przez swojego kolegę. Oficjalnie był to nieszczęśliwy wypadek, ale faktycznie wyglądał on na zaaranżowany przez Informacje. Pomyślałem, że może mnie też chcą w podobny sposób wykończyć. Co jednak miałem robić. Zadzierać z Informacją nie mogłem. Po załadowaniu żołnierzy, zorganizowanych przez mjr Kupca szefa Informacji i jego podwładnego por. Nowaka na samochody, pojechaliśmy w kierunku granicy, gdzie miał rzekomo zdarzyć się incydent z przekroczeniem granicy. Po rozładunku żołnierzy z samochodów, zarządzono tyralierę i padł rozkaz posuwania się do przodu i kierunku granicy. Po przejściu 100 m obok mojej głowy przeleciała seria z automatu.”

Udawał trupa

– Natychmiast upadłem i leżałem bez ruchu, udając trupa. Wtedy mjr Kupiec zarządził zbiórkę i żołnierze odjechali. Na drugi dzień wróciłem do batalionu, jak gdyby nigdy nic się nie zdarzyło. Trzymałem się na baczności. Na niewiele się to zdało. 3 stycznia 1953 r. zostałem aresztowany. Wcześniej przed Świętami Bożego Narodzenia złożyłem raport o urlop. Chciałem bowiem pojechać do rodziców, by spędzić z nimi chociaż raz Wigilię. Podczas mojej dotychczasowej służby wojskowej nigdy bowiem dotąd nie miałem takiej możliwości. Nie otrzymałem jednak zgody na urlop. Wlepiono mi w Wigilię jeszcze dodatkowy dyżur. Gdy zacząłem go pełnić, nagle otrzymałem wiadomość, że dają mi urlop i mogę jechać. Szybko się spakowałem, wziąłem zlecenie na bezpłatny bilet wojskowy i pojechałem na stację kolejową w Zgorzelcu, skąd odjeżdżał pociąg do Opola. Gdy przybyłem na stację, pociąg jeszcze stał. Byłem jedynym kandydatem na pasażera. Dałem zlecenie na bilet do kasy, ale obsługująca ją kasjerka zanim go wypisała, to pociąg odjechał. Wpadłem we wściekłość. Wyzwałem dyżurnego, że nie zatrzymał pociągu choć wiedział, że tylko ja chciałem jechać. Zadzwoniłem do swojego dowódcy batalionu, przedstawiłem mu sprawę i poprosiłem o samochód do Węglińca, z którego odjeżdżały pociągi towarowe w kierunku Wrocławia i Opola. Sądziłem, że uda mi się złapać któryś z nich i jakoś z opóźnieniem dotrzeć do rodziców. Ten przysłał mi samochód. Gdy przyjechałem do Węglińca, czekała już na mnie ekipa Informacji. Zostałem zatrzymany i przewieziony do jednostki. Formalnie mnie nie aresztowano, ale miałem zakaz opuszczania jednostki i dalej pełniłem dyżury. 3 stycznia 1953 r. Informacja mnie oficjalnie aresztowała. Zadzwonił do mnie któryś z jej oficerów i mówi, że muszą ze mną coś uzgodnić. Zaproponowałem, że w takim razie mogę do nich przyjechać.

Aresztowany przez Informację

– Ten jednak powiedział mi, żebym się nie fatygował, bo oni przyjadą. Już wiedziałem, że przyjedzie cała ekipa i dokona rewizji. Wyjąłem od razu pistolet i położyłem na stole. Jak wpadli, od razu zobaczyłem wycelowana w siebie broń i usłyszałem rozkaz- ręce do góry! – Odpowiedziałem, że pistolet leży na stole i mogą się nie bać. – Broń oczywiście zabrali i w moim mieszkaniu zrobili szczegółowe przeszukanie. Następnie zaprowadzono mnie do samochodu i ostrzeżono, że w razie próby ucieczki dostanę kulę w łeb. Zawieziono mnie do więzienia w Lubaniu. Siedziałem w nim do 28 kwietnia 1953r., kiedy to odbył się Sąd Wojskowy, który skazał mnie na 5 lat więzienia za próbę zatrzymania pociągu na stacji w Zgorzelcu. Zarzut ten był oczywiście idiotyczny i nie miał żadnych podstaw. Sąd Wojskowy wydał po prostu wyrok na zamówienie Informacji Wojskowej, która chciała mnie ukarać za przynależność do AK. Przyklepał po prostu jej decyzję. Z więzienia trafiłem do obozu pracy „Lena” przy kopalni miedzi w Złotoryi. Wyglądał z zewnątrz jak prawdziwy obóz koncentracyjny. Ogrodzony drutem kolczastym i strzeżony przez żołnierzy z KBW robił przygnębiające wrażenie. Wewnątrz w barakach mieszkało wielu więźniów. Komendant obozu obejrzał moją teczkę i orzekł, ze nie pójdę do kopalni, tylko zostanę na powierzchni jako przełożony więźniów. Odpowiedziałem, że chcę pracować w kopalni.”

Za wrogą działalność

– Każda dniówka liczyła się jako dwa dni. Pracując w niej można było znacząco skrócić sobie karę. On wtedy oświadczył mi, że to przecież od niego tylko zależy, kiedy będę mógł obóz opuścić. Wyśmiałem go mówiąc, że jego słowa nic nie znaczą, bo co z tego, że on mi coś obieca, jeżeli za rok, czy dwa go przeniosą do innego ośrodka i cała nasza umowa będzie nieważna. Naczelnik był jednak nieugięty. Jako więzień zostałem przełożonym więźniów skazanych za „wrogą działalność przeciwko Polsce Ludowej”. Szybko dowiedziałem się, że znaczna część spośród osadzonych w obozie to członkowie AK, którzy trafili do niego za przynależność do tej organizacji. Gdy to ustaliłem, to się przestraszyłem. Zacząłem się bowiem obawiać, ze naczelnik po to zrobił mnie przełożonym więźniów, żebym nawiązał kontakty z byłymi członkami AK, by później oskarżyć mnie o organizowanie konspiracji poakowskiej. Uznałem, że musze się bardzo pilnować. Od razu też dostrzegłem, że w obozie Informacja ma swoje macki i prowadzi stałą obserwację więźniów. Taką postawę przyjęło wielu ludzi skazanych za przynależność do AK, starannie ukrywając fakt przynależności do AK. Jednym z nich był lekarz obozowy. Zachodzę któregoś dnia do izby chorych, a tam najzwyczajniej jest brudno. Zdumiałem się bardzo, bo przecież w izbie chorych leżeli głównie ranni po wypadkach w kopalni i higiena w niej powinna być szczególnie przestrzegana. Mówię więc lekarzowi – słuchaj pan, ja mam w obozie wielu takich, którzy nie zjeżdżają do kopalni. Przyślę ich tutaj, żeby zrobili porządek, w izbie chorych musi być czyściutko. – Lekarz się na mnie obraził i poszedł na skargę do komendanta. Oskarżył mnie przed nim, że go opieprzam, utrudniam pracę itp. Ten wezwał mnie i pyta, o co chodzi? Mówię mu więc, że w izbie chorych jest brudno i trzeba w niej posprzątać. Tam przecież przywożą ludzi rannych w kopalni. Komendant wezwał lekarza i w mojej obecności powiedział mu, że nie powinien mieć do mnie pretensji.

Ja też z Niemodlina

– Gdy wyszliśmy obaj od komendanta, lekarz już udobruchany pyta mnie – skąd pan jest? Odpowiadam mu, że – z opolskiego. – On zdziwiony mówi – że ja też z opolskiego.- A konkretnie skąd? – indaguje wtedy. Ja mu wtedy, że z Niemodlina! – On jeszcze bardziej zdziwiony odpowiada – ja też z Niemodlina. Wtedy ja kontynuując rozmowę pytam – a za co pan siedzi? On mówi, że za AK. Okazało się, że kibluje już pięć lat, a ma jeszcze do odsiedzenia dwa, bo skazano go na siedem lat. Zakląłem w duchu. Lekarz powinien mieć przecież skróconą karę. Obiecałem, że mu pomogę. Jako przełożony więźniów byłem też ich rzecznikiem wobec komendanta. Następnego dnia, tak jak obiecałem, idę do komendanta i pytam – dlaczego ten lekarz tyle siedzi? – Komendant zdumiał się, że ktoś z takim problemem do niego przychodzi. Był to wojskowy w stopniu majora, mający jednak ludzkie odruchy i nie traktujący więźniów jak bydło, które trzeba politycznie reedukować.- Jego zwolnię, a skąd wezmę nowego lekarza?- pieklił się. – Ja zaś mówię mu, ze przecież w każdym większym kryminale siedzi jakiś lekarz i ze znalezieniem następcy nie będzie problemów… Komendant wydawał się jednak nieprzekonany. Nie minął jednak tydzień, jak lekarza zwolnili, a jego miejsce zajął kolejny wyciągnięty z jakiegoś mamra medyk. Później w Niemodlinie wielokrotnie spotykałem się z tym lekarzem, który wyszedł z obozu wcześniej o dwa lata dzięki mojej interwencji. Był mi za nią bardzo wdzięczny.

Podejmując interwencję w obronie więźniów Mirosław Łoziński utrzymał się na swoim stanowisku stosunkowo długo, bo aż cały rok. Później posłano go do kopalni.

Na stanowisku nadzorcy

– Nie skierowano mnie jednak na ścianę, ale kazano pełnić funkcję nadzorcy- mówi Mirosław Łoziński. – Miałem siedzieć pod szybem i patrzeć, czy któryś z więźniów nie ukrył się w wózku i nie chce uciec. Wyboru wielkiego nie miałem. Przez rok siedziałem pod tym szybem. Do wózków nie zaglądałem, bo nie było po co. Wózkiem z kopalni najzwyczajniej nie dało się uciec. Z taśmy do wózka spadały takie kamienie, że każdy, kto chciałby się w nim ukryć , zostałby przez nie zmiażdżony. Po roku pracy na „stanowisku” nadzorcy zostałem zwolniony po odbyciu dwóch lat z pięcioletniego wyroku. Do wojska już nie miałem oczywiście po co wracać i zacząłem cywilną karierę. Pracowałem początkowo przez kilka lat w budownictwie w Żywcu, gdzie ukończyłem zaocznie szkołę średnią, robiąc maturę. Zacząłem robić Technikum Budowlane , ale ostatecznie ukończyłem Technikum Ekonomiczne, które było mi bardziej potrzebne. Wszędzie pełniłem funkcje kierownicze. Po 1956 r. fakt, że byłem represjonowany za AK nie stanowił dla mnie przeszkody. Takich jak ja było wtedy tysiące. W budownictwie pracowałem cztery lata, by później objąć stanowisko kierownika sanatorium przeciwgruźliczego w Rajczy. Sanatorium to mi jednak zbrzydło. Kierowanie nim było jednym wielkim użeraniem się. Mieściło się ono w starym zamku, w którym co rusz wysiadały instalacje, pękały rury, paliły się stare przewody elektryczne. Leczyło się w nim dziewięćdziesięciu pacjentów, którzy de facto nie przyjeżdżali się leczyć. Większość z nich to byli nałogowi alkoholicy. Ja na niedzielę do domu nie mogłem pojechać, bo bałem się, że coś nawali. Tych ludzi trzeba było zaś nakarmić, dopilnować. Nie miałem zaś żadnego zastępcy. Lekarz był chory na chorobę Burgera i ledwie łaził. W razie jakiejś awarii w sanatorium następowała katastrofa. Na głowie zaś miałem łaźnię, pralnię i chlewnię z sześćdziesięcioma świniakami, które też trzeba było nakarmić. Założyłem podanie do dyrektora, któremu podlegały wszystkie sanatoria przeciwgruźlicze na Żywiecczyźnie. Ten jednak na moich oczach je podarł twierdząc, że dobrych pracowników się nie zwalnia. Złożyłem wtedy podanie przez dziennik i tego podania dyrektor już nie mógł potargać. Mogłem wreszcie pożegnać się z sanatorium. Przyjechałem do rodziców do Gościejowic. Od razu dostałem pracę w Zakładach Ceramiki Budowlanej w Szydłowie w charakterze kierownika. Tu dopracowałem aż do emerytury, na którą poszedłem po 40 latach pracy. Tak jak wielu innych żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK wstąpiłem do ZBOWIDU, chcąc uzyskać uprawnienia kombatanckie. Dzięki temu zostałem też awansowany na majora w 1970 r. W wojsku w 1948 r. otrzymałem stopień kapitana. Było to dla mnie ważne, bo stanowiło moralne zadośćuczynienie i potwierdzenie, że moje aresztowanie i skazanie nie miało żadnych podstaw i stanowiło przestępstwo.

AK-owskie zagłębie

Przebywając na emeryturze, Mirosław Łoziński zaczął zbierać relacje żyjących obrońców Przebraża, których UB po wojnie także prześladowało za przynależność do AK.

– W Niemodlinie i okolicach osiedliło się większość obrońców Przebraża, a także jego mieszkańców – mówi Mirosław Łoziński. – Urząd Bezpieczeństwa w Niemodlinie traktował cały ten teren jako „akowskie zagłębie” i robił wszystko, żeby je zastraszyć i utrzymać w ryzach. Wiele opowiadał mi o tym Ludwik Malinowski „Lew” Komendant Ośrodka Samoobrony w Przebrażu, który na swoiste wieczory wspomnień przychodził do domu rodziców, w którym mieszkałem i opowiadał. UB strasznie go męczyło, by przyznał się, że tworzy w Niemodlinie antykomunistyczną konspirację. Szczególnie znęcał się nad nim taki Pietrzak czy Pietrzyk, który mu palce w drzwiach wyłamywał. Zamęczyliby go prawdopodobnie na śmierć, gdyby do Opola nie przyjechał wysoko postawiony oficer należący wcześniej do oddziału współpracującego z partyzantką sowiecką na Wołyniu. On poręczył za niego. Powiedział, ze go dobrze zna i gwarantuje, że nie prowadzi on żadnej antypaństwowej roboty. Urząd Bezpieczeństwa szukał też jak oszalały sztandaru samoobrony Przebraża, który po odparciu drugiego ataku UPA utkały miejscowe kobiety i ofiarowały Malinowskiemu. Jego rodzina przywiozła go do Niemodlina, gdy on został zmobilizowany do Wojska Polskiego. Później był on przechowywany w jego domu. UB chciało go koniecznie odnaleźć. Jego pracownicy uważali, ze wokół tego sztandaru będą gromadzić się byli przebrażacy i tworzyć zbrojne podziemie.

Łamali mu palce w drzwiach

– Za wszelką cenę chcieli go więc odnaleźć i zniszczyć. Jak mi opowiadał Malinowski, przetrząsnęli jego dom od piwnic po strych i sztandaru nie znaleźli. Wisiał on nad piecem przykryty praniem. Jakiś ubowiec podniósł prześcieradło i dalej nie zaglądał. Sztandar ocalał i dziś znajduje się w Muzeum Wojska Polskiego. Działania UB całkowicie zastraszyły przebrażaków, którzy siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. Gdy ja zabrałem się za upamiętnienie ich do historii, to sam Malinowski ostrzegał mnie, żebym był ostrożny i dziwił się, że w ogóle się za to biorę. Ja się swoim ziomkom nie dziwię. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych UB trzęsło dosłownie Niemodlinem i czuło się całkowicie bezkarnie. Opowiadała taka pani Mirka sytuację, jaka miała miejsce na zabawie w Niemodlinie w latach czterdziestych. Przyszedł na nią ów Pietrzak vel Pietrzyk szef niemodlińskiego UB z dziewczyną. Zjawił się na niej także młody żołnierz z polskiej armii na Zachodzie w angielskim mundurze z naszywką „Poland”. Dziewczyny się za nim oglądały, bo nie tylko pięknie się prezentował, ale był przystojny. Obtańcowywał on wszystkie dziewczyny, a w końcu zabrał się za partnerkę tego ubowca. Ta też lgnęła do niego i zaczęło wyglądać to tak, jakby to z nim przyszła na potańcówkę, a nie z tym ubowcem. Ten się zdenerwował, pokazał żołnierzowi legitymację i wyprowadził z budynku. Po kilku minutach wrócił uśmiechnięty, otrzepał ręce mówiąc- sprawa załatwiona.- Następnego dnia znaleziono tego żołnierza w pobliżu budynku, w którym odbywała się zabawa, z kulą w głowie. Pietrzak tego żołnierza zastrzelił… Chłopaka pochowano i nikt nie odważył się pisnąć słowa. Pietrzak chodził po Niemodlinie z podniesionym czołem aż do 1990 r. Potem uciekł do Opola i jak widzi któregoś z naszych , to przechodzi na drugą stronę ulicy i ucieka.

Marek A. Koprowski

3 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. lech
    lech :

    Fakt, ciekawy.Tylko dlaczego takie bydle jeszcze na wolności?
    Nie jestem zwolennikiem “kary śmierci”, lecz sąd powinien kiedyś sprawiedliwie rozliczyć wszelkie zbrodnie, bez względu na wiek, czy też zdrowie danego zbrodniarza.