Wyrok na rękę

Stanisław Maślanka obawia się też, że gdy wymrze jego pokolenie, to już nikt nie będzie się upominał o Polaków, którzy padli ofiarą ukraińskiego ludobójstwa. Nie jest wykluczone, że za parę lat Polacy zostaną oskarżeni o ludobójstwo Ukraińców. Do tego zresztą już teraz niewiele brakuje. Naszym politykom wszystko jest obojętne.

Jadąc do Wronek Stanisław Maślanka nie wiedział, że lekarz z Rawicza wydał wyrok na jego rękę zainfekowaną gruźlicą. Uznał, że nie ma dla niej ratunku i trzeba ją amputować… Na szczęście trafił na znajomych lekarzy, również więźniów, którzy mu rękę uratowali. Cudem zdobyli niezbędną do tego penicylinę.

– Dłuższy czas, niemal aż do wyjścia na wolność, musiałem chodzić z ręką w gipsie – wspomina Stanisław Maślanka. – Jak się trochę zmieniły czasy, zawieźli mnie do szpitala w Poznaniu, gdzie wykonano mi taką protezę ze skóry, która zastąpiła gips. Mogłem wtedy ruszać i pisać palcami chorej ręki. W więzieniu we Wronkach siedziałem w celi przez pewien okres z pułkownikiem „Luboniem”, czyli Kazimierzem Bąbińskim, pierwszym komendantem Okręgu AK „Wołyń”, który okręg ten zorganizował. To on przeprowadził też jego mobilizację, doprowadzając do powstania 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Następnie został przeniesiony do Warszawy, gdzie objął stanowisko w III Oddziale Sztabu Głównego AK. Aresztowany w 1945 r. przebywał we Wronkach do 1953 r., kiedy to został zwolniony. Wraz z nami siedział hrabia Rozenberg, który przed wojną miał w Bielsku Podlaskim małą fabrykę samolotów. Władza ludowa uznała, ze trzeba go posadzić, tylko nie bardzo miała za co. Zrobili u niego rewizję i znaleźli parę dolarów. To już było przestępstwo dewizowe i hrabia znalazł się w więzieniu. Siedzieliśmy sobie tak w trzech w celi i wymienialiśmy doświadczenia.

Kryminaliści i złodzieje

– Ich zwolnili po śmierci Stalina, ja jeszcze siedziałem trzy lata. W więzieniu sytuacja stopniowo się polepszyła. Na widzenia przyjeżdżali rodzice. Otrzymywałem paczki i pieniądze, za które mogłem sobie coś kupić w więziennym sklepiku. Więźniowie polityczni stopniowo opuszczali więzienie. Nowych już nie przysłali. Coraz więcej przywożono natomiast zwykłych kryminalistów i złodziei. Wronki ponownie stawały się „klasycznym zakładem karnym”. Podczas jednego z widzeń rodzice oświadczyli, że podjęli starania o moje przedterminowe zwolnienie, ale napotkali na jakieś trudności. W drodze powrotnej ojciec wstąpił w Łodzi do prokuratury, która prowadziła moja sprawę. Sekretarka prokuratora zapytała go – o co chodzi? – Ten poinformował ją wtedy, że złożył pismo z prośbą o moje przedterminowe zwolnienie, a nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Ta zajrzała do akt i oświadczyła, że żadnej odpowiedzi nie dostanie, bo syna nie ma w więzieniu, gdyż uciekł. Tak było zapisane w moich aktach. Ojciec wpadł we wściekłość. Zaczął krzyczeć, że to nieprawda. Narobił szumu na cała prokuraturę. Przyszedł szybko jej naczelnik i kazał ojcu napisać oświadczenie. Za dwa tygodnie przeniesiono mnie do innej części więzienia, gdzie zamknięto mnie w celi, w której byłem sam. Przypuszczałem, że znów chcą mnie przenieść na nowe miejsce. Z błędu wyprowadził mnie więzień obsługujący to piętro. Poinformował mnie, że z tych cel wychodzi się na wolność. Za kilka dni w grudniu 1956 r. istotnie zostałem zwolniony. Wsiadłem do pociągu jadącego do Warszawy i mimo, że był zatłoczony, znalazło się dla mnie miejsce. Wsiadłem we Wronkach i wszyscy wiedzieli, że taki obdarciuch musi być więźniem.

Losy rodziny

– W Warszawie nocą poszedłem piechotą z Dworca Głównego na Wschodni. Wsiadłem do pociągu jadącego do Chełma. W przedziale spotkałem kilka osób. Jedna z nich zagadnęła mnie – pan to pewnie z więzienia? – Gdy potwierdziłem – zapytała mnie – a gdzie pan siedział? – Odpowiedziałem, że w Łodzi, w takim a takim. On wtedy dalej indagował – czy znałem takiego strażnika Świderskiego? – Wtedy zimny pot mnie oblał. Świderski to był bowiem strażnik, który wykonywał wyroki śmierci. Zacząłem się bać. Nie wiedziałem, czy to nie jakaś prowokacja. Mój rozmówca uspokoił mnie mówiąc, że Świderski już nie pracuje w więzieniu, bo już go dawno wyrzucili za jakieś przekręty.

Za jakiś czas przyszedł konduktor, który popatrzył na bilet i na mnie i po chwili mówi – pan pozwoli ze mną na korytarz. – Niedobrze! – myślę, znów ktoś coś chce ode mnie. Konduktor szybko mnie uspokoił. – Poinformował mnie, że nazywa się tak i tak, jest kolejarzem z Chełma i bardzo dobrze zna moją rodzinę. Nadmienił też, że w domu jest wszystko w porządku i niedawno widział moich rodziców. Ucieszyłem się, że to nie jakaś prowokacja. Po kilku godzinach byłem już w domu. Tu dowiedziałem się o szczegółach śmierci brata. Był on uczniem w Szkole Leśnej w Zwierzyńcu, gdzie związał się z konspiracyjną organizacją. W 1950 r. wcielono go do wojska w Warszawie, z którego musiał uciekać, bo zaczęła się nim interesować wojskowa informacja. W podziemiu działał w Warszawie w latach 1951-52. W 1952 r. przyjechał do Zwierzyńca, gdzie działała organizacja „Kraj” istniejąca wówczas w kilku regionach Polski m.in. na Dolnym Śląsku. W Zwierzyńcu podczas jednej z akcji brat zginął…

Po całonocnych rozmowach z rodzicami następnego dnia zgłosiłem się na milicję, gdzie musiałem pokazać dokumenty potwierdzające, że zostałem zwolniony. Za dwa dni przychodzi dzielnicowy i mówi, że mam się stawić na UB. Cóż miałem robić. Udałem się do tej instytucji. Okazało się, że w swoich papierach miała ona zapisane, że uciekłem z więzienia… Musiała dostać list gończy. Kto go wysłał i dlaczego, nie wiem. Trzymano mnie 48 godzin, zanim cała sprawa się wyjaśniła. Za jakiś tydzień, czy dwa zacząłem się zastanawiać, co robić dalej. Chełm był małą dziurą, gdzie wszyscy się znali, wiedzieli, że siedziałem 6,5 roku w więzieniu i zostałem skazany na karę śmierci.

Na fali odwilży

– Na początku 1957 roku pojechałem do Warszawy. Na fali odwilży ZBOWiD zgodził się, by pod jego auspicjami Wołyniacy z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK odbyli coś w rodzaju zjazdu. W ostatniej chwili imprezę odwołano, ale wszyscy koledzy i tak przyjechali. Spotkałem się tu nawet z tymi, z którymi siedziałem w więzieniu. Poradzili mi, że takich jak ja w stolicy jest tysiące i tu bez trudu zginę w tłumie. Posłuchałem ich rady. Jeden z kolegów był dyrektorem instytutu. Od ręki przyjął mnie do pracy, gdzie po 25 latach doczekałem się emerytury. Stale oczywiście utrzymywałem kontakty z kolegami. Spotykaliśmy się u księdza, mojego kolegi z celi w Rawiczu, z którym pół roku przespaliśmy na pryczy pod jednym kocem. Jeden z kolegów, przychodzących na takie spotkanie miał siostrę, która została moją żoną. W 1981 r. zaczęło tworzyć się nasze środowisko żołnierzy dywizji. Przy ZBOWiD-zie w jakiejś sekcji udało się je zarejestrować. Trwało ono do 1989 r., kiedy to przeszliśmy do „Stowarzyszenia AK”, a później do Światowego Związku Żołnierzy AK. Ja od początku byłem w zarządzie środowiska. Od początku zajmowałem się ewidencją żołnierzy 27 dywizji. Współorganizowałem też wszystkie zjazdy weteranów dywizji, których było w sumie dwadzieścia osiem.

Środowisko niestety się wykrusza. Niegdyś w zjazdach brało udział ponad tysiąc kolegów. Jak jeździliśmy do Jagodzina i Rymacz na groby naszych towarzyszy broni, to wynajmowaliśmy pociąg. Dziś mieścimy się w jednym, góra dwóch autokarach. Oficjalnie na listach mamy około tysiąca dwustu członków okręgu, obejmującego całą Polskę. Samych żołnierzy dywizji jest niecałe pięćset, z konspiracji stu, z placówek samoobrony stu dwudziestu, reszta to tzw. współdziałający członkowie rodzin, sympatycy. Z roku na rok jest nas mniej. Większość naszych ludzi to rolnicy, mający nędzne emerytury i klepiący biedę, jak nie wiem co. Około 30 proc. z nich po wojnie było też represjonowanych i spędziło wiele lat w więzieniu…

Fasadowe pojednanie

Stanisław Maślanka martwi się nie tylko losem kolegów z dywizji, ale także, że sprawy polsko-ukraińskie nie idą w dobrym kierunku.

– Pojednanie polsko-ukraińskie ma wciąż charakter fasadowy, urzędowy – podsumowuje. – Rządy się pojednały, ale to za mało, żeby nastąpiło pojednanie między naszymi narodami. W okresie rządów prezydenta Juszczenki wszystkie negatywne zjawiska po stronie ukraińskiej zostały spotęgowane. Zbrodniarze, którzy mordowali Polaków na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej stali się bohaterami narodowymi. Weterani UPA, mający na rękach polską krew, dostają obecnie dodatki kombatanckie.

Stanisław Maślanka obawia się też, że gdy wymrze jego pokolenie, to już nikt nie będzie się upominał o Polaków, którzy padli ofiarą ukraińskiego ludobójstwa. Nie jest wykluczone, że za parę lat Polacy zostaną oskarżeni o ludobójstwo Ukraińców. Do tego zresztą już teraz niewiele brakuje. Naszym politykom wszystko jest obojętne.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply