We Włodzimierzu nad Ługą

Ja krzyknąłem – ręce do góry! – i przystawiłem mu pistolet do piersi. Ten wykonał polecenie, a brat bez przeszkód wyjął mu z kabury ruską “tetetkę”.

Kazimierz Danilewicz, obecny prezes Okręgu Wołyńskiego Światowego Związku Żołnierzy AK, urodził się w 1927 r. Jego rodzina od pokoleń mieszkała w tej miejscowości. Dom zbudowany przez pradziadka i liczący 150 lat po dziś dzień stoi przy ulicy Uściłuskiej.

– Mimo, iż wyjeżdżając z Wołynia miałem 18 lat, to pamiętam go doskonale – podkreśla. – Niedawno byłem we Włodzimierzu i wróciłem przygnębiony. Wszystko, co tam zobaczyłem wydawało się mniejsze, bardziej zaniedbane, brudniejsze. Ta wizyta po latach kosztowała mnie sporo zdrowia. W sumie żałowałem, że pojechałem.

Przed wojną ojciec Kazimierza Danilewicza Józef miał duży sad, składający się z pięciuset drzew i to on stanowił podstawę utrzymania rodziny.

– Ojciec sam sadem się nie zajmował, ale rokrocznie go wydzierżawiał – wspomina Kazimierz Danilewicz. – Polegało to na tym, że wczesną wiosną przychodził Żyd i ustalał cenę na arendę sadu, płacił z góry i jak drzewa zaczynały owocować, to siedział w budzie i pilnował zbiorów. Jak drzewa obrodziły, zarabiał. Jak nie, tracił, ale ojca to już nie obchodziło. Ojciec wynajmował też mieszkania w naszym domu, podzielonym na trzy części. W jednej składającej się z pokoju i kuchni, mieszkała nasza rodzina, a dwie pozostałe wynajmował głównie Żydom. Jedni się wyprowadzali, a następni wprowadzali. Z tego żyliśmy.

Stypendium żony Komendanta

– Ojciec wraz z mamą Antoniną dużą wagę przywiązywał do kształcenia dzieci, czyli brata Romana i mnie. Brat był starszy ode mnie o sześć lat i przed wojną skończył trzy lata poznańskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Miał wybitne zdolności artystyczne. Od dziesiątego roku życia bardzo ładnie malował. Wykonywał m.in. obraz przedstawiający Marszałka Józefa Piłsudskiego wyzwalającego Polskę. Znajomi wysłali go żonie Komendanta i ta ufundowała mu stypendium. Dzięki temu mógł wyjechać do Poznania. Stypendium to było mu wypłacane jednak tylko przez rok, a później ojciec musiał sprzedawać co się da, żeby utrzymać go w tej drogiej szkole. Ja w momencie wybuchu II wojny światowej miałem 12 lat. W domu często mówiło się o niemieckim zagrożeniu. Brat na czwarty rok do szkoły już nie pojechał. Miał 18 lat, należał do PW i wzięto go do służby wartowniczej. Chodził w mundurze, na kołnierzu którego były umieszczone litery WP. Uzbrojony w karabin chodził na wyznaczone posterunki. Jak wybuchła wojna, wszyscy gromadziliśmy się przed domem sąsiada. W odróżnieniu od nas miał on radio i wystawiał je w otwartym oknie, by wszyscy chętni mogli posłuchać nadawane przez nie komunikaty. Sporo ludzi gromadziło się też w śródmieściu, gdzie wywieszono flagi naszych formalnych sprzymierzeńców czyli Anglii, Francji, a także Stanów Zjednoczonych. Wszyscy dyskutowali – pomogą, nie pomogą. Pamiętam euforię, jaka zapanowała, gdy alianci wypowiedzieli wojnę Niemcom. Trwała ona krótko, bo wkrótce na Wołyń wkroczyli Sowieci i zaczęła się pierwsza okupacja. Jak tylko wojska sowieckie zaczęły się zbliżać do Włodzimierza, na ulice wypełzły tłumy komunistycznych milicjantów z czerwonymi opaskami na ramionach, najczęściej żydowskiego lub ukraińskiego pochodzenia.

Pogonił „gówniarzerię”

– Widziałem, jak ta gówniarzeria żydowska z karabinami dopadła na jednej z ulic polskiego leśniczego, który nie wiedział, że Włodzimierz jest już w rękach zbolszewizowanej milicji i przyjechał do miasta na rowerze w mundurze i pistoletem służbowym przy pasie. Jak ci młodociani milicjanci go zobaczyli, to krzyknęli – ruki w wierch. – W ciągu kilku, czy kilkunastu godzin zapomnieli już języka polskiego i przeszli na rosyjski. Leśniczy, którego otoczyli, nie przestraszył się. Zsiadł z roweru i sięgnął po pistolet, wrzasnął na nich – won!. Ci natychmiast rozbiegli się w różnych kierunkach, uciekając gdzie pieprz rośnie. Taka to była odważna milicja. Jak Sowieci weszli do miasta, brat oczywiście zdjął mundur i ukrył karabin. Obwiązał go naoliwionymi szmatami i wrzucił do „sławojki” w sadzie. Ja wtedy z naszych koszar wyniosłem dla siebie, brata i ojca po gazmasce, mundurze drelichowym i orzełku. Starannie to wszystko ukryliśmy, by czekały na odpowiednią chwilę. Z tego wszystkiego przydały się nam tylko orzełki, gdy szliśmy z bratem do dywizji. W tamtych czasach ja jako młody chłopak zajmowałem się zbieraniem broni. Najczęściej porozbijanej i porzuconej przez naszych żołnierzy. Miały one połamane kolby i do strzelania się nie nadawały. Skrzętnie je chowaliśmy, a później brat dorabiał do nich kolby. Początki władzy Sowietów we Włodzimierzu nie były łatwe. Jak zadomowili się na dobre, to zaraz zaczęli robić swoje „wyzwolenie”. Polegało ono na „wyzwalaniu” wszystkich od wszystkiego, co posiadali. Nam udało się przetrwać i przetrzymać owo „wyzwolenie”. Zamieszkał u nas sowiecki oficer z miejscowego garnizonu, który sprowadził sobie żonę i córeczkę. Prywatnie byli to bardzo mili i przyzwoici ludzie. Córeczka, która miała chyba półtora roku, jak do nas przyjechała, szybko dorastając nauczyła się po polsku i z nami rozmawiała tylko w tym języku, a z rodzicami po rosyjsku. Po kilku miesiącach matka córeczki, która się u nas zadomowiła uznała, że trzeba ją ochrzcić. Jej ojciec oficer „oficjalnie” nic nie wiedział. Poszedł na służbę do koszar.

W pierwszej konspiracji

– Mamy siostra i taki mój kuzyn Stach Danilewicz wzięli dziecko do dorożki i pojechali do kościoła i ochrzcili dziecko. Po południu z koszar wrócił oficer, który formalnie nic nie wiedział, przyniósł kilka butelek wódki, by uczcić z moimi rodzicami chrzciny córki. Miała ona, jak zapamiętałem, na imię Tamara. Zamieszkanie rodziny sowieckiego oficera w naszym domu miało jeszcze jeden pozytyw. Od 1940 r. mój brat związał się z polską konspiracją i wkrótce wciągnął do niej także mnie. Zostałem zaprzysiężony i wykonywałem różne zadania. NKWD węsząc za polską konspiracją nie szukało jej w domach, w których mieszkali sowieccy oficerowie. Przynajmniej nie w pierwszej kolejności. Być może oficer, który mieszkał w naszym domu, starał się nas jakoś osłaniać. A atmosfera w mieście nie była najlepsza. Nie było dnia, żeby kogoś nie aresztowali. Każdej nocy spodziewano się kolejnych wywózek. Ja chodziłem do dziesięciolatki. Program w niej obowiązujący był oczywiście sowiecki, ale nauka odbywała się w niej po polsku. Realizowali go też polscy dawni nauczyciele. Tylko dyrektora Polaka zastąpił Ukrainiec, taki Smykaluk przedwojenny nauczyciel, którego żona też nauczycielka, uczyła mnie przed 1939 r. Wobec polskich uczniów zarówno on, jak i ona zachowywali się źle. Choć za czasów polskich uczyli po polsku, to gdy zaczęli rządzić Sowieci, to zapomnieli już tego języka. Polscy uczniowie mówili do nich po polsku, a oni odpowiadali po ukraińsku. W szkole był oczywiście także język ukraiński, rosyjski i niemiecki, ale wiadomo, że nikt szybko obcego języka się nie nauczy. Zaznaczyć jednak chciałbym, że nacjonaliści ukraińscy wtedy się jeszcze nie uaktywnili. Na powierzchnię wyszli tylko zwolennicy władzy radzieckiej, których wśród Ukraińców bynajmniej nie brakowało. Nasz sąsiad od razu wstąpił do milicji. Moi rodzice żyli z nim jeszcze za polskich czasów poprawnie, choć jak sobie przypominam, rozmawiali z nim tylko po ukraińsku. Dopiero jak w czasie wojny zmarła jego matka, to okazało się, że takim czystym Ukraińcem to on nie jest. Pochował ją nie pop prawosławny, ale ksiądz katolicki. Była bowiem Polką i zażyczyła sobie, by jako taka została pochowana. Stosunek jej syna do nas był więc taki mieszany. Z jednej strony uważał się za „twardego Ukraińca” , ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że jego matka była Polką. Ja z synem tego sąsiada, z którym znałem się od maleńkiego i od zawsze się bawiłem, rozmawiałem po polsku.

Lońka w bluzie pionierów

– Jak Sowieci przyszli to on od razu wstąpił do pionierów i chodził w takiej bluzie z guzikami przedstawiającymi młodego Lenina. Gdy wkroczyli Niemcy, dalej w niej chodził demonstrując, że jest gotów zginąć za idee Lenina. Widząc to, poradziłem mu przez płot – Lońka nie udawaj bohatera, tylko ściągaj tą bluzę, bo jak Niemcy cie w niej zobaczą, to cię zastrzelą. – Ne Choczu – odpowiedział twardo i poszedł do domu. Jego ojciec w czasie niemieckiej okupacji przycichł i po stronie hitlerowców już się nie zaangażował. Czekał na powrót Sowietów. Oficer radziecki, który mieszkał u nas z rodziną, gdy Niemcy zaatakowali ZSRR poszedł na wojnę, zaś jego żona z córką u nas została. Dopiero w 1943 r. gdzieś razem wyjechały. W 1941 r. tuż po wkroczeniu Niemców na powierzchnie wypłynęli ukraińscy nacjonaliści, na których ci oparli swe rządy. Z miejsca utworzyli ukraińską policję, którą uzbroili i umundurowali. Ja wtedy miałem już 14 lat i kwalifikowałem się na wywóz na roboty do Niemiec. Już miałem wezwanie na wyjazd, ale brat miał kolegów w Arbeitsamcie, którzy zniszczyli to wezwanie i załatwili mi pracę w drukarni. Byłem w niej zatrudniony od 1 listopada 1941r. do stycznia 1944 r. Drukarnia ta należała do Żydów i Niemcy jego właściciela wraz z synem nie ruszali. Nawet jak dokonali eksterminacji społeczności żydowskiej we Włodzimierzu, to ich tolerowali. Byli po prostu potrzebni. W ich drukarni zajmowałem się praktycznie wszystkim. Głównie jednak pracowałem na drukarce pedałowej. Na tej prymitywnej maszynie poruszanej nogą odbijałem głównie ulotki w formacie A4. Na zlecenie konspiracji wynosiłem drukarskie akcesoria niezbędne dla jej potrzeb. Przekazywałem je bratu. Ten wykorzystując swoje talenty wykonywał dla organizacji pieczątki, które były jej niezbędne dla fałszowania dokumentów. Podkradałem dla niego czcionki , a także kostki drewna, w których brat rzeźbił wszystkie niezbędne detale, by pieczątka wyglądała na autentyczną. Pilnował nas kierownik drukarni Ukrainiec, który nie pracowała tylko patrzył nam na ręce, jakoś nigdy mnie nie złapał. Przyjmował on także zamówienia i nie mógł stale obserwować personelu. W miarę rozwoju konspiracji coraz pilniejsze stawało się pozyskiwanie broni, której brakowało.

Śmierdzący karabin

– W 1942 r. brat wyciągnął nawet ze „sławojki” w sadzie wrzucony do niej karabin – wspomina Kazimierz Danilewicz. – Był sprawny i dało się z niego strzelać, ale zapachu, którym prześmierdł nie dało się z niego wywabić. Bratu od kolegi Gienka Czerwińskiego udało się pozyskać rosyjski dziesięciostrzałowy, automatyczny karabin. W jego domu przy ul. Katedralnej mieszkali Niemcy i postanowił podkradać im broń. Karabin udało im się podkraść. Przeszedł na drugą stronę Ługi i przyniósł do mnie prosząc, bym go dobrze schował. Później ukradł Niemcowi parabelkę, którą ten nieopatrznie zostawił nad rzeką i poszedł się kąpać. Hitlerowcy puścili psa jego tropem i szybko zorientowali się, że to on i musiał uciekać. Brat wywiózł go wtedy do ciotki do Horodła. Parabellum zaś schowaliśmy. Dzięki temu do dywizji na mobilizacje poszliśmy dobrze uzbrojeni. Gienek dołączył potem do nas w dywizji i dostał na uzbrojenie takiego „obreza”, czyli karabin ze skróconą lufą. Ja na początku miałem ten wyciągnięty ze „sławojki” śmierdzący mauzer. Chciałbym też wspomnieć, że razem z bratem rozbroiliśmy też ukraińskiego policjanta. Brat wytropił takiego, który mieszkał na Zarzeczu i wracał do domu zawsze po służbie z pistoletem w kaburze pod marynarką z daleka widocznym. Brat obserwował go kilka razy i zawsze miał on przy sobie broń. Był to jeden z tych policjantów ukraińskich, którzy nie uciekli do lasu, rozpoczynając proces tworzenia UPA. Nie znaczy to oczywiście, że pozostali byli jej wrogami. Wprost przeciwnie! Pełnili służbę nadal tylko dlatego, żeby zbierać dla UPA informacje, zaopatrzenie itp. Stanowili coś w rodzaju legalnej przybudówki UPA. Bez żadnych skrupułów zaczailiśmy się więc na obserwowanego wcześniej przez brata policjanta widząc, że za utratę broni zostanie ukarany. Ja krzyknąłem – ręce do góry i przystawiłem mu pistolet do piersi. Ten wykonał polecenie, a brat bez przeszkód wyjął mu z kabury ruską „tetetkę”.

Ponura zapowiedź zbrodni

– Musieliśmy jednak mu tę broń oddać. Policjant ów znalazł do nas dojście przez związanego z konspiracją polskiego policjanta o nazwisku Brunowicz. Należał on do tworzonego przez Niemców, ale kontrolowanego przez konspirację batalionu, który miał bronić mordowanej przez Ukraińców ludności polskiej. Przyszedł on do nas i powiedział, że broń trzeba zwrócić, bo policjant wie, kto go rozbroił i mogą być kłopoty. Podkreślił też, ze jeżeli oddamy pistolet, to będzie milczał jak grób. Z bólem to zrobiliśmy, bo broń byłą nam wtedy bardzo potrzebna. Co noc wokół Włodzimierza płonęły wsie, a samo miasto też mogło stać się ofiara napadu. Gdyby UPA zaatakowała, mogłaby wymordować tysiące osób. Miasto było zapchane uciekinierami z zagrożonymi rzeziami polskich wsi. W naszym sadzie stały rzędy furmanek należące do koczujących ludzi, szukających schronienia przed nożami Ukraińców. Pod swój dach też przyjęliśmy sporo uciekinierów. Każdy czuł się w obowiązku udzielenia pomocy rodakom, którzy znaleźli się w tragicznym położeniu. Takiego rozwoju sytuacji mieszkańcy Włodzimierza niestety się nie spodziewali. Tuż przed Wielkanocą UPA dokonała w Chobułtowie bestialskiego mordu na rodzinie mojego kolegi Józefa Czerwińskiego. Pogrzeb ofiar tej zbrodni na cmentarzu we Włodzimierzu miał charakter manifestacji, w której wzięły udział tysiące osób. Spoczęły one we wspólnym grobie. Uczestniczyłem także w tym pogrzebie i pamiętam, że zrobił on na wszystkich wstrząsające wrażenie. Przede wszystkim dlatego, że z okoliczności zbrodni jednoznacznie wynikało, że zbrodni dokonali najbliżsi sąsiedzi, z którymi ofiary były zaprzyjaźnione. Mieszkańcom Włodzimierza nie mieściło się to w głowach. Zaczęli spodziewać się najgorszego.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply