W rękach gestapo

Ja miałem stena, a on Waltera i tak uzbrojeni pojechaliśmy na wojnę, nie bardzo zdając sobie sprawę, co nas czeka. Ja jechałem na ramie, a Albin pedałował…

– Mieszkając w Rzeszowie, dalej działaliśmy w konspiracji, zajmując się m.in. „małym sabotażem” – wspomina Czesław Naleziński. – Chcieliśmy powielać różne antyniemieckie materiały, ale nie mieliśmy maszyny do pisania. „Lupin” pracował w zakładach lotniczych na nocną zmianę i powiedział, że ukradnie maszynę z biura i przerzuci ją przez płot. Mieliśmy czekać z bratem w określonym miejscu od strony Wisłoka. „Lupin” maszynę do pisania podwędził, ale ponieważ zupełnie się na tym nie znał, to wziął za dużą maszynę z za dużym wałkiem, który do wytwarzania matryc do powielania się nie nadawała. Szybko przekazaliśmy ją inspektorowi, który do naszych celów przekazał nam walizkową maszynę. Później, jak przychodziły pisma do inspektora, to było wiadomo, że on pisał. Takiej drugiej charakterystycznej maszyny nie było na całej Rzeszowszczyźnie. Oprócz powielania, malowaliśmy na murach literę V, będącą skrótem od słowa „Victory”. Pewnego dnia wieczorem, jeszcze przed godziną policyjną na ulicy 3 Maja w Rzeszowie szedłem z kolegami do skrzynki pocztowej, żeby wrzucić do niej list.

Jedyna skrzynka w Rzeszowie

– Była to wówczas jedyna skrzynka pocztowa na całe miasto. Gdy chciałem wrzucić do niej list okazało się, że jest cała zapchana i nie można nic do niej wsadzić. Postanowiliśmy ile się da tych listów wyjąc i przejrzeć. Palce miałem cienkie, więc wydobyłem ich sporo. Zanieśliśmy je do domu i przejrzeliśmy. Na drugi dzień poinformowaliśmy dowódcę naszej grupy, ten zaś powiadomił inspektora. On skontaktował nas z pracującą w inspektoracie panią Mróz, która byłą profesorką języka niemieckiego. Około połowa listów wyjętych przez nas ze skrzynki była bowiem napisana przez Niemców, głównie wojskowych, korespondujących z rodzinami. Gdy pani Mróz zorientowała się, co zawierają listy, inspektor na poczekaniu powołał biuro. Kilku ludzi otwierało listy, oczywiście tak, by nikt nie rozpoznał. Następnie do listu wkładało się uloteczkę propagandową stwierdzającą, że wojna szybko się skończy, a Niemcy ja przegrają. Inspektorat uznał całą akcję za sukces. Mieliśmy dowody, że przez naszą ulotkę zwolniono dyrektora zakładów lotniczych, gdy w jego liście niemiecka cenzura nalazła naszą ulotkę. „Lupin” po jakimś czasie wykrył, że przy rynku w piwnicach Żyda Mosesa, w których przed wojną mieściła się winiarnia, Niemcy gromadzili książki rekwirowane w polskich bibliotekach całego okręgu rzeszowskiego. Wejście do piwnicy było od strony ulicy. „Lupin” dorobił klucz do drzwi i zaczęliśmy wynosić książki.

Na posterunku

Trafiliśmy akurat na takie, stanowiące lektury do gimnazjów. Przerzucaliśmy je na wieś, by młodzież mogła przygotowywać się z nich do egzaminów maturalnych. Znowu więc zanotowaliśmy jakiś sukces. Nie robiliśmy tego z ”Lupinem” sami. Zwerbowaliśmy jeszcze dwóch chłopaków, których zaprzysięgliśmy. W październiku 1943 r. wydrukowaliśmy u Miecia Huchli w Tyczynie żałobny numer „Na posterunku”, poświęcony tragicznej śmierci w katastrofie w Gibraltarze Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego wraz z towarzyszącymi mu osobami. W sumie w teren poszło trzy i pół tysiąca egzemplarzy. Zrobiło to duże wrażenie na Rzeszowszczyźnie. Od następnego numeru zaproponowałem, żebyśmy nie drukowali całego nakładu w Tyczynie, a tylko część przeznaczonych na potrzeby obwodu rzeszowskiego, a pozostałym obwodem dostarczać matryce, by same sobie drukowały. Pomysł ten ze względów bezpieczeństwa został kupiony. To znacznie usprawniło nam pracę. Na marginesie chciałbym zaznaczyć, że większym problemem w naszej działalności wydawniczej było zdobywanie matryc niż papieru. Niemcy matryce rozliczali i trudniej było je dostać. Papieru mieliśmy pod dostatkiem aż za dużo. 23 października 1943 r. zostałem aresztowany w Rzeszowie przez niemieckich Bahnschutzów w rejonie ulicy Reja. Wieźli mnie na gestapo.

W piwnicach nie było miejsca

Tam się jednak okazało, że w jego piwnicach nie ma miejsca. Wcześniej bowiem w nocy dokonało ono aresztowań we wsi Chechło. Gestapo kazało mnie odstawić razem z innymi aresztowanym do wiezienia na Zamku w Rzeszowie. To mi uratowało życie. Gdybym od razu znalazł się w łapach gestapo, to żywy z nich bym nie wyszedł. W więzieniu powiedziałem, że nazywam się Józef Ranocha. Tu osadzono mnie w tzw. „celi śmierci”, w której siedzieli ludzie już przesłuchiwani, którzy mimo bicia czy tortur nie sypali. Więźniowie, którzy w niej siedzieli nie przyjęli mnie zbyt przyjaźnie. Nikt nie wiedział kim jestem i czy czasami gestapo nie kazało mnie tu wsadzić w roli kapusia. W więzieniu, co chciałbym zaznaczyć, działała komórka AK, do której należeli wszyscy polscy strażnicy, którzy byli zaprzysiężeni. Na ich czele stała sekretarka dyrektora wiezienia Danuta Stachurówna pseudonim ”Borówka”. Na drugi dzień jeden ze strażników podał mi otrzymane od inspektora cyjanki. Kazał mi je zażyć, gdybym nie mógł wytrzymać w śledztwie. Za dużo po prostu wiedziałem i gdybym sypnął, straty dla organizacji byłyby za duże. Takie były reguły konspiracji. Jednocześnie jednak inspektor szukał sposobów, żeby mnie z więzienia wyciągnąć. Początkowo miał mnie wyprowadzić z więzienia jeden ze strażników, należący do konspiracji, który później po wojnie został prezydentem Rzeszowa. Cała akcja spaliła jednak na panewce.

Pomógł mi brat

– Z wiezienia udało mi się wydostać dzięki bratu. Poprzez gryps zawiadomiłem go, żeby poszedł do członka „WEDETY” Franza Feifera, który na polecenie inspektora podpisał reichlistę i oddawał wielkie usługi konspiracji. Prowadził on kantyny we wszystkich szpitalach dla Niemców, a także kasyno oficerskie i sklepy z żywnością dla Niemców, w których zaopatrywali się ono, realizując swe kartki. Jednocześnie za pośrednictwem Rady Głównej Opiekuńczej przekazywał on co czwartek dla pięciuset więźniów, siedzących na Zamku Rzeszowskim sutą kolację. Najczęściej była to zupa, w której łyżka, jak się do niej wsadziło, to stała na sztorc. Wyglądał on na autentycznego Niemca. Zarówno z urody, jak i z natury. Miał przodków |Niemców i ożenił się z Niemką. Jak brat wyłożył mu, o co chodzi, to zrobił świniobicie i zaprosił na poczęstunek dwóch znajomych gestapowców. Jeden to był słynny w Rzeszowie, pochodzący z Sosnowca tłumacz Flaske, a drugi mniej znany. Pili i ucztowali u niego do rana, a na koniec dostali jeszcze solidną wałówkę. Na odchodnym powiedział im, że ma w więzieniu takiego pociotka, głupiego jak wszyscy Polacy. Nie miał ojca, nie miał matki, ciotka go wychowała. Weźcie go, przesłuchajcie i puśćcie do Pustkowia. Po co go trzymać, on nic nie wie.

Długie przesłuchanie

– Na drugie dzień zostałem wezwany na przesłuchanie. Do więzienia przyszedł Flaske i zabrał mnie na Jagiellońską do siedziby gestapo. Ja nie wiedziałem, czy brat coś załatwił, czy nie. Szedłem z duszą na ramieniu, mając pod ręką cyjanki. Na ulicach wszyscy się za nami oglądali. Co trzeci człowiek w Rzeszowie mnie przecież znał. Przed wojną była to straszna dziura. Na gestapo przesłuchiwali mnie przez wiele godzin aż do szóstej wieczorem. Interesowali się wszystkim m.in., skąd mam buty oficerki. – W takich chodzą tylko bandyci! – autorytarnie orzekł jeden z gestapowców. Tłumaczyłem mu, że moja ciotka pracuje w urzędzie, zajmującym się zagospodarowywaniem mienia pożydowskiego i ze zdobyciem takich butów nie ma problemu. Próbowali ze mną różnych sztuczek, jak zareaguję na broń. Bawił się pistoletem dosłownie przed moim nosem. Co rusz wyrzucał z magazynku nabój na podłogę. Ja udawałem, że nie wiem w ogóle, co to jest i mówię – coś panu upadło i zaproponowałem, że mu to podniosę. Później coś zaczęli rozmawiać ze sobą po niemiecku. Potem jeden zapytał, czy znam ten język.

Zdjęcia z obławy

– Odpowiedziałem, że nie, choć usłyszałem słowo – enklasen – zwolnić – Nadmieniłem jednak, że trochę zacząłem się go uczyć i już umiem pacierz po niemiecku. Gestapowiec zapytał mnie wtedy, dlaczego? Odpowiedziałem mu, że ciocia mnie uczy, że jak Niemcy zwyciężą, to będziemy się musieli modlić po niemiecku itp. Tego typu wypowiedzi robiły mi dobrą atmosferę. Później gestapowiec kazał mi podejść do stołu i pokazał zdjęcia zarekwirowane przez gestapo podczas obławy w Chmielniku. Zdjęcia mojej osoby też tam były. Na szczęście na żadnym nie byłem w oficerkach. Na żadnym nie miałem też ogolonej głowy. W więzieniu golono mi ją co dwa dni, co znacznie mnie zmieniło. Powiedziałem gestapowcowi, że nikogo nie rozpoznaję. Wtedy gestapowiec pokazał mi „Na Posterunku”. Były to egzemplarze, które przeszły przez moje ręce. Na każdym widniał mój dopisek „Arch.”, czyli archiwum. Wynikało z tego, ze gestapowcy w czasie rewizji w Chmielniku znaleźli gromadzone przeze mnie archiwum redakcji. Gestapowiec zapytał mnie, czy kiedyś widziałem już takie pismo. Odpowiedziałem mu oczywiście, że nie. Wtedy on kazał mi czytać. Otworzyłem i zacząłem , ale po chwili przerwałem i mówię, ale tu bardzo o Niemcach źle piszą. Gestapowiec się wtedy ożywił i orzekł, że nie jestem jednak taki głupi na jakiego wyglądam. Po jakimś czasie gestapowiec zapytał mnie, czy znam tego ze zdjęcia. Zobaczyłem na nim siebie.

Obóz albo zwolnienie

– Odpowiedziałem, że tak, bo widziałem go, jak służy do Mszy św. u bernardynów. Wtedy ten oświadczył, że ten gość na zdjęciu nazywa się Naleziński. Pokazał mi też zdjęcie brata, ale powiedziałem, że tego nie znam. Pod wieczór gestapowcy zaczęli się spierać, co ze mną zrobić. Fleske mówił, żeby mnie zwolnić, a jego kolega, żeby wysłać do obozu. Po jakimś czasie zaczęli się kłócić i kazali mi wyjść na korytarz, z którego zgarnięto mnie do celi. Tam spotkałem chłopaka, który sypał, o czym wszyscy wiedzieli. Powiedziałem mu – słuchaj s…synu. Jak stąd wyjdziesz, to w ciągu 24 godzin zostaniesz zlikwidowany za wsypę w Chmielniku. Ostatecznie tego wieczoru mnie zwolnili, ale już po godzinie wiedzieli, że mieli w swych łapach Nalezińskiego. Zdrajca, ratując swoją skórę, sypał pewnie dalej. Ja od razu udałem się do restauracji pana Feifera. Ubrany byłem w więzienne łachy, kożuszek, a na nogach miałem oficerki. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem, była żona Feifera. Pytam się jej – czy jest mąż? – Nima! – słyszę w odpowiedzi – Dorzuciła też po chwili – wynoś się, tu nima dla dziadów miejsca! – Zobaczyłem znajomego kelnera i mówię mu – Staszek, zawołaj starego. – Po chwili Feifer przyszedł i spytał mnie – was ist? – Ja mu odpowiadam. – Ranocha jestem! – Was? – Ja znów powtarzam – Ranocha! –Ten wtedy – Józek! Objął mnie, podniósł do góry i ucałował. Cieszył się, że udało mu się mnie wyciągnąć.

„Pedałówka” z więzienia

Natychmiast zaprowadził mnie do swojego mieszkania, gdzie ucztowaliśmy do rana. W pokoju, w którym świętowaliśmy moje uwolnienie, w tapczanie było dziewięć karabinów, które ukrywał zięć gospodarza, polski kolejarz. Mój pobyt w więzieniu trwał w sumie trzy miesiące i pozwolił mi nawiązać szereg ciekawych znajomości. Na pryczy spałem z panem, który nazywał się Horcakier. Pracował on jako kierownik więziennej drukarni łudząc się, że dzięki temu uda mu się uratować dwóch synów wywiezionych przez Niemców do Oświęcimia. Od niego się dowiedziałem, że Niemcy zwieźli do więzienia z całej Rzeszowszczyzny wyposażenie żydowskich drukarni i zorganizowali na ich bazie drukarnię akcydensową wszystkich swoich druków. Obsługiwali ją więźniowie. Jeżeli któryś z nich był drukarzem, to czy był winien, czy nie, to musiał siedzieć i koniec. Zapytałem go, czy nie znalazłaby się u niego jakaś „pedałówka”, czyli podręczna drukarenka, którą można by Niemcom zwinąć i używać do celów konspiracyjnych? Odpowiedział, że coś by się znalazło. Zaraz dałem przez strażnika cynk „Borówce”, czyli sekretarce dyrektora, która powiadomiła inspektora. Mój pomysł został zrealizowany i gdy dzięki panu Feiferowi udało mi się wydostać z więzienia, następne numery „Na Posterunku” były już drukowane na wywiezionej z więzienia w Rzeszowie maszynie. Ważyła ona tonę i po złożeniu została ustawiona w Chmielniku. Był to chyba jedyny przypadek, gdy bibułę drukowano na maszynie ukradzionej z więzienia. 30 lipca 1944 r. dostałem w domu, w którym znajdowała się drukarnia informację, że jakiś patrol niemiecki gdzieś na obrzeżu Chmielnika rabuje, pali i gwałci, jednym słowem cuda wyczynia.

Rozbrojenie żołnierzy

– Długo się nie zastanawiając z kolegą z drukarni, a jednocześnie synem właścicieli wskoczyliśmy na rower i pojechaliśmy we wskazanym kierunku. Ja miałem stena, a on Waltera i tak uzbrojeni pojechaliśmy na wojnę, nie bardzo zdając sobie sprawę, co nas czeka. Ja jechałem na ramie, a Albin pedałował. Przejechaliśmy jakieś dwa, dwa i pół kilometra do takiej ścieżki, prowadzącej do Słociny. Od jakiegoś chłopa dowiadujemy się, że właśnie w tej Słocinie ci Niemcy są. Od razu więc mówię do kolegi – Albin, robimy skok! Udało się nam z zaskoczenia wziąć do niewoli ośmiu uzbrojonych żołnierzy niemieckich. Następnie doprowadziliśmy ich w stronę lasu licząc, że spotkamy tam nasz oddział, szykujący się do udziału w akcji: „Burza”. Było to ciężkie zadanie zwłaszcza dla Albina. Gdy ja prowadziłem Niemców pod lufą stena, on dźwigał osiem karabinów, dwa rewolwery, osiem hełmów z granatami. Po pewnym czasie Albin wyrzucił granaty do rowu. W lesie nie było naszego oddziału. Napotkaliśmy już w nim sowiecką czołówkę, której przekazaliśmy jeńców.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply