Twój brat jest czerwony, a ty sukinsyn

Naciągnęliśmy czapki na głowy i zbiorowo daliśmy nogę. Poszliśmy, jak to się mówi, w kraj. Nie mieliśmy jednak żadnych kontaktów w terenie i UB szybko nas wyłapało. Siedzieliśmy w czterdziestu w jednej ciasnej celi, zżerani przez pluskwy, wszy i wszelkie insekty. Nocami wzywano nas na przesłuchania.

Przez tory pod Jagodzinem nie udało się przejść około 1600 żołnierzom dywizji. Wśród nich było kilkunastu oficerów i wielu podoficerów. Tworzyli oni mniejsze lub większe grupy partyzanckie i usiłowali kontynuować walkę. W jednej z nich znalazł się Leon Laskowski i wraz z nią przebił się za Bug, dołączając do dywizji na Lubelszczyźnie.

Wszystkim dokuczał głód

– To było strasznie ciężkie przeżycie – wspomina Leon Laskowski. – Musieliśmy wymykać się licznym obławom i kluczyć po bagnach po kolana w błocie. Często w nocy przez kilka godzin zalegaliśmy w absolutnej ciszy, bo niemieckie pozycje, na które się nagle natykaliśmy były o 50 metrów. Wystarczył jeden nieostrożny ruch, by Niemcy wystrzelali nas jak kaczki. Ludzi ubywało. Niektórzy wracali do domu lub na własną rękę chcieli dostać się do dywizji. Wszystkim dokuczał głód. Nie mieliśmy co jeść. Klucząc wśród bagien, co rusz słyszeliśmy odgłosy obław, organizowanych przez Niemców. Ci, jak wchodzili do lasu, to szli szeroką ławą, bez przerwy przed siebie strzelając. Jak się później dowiedziałem, por. „Jastrząb”, któremu też nie udało się przejść torów, zebrał wielu rozbitków i utworzył nowy oddział, który usiłował przeprowadzić na druga stronę Bugu. Niemcy gorączkowo na niego polowali, a ten starał się im wymknąć, co zresztą czynił z powodzeniem. Mojej grupie szczęśliwie udało się wyminąć obławy i dotrzeć do dywizji. Ale długo już nie wojowaliśmy- wspomina Leon Laskowski. – Pod Skrobowem Sowieci nas rozbroili.

Daliśmy nogę

– Coś trzeba było ze sobą zrobić. Ja, jak wielu kolegów, postanowiłem wstąpić do wojska. W Lublinie na komisji od razu uznano, że z takiego chłopa jak ja będzie dobry oficer i wysłali mnie do podchorążówki do Zamościa. Spędziłem w niej tylko dwa tygodnie. Wraz z kilkoma kolegami w dywizji zetknąłem się w niej z miejscowymi chłopakami z Lubelszczyzny, zmobilizowanymi z poboru. Jak się dowiedzieli, że wstąpiliśmy do szkoły na ochotnika, to jeden od razu prosto z mostu wypalił – a czego wy durne tu przyszli? – Szybko zrozumieliśmy, co ten chłopak miał na myśli. Informacja zaczęła nas prześwietlać. Wzywano wszystkich na przesłuchania, pytano, gdzie byli w partyzantce, jakie mieli stopnie, jakie pseudonimy, kto był dowódcą oddziału itp. Uznaliśmy, że nie ma na co czekać i trzeba uciekać. Naciągnęliśmy czapki na głowy i zbiorowo daliśmy nogę. Poszliśmy, jak to się mówi, w kraj. Nie mieliśmy żadnych kontaktów terenie i UB szybko nas wyłapało. Siedzieliśmy w czterdziestu w jednej ciasnej celi, zżerani przez pluskwy, wszy i wszelkie insekty. Nocami wzywano nas na przesłuchania. Na pierwszym z nich dowiedziałem się, że jestem sukinsynem.

Zdjęcie brata

– Jak mnie aresztowali, to znaleźli przy mnie zdjęcie starszego brata w mundurze żołnierza Armii Czerwonej. Śledczy, który mnie przesłuchiwał, jak zobaczył to zdjęcie w moich aktach, to od razu zapytał, kto to jest? Odpowiedziałem, że brat! – Brat!?- zdziwił się tamten. Powiedziałem, że mój brat, który w 1941 r. poszedł bronić radzieckiej ojczyzny! Ten wtedy oświadczył mi – brat jest czerwony, a ty sukinsyn! Pomyślałem wtedy, że teraz dadzą mi łupnia! Na przesłuchania wzywali mnie przez sześć tygodni, ale nie bili, strasznie tylko krzyczeli. Co rusz nazywali mnie sukinsynem, ale nie bili, nie torturowali. Nie mogli mi udowodnić, że brałem udział w jakiejś konspiracji antykomunistycznej, bo nie brałem. Ze szkoły podchorążych owszem uciekłem, ale było to przed przysięgą i nie kwalifikowało się to jako dezercja. Bo za nią dostawało się kulę w łeb. Wraz ze mną siedzieli też Niemcy , których też ostro przesłuchiwali. Nie mogli jednak za bardzo się nad nimi wytrząsać, bo nie znali języka niemieckiego. Wrzeszczeli na nich, ale ci nic nie rozumieli. Był wśród nich jakiś Ruski, który trochę znał niemiecki i usiłował tłumaczyć. Niewiele z tego im wychodziło i wściekali się jeszcze bardziej. Jak któryś z naszych poszedł później na przesłuchanie, to się na nim wyładowywali…Mnie zwolnili ostatecznie po 6 tygodniach za sprawą brata, tego z Armii Czerwonej. UB go ściągnęło, by potwierdzić moją tożsamość. Gdy brat to uczynił, zostałem zwolniony.

Człowiek trzeciej kategorii

– Wyszedłem strasznie wychudzony, ledwo trzymając się na nogach. Najpierw zamieszkałem w Grabowcu, w którym żyła moja matka. Niemcy wraz z innymi mieszkańcami Bielina jeszcze przed nadejściem frontu przesiedlili ich na drugą stronę Bugu. Tu poznałem dziewczynę, uciekinierkę z okolic Sarn, z którą wziąłem ślub. Wkrótce przenieśliśmy się do Lipnik, w którym mieszkam już 67 lat. Zajmowałem się prowadzeniem gospodarstwa rolnego o powierzchni 10 hektarów. Byłem jako chłop i żołnierz AK człowiekiem nie drugiej, ale trzeciej kategorii. UB, a później MO stale interesowało się moją osobą. Najgorzej było tuż po wojnie, gdy działała w okolicach Hrubieszowa antykomunistyczna partyzantka. Później opieka nade mną nieco zelżała, ale za to zaczęło się namawianie, bym wstąpił do kołchozu. Nie miałem na to najmniejszej ochoty, więc usiłowano mnie do tego zmusić. Tak jak wszyscy, płaciłem wysokie podatki, a w ramach dostaw obowiązkowych musiałem praktycznie za darmo oddawać państwu ogromne ilości mleka, mięsa i buraków cukrowych. Ciężko z żoną pracowaliśmy, a żyliśmy biednie. Mieliśmy bowiem pięcioro dzieci. Często więc nie mieliśmy co do garnka włożyć. Dzieci miały kłopoty z dostaniem się do szkół. Z biegiem lat sytuacja się trochę poprawiła, ale nigdy do końca. Jak jeden z synów chciał wstąpić do Wyższej Oficerskiej Szkoły Wojsk Lotniczych w Dęblinie, to go nie przyjęli. Był członkiem aeroklubu i spełniał wszystkie formalne i zdrowotne wymogi, ale milicjant z posterunku wydał o naszej rodzinie złą opinię i syna do „Szkoły Orląt” nie przyjęli. Został pilotem, ale w aeroklubie.

Odchodzące pokolenie

Obecnie jako członek Hrubieszowskiego Środowiska 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, Leon Laskowski mimo wieku, nadal bierze aktywny udział w jego działalności. Zdrowie mu jakoś dopisuje, choć jak wszyscy w jego wieku musi już łykać tabletki. Zawsze przychodzi na zebrania i różne środowiskowe imprezy.

– Niestety moja aktywność sprowadza się obecnie głównie do uczestnictwa w pogrzebach towarzyszy broni – ubolewa. – Co rusz przychodzą zawiadomienia, że umarł kolejny kolega, mieszkający na Lubelszczyźnie. Trzeba jechać, żeby odprowadzić go na wieczną wartę. Jest nas niestety coraz mniej. Za parę lat odejdziemy wszyscy.

Leon Laskowski stara się też, by pamięć o tragedii wołyńskiej ludności nie zaginęła wraz ze śmiercią ostatnich jej świadków. Spotyka się często z młodzieżą i opowiada o tym, co widział na własne oczy. Ma do tego niezbywalne moralne prawo. Nie tylko dlatego, ze był żołnierzem 27 WDP AK. Jego rodzina na wołyńskiej ziemi złożyła obfitą daninę krwi.

Wyrżnięta rodzina

– Ponad dwadzieścia osób z mojej dalszej rodziny zamordowali Ukraińcy – wspomina. – Od ich noży, siekier i cepów zginęło wielu moich kuzynów, wujków i ciotek mieszkających w powiecie włodzimierskim. Z kilku rodzin nie ocalał nikt. Niektórzy moi kuzyni np. w Porycku zostali zamordowani w sposób wyjątkowo podstępny. Jakiś znajomy Ukrainiec ostrzegł ich o przygotowywanym mordzie Polaków i zaproponował, że ich ukryje. Uczynił to tak skutecznie, że przepadli po dziś dzień. Najzwyczajniej ich zamordował. Nie wiadomo nawet, gdzie są ich groby. Rodzice tych moich kuzynów, czyli wujek i ciocie nie byli tak naiwni i nie wierząc Ukraińcom wraz z dwiema córkami uciekli z wioski i dzięki temu przeżyli. Pamiętam, jak rozpaczali inni ludzie, którzy utracili bliskich zamordowanych przez Ukraińców. W Bielinie do naszej kompanii przystał Ukrainiec, któremu jego właśni ziomkowie zamordowali żonę i dwoje dzieci. Żona była Polką i Ukraińcy kazali mu ją zarżnąć razem z dziećmi. Odmówił, wtedy przyszli do jego domu i na jego oczach zabili mu żonę i dwoje dzieci. On jakoś wyrwał się im i przystał do nas, bo chciał się mścić. Chciał dopaść morderców swojej rodziny. Dowódca kompanii przyjął go, ale broni mu nie dał, bo bał się, ze ten narobi jakichś kłopotów. Pamiętam, że któregoś dnia w czasie patrolu złapaliśmy dwie Ukrainki należące do bandy UPA. Ów Ukrainiec rozpoznał je jako „rezunki”, uczestniczące w mordach i od razu powiedział – dajcie karabin! Jeden z kolegów miał takiego mauzera z bagnetem.

Bielin istnieje dalej

– Ten Ukrainiec mu go wyrwał i tym bagnetem zabił te Ukrainki. Wszyscy stali jak zahipnotyzowani i nie wiedzieli, co mają robić. Ukrainiec ten przeżył wojnę i mieszkał później koło Włodzimierza. Po wojnie kilkakrotnie byłem na Wołyniu. Raz prywatnie, a później kilkakrotnie z kolegami ze środowiska. Będąc prywatnie we Włodzimierzu wybrałem się do Bielina zobaczyć, co zostało z mojej rodzinnej wsi. Okazało się, że Bielin istnieje nadal, choć zupełnie zmienił wygląd. Ukraińcy zagęścili jego zabudowania. Wszystkie okoliczne kolonie rozebrali, a domy przenieśli do Bielina. W samej wsi wyszedł do mnie na ulicy jakiś starszy Ukrainiec, który piękną polszczyzną zapytał – czy byłem tu podczas wojny? Okazało się, ze przed wojną chodził do polskiej szkoły, która dobrze nauczyła go państwowego języka.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply