Czemu tak nie może być?

Znaczy, że można zrobić coś wspólnie. Coś bardzo pożytecznego i dla Polaków i Litwinów. Że są, liczne przecież, wspólne akcenty, że można bez żadnej szkody dla którejkolwiek stron pisać książki w dwóch językach…

Kilka lat temu pojechałem po raz pierwszy i póki co jedyny na wycieczkę na Wileńszczyznę. Wycieczka, z gatunku tych „zakładowych” oferowała zestaw atrakcji, których zakres łatwo można było przewidzieć, nie mniej jednak nauczony doświadczeniem, że czasem na najgorszych spotkaniach i najbardziej nudnych wyjazdach zawsze może spotkać człowieka coś ciekawego – zdecydowałem się pojechać. Tym bardziej, że była to w końcu wyprawa na dawne Kresy, a takiej okazji nie wypadało przepuścić. W programie oczywiście „standard”: Kowno, Wilno, Troki.

W strugach deszczu oglądaliśmy zamek w Kownie, słynnego kowieńskiego „łabędzia” i wiele innych zabytków. Dzień w Wilnie zaczął się od przejmującego chłodu, wręcz mrozu (choć był to dopiero październik) jaki towarzyszył nam gdy staliśmy przy grobie matki i serca syna. Dalej: pozostała część Rossy, Antokol, wileńska Katedra, wzgórze z trzema krzyżami, starówka. Wszystko, jak to zwykle bywa na tego typu grupowych wyjazdach, po łebkach i w pośpiechu.

Za jedno pozostanę jednak szczególnie wdzięczny organizatorom „zakładowej wycieczki”. To jest wizyta w Muzeum Mickiewicza w Wilnie w zaułku Bernardyńskim 11. Przyjął nas tam dyrektor owej placówki p. Rimantas Salna. Zwiedzanie tego muzeum było nie tylko ciekawe w formie, ale też budziło pewną nadzieję. Przede wszystkim Pan Dyrektor swoją kresową polszczyzną, nie wolną od obcych akcentów – co zresztą w ogóle nie przeszkadzało – nie zamęczał datami, wydarzeniami, czy pozycjami literatury, które wieszcz nasz wspólny „spłodził był”. Nie!. Pan Rimantas zaczął krótko: „Nie będę wam opowiadał o tym co Mickiewicz napisał, o Panu Tadeuszu itd. bo wy Polacy na pewno doskonale to znacie, pewnie nawet na pamięć, a jak nie znacie to się nawet nie przyznawajcie. Ja wam lepiej opowiem co też młody Mickiewicz z kolegami wyprawiał za parawanikiem z żoną właściciela tej stancji, na której mieszkał.” I popłynęła opowieść o studenckich, wileńskich latach wieszcz, nie tylko jego działalności konspiracyjnej, ale i zwykłym życiu, miłostkach, pasja – wszystkim co mogło targać duszą i ciałem młodego człowieka. Na koniec zwiedzania muzeum i po zakończeniu opowieści p. Rimantasa (którego publika słuchała z przysłowiowymi rozdziawionymi gębami) można było nabyć książkę „Adam Mickiewicz w Wilnie”. Jej autorami było dwóch miłośników Mickiewicza – Litwin i Polak. Litwin to oczywiście p. Rimantas, Polak, to p. Wojciech Piotrowicz – dziennikarz, pisarz, tłumacz. Obaj z Wileńszczyzny, jeden z Wiłkomierza drugi z okolic Święcian. I książka również jest dwujęzyczna. Bogato ozdobiona archiwalnymi fotografiami, rycinami i współczesnymi zdjęciami mickiewiczowskich miejsc w Wilnie. Wszystkie one podpisane po polsku i litewsku. I jakoś oba języki „nie gryzą się”. Przeciwnie, dla mnie np. stanowią ciekawe uzupełnienie, bo akurat litewskiego nie znam, jest to dla mnie język na tyle egzotyczny, że z zaciekawieniem próbowałem czytać jak polskie podpisy będą brzmieć w tym języku. Jak się okazuje nie jedyna to wspólna praca obu mickiewiczologów. Prócz niej napisali jeszcze książki: „Adam Mickiewicz a kobiety” i „Adam Mickiewicz na zesłaniu”. Wzmiankę o tej drugiej znalazłem na naszym portalu:

A na ostatniej stronie okładki książki „Adam Mickiewicz w Wilnie” znajduje się fotografia obu autorów, którzy siedzą sobie przy stoliku.

Znaczy, że można zrobić coś wspólnie. Coś bardzo pożytecznego i dla Polaków i Litwinów. Że są, liczne przecież, wspólne akcenty, że można bez żadnej szkody dla którejkolwiek stron pisać książki w dwóch językach (a niechby nawet i w trzech, bo i Białorusini wielkim szacunkiem obdarzają „naszego” wieszcza). Można pokazywać, promować i popularyzować to co łączy. A jakże wiele tego jest.

I tylko nurtuje człowieka męczące pytanie: czemu tak nie może być? Czemu słyszymy przede wszystkim o wrzeszczących kibolach, jakichś tępych urzędnikach, czemu ten agresywny nastrój udziela się nawet najwyższym urzędnikom?. W czym i komu przeszkadzają dwujęzyczne nazwy miejscowości czy rodzinny język ludzi od wieków mieszkających na danym terenie? Czemu problemu tego nie można jakoś normalnie i po ludzku rozwiązać?.

Doktor Szuman, moja ulubiona postać z „Lalki” Bolesława Prusa, powiedział kiedyś: „Wierz mi, panie Ignacy, że nawet między zwierzętami nie znajdziesz tak podłych bydląt jak ludzie”.

Krzysztof Wojciechowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply