Przez błota do Prypeci

Żołnierze usiłowali sforsować rzekę wpław, zabezpieczając się prowizoryczną liną sporządzoną z pasów. Patrząc na tych, którzy topili się w rwącym nurcie uświadomiłam sobie, że ja też nie umiem pływać…

Po przeorganizowaniu dywizji oddział, w którym Aniela Dębska pełniła funkcję sanitariuszki, został dołączony do kolumny kapitana „Gardy”, która jako pierwsza miała przejść front na Prypeci na stronę sowiecką, torując drogę następnym oddziałom dywizji. – Panowały tam bardzo ciężkie warunki terenowe – wspomina Aniela Dębska. – Przez cały czas brnęliśmy przez błota. Suche miejsca do spania znajdowały się tylko wokół olch. Były one jednak tak małe, ze jak człowiek się rozciągał, to nogi miał już w wodzie. Jak się maszerowało, to trzeba było skakać z kępy na kępę. Gdy zbliżyliśmy się już do Prypeci, cały dzień przed jej przekroczeniem siedzieliśmy w takim zagajniku sosnowym. Pamiętam, że była cisza, siąpił taki deszczyk. Nastroje wśród żołnierzy nie były najlepsze. Obok mnie siedział ppor. Władysław Cieśliński „Piotruś” dowódca I kompanii, który bardzo przeżywał, że część jego żołnierzy zdezerterowała. Dotychczas bowiem jego kompania uchodziła za najbardziej zgraną. Dopiero później okazało się, ze ci żołnierze znaleźli się w niemieckim obozie w Chełmie, a zdezerterowali, bo bali się spotkania z Sowietami. Przed samą przeprawą dowódca batalionu „Zając” kazał mi iść przy dowództwie, w rezultacie czego przechodziłam rzekę nie ze swoją kompanią. Szłam obok oficerów i byłam jedyną sanitariuszką w batalionie. Pamiętam, ze pogoda była piękna.

Wielu zostało zabitych

– Jak wyszliśmy na otwartą przestrzeń, znaleźliśmy się pod ogniem obu frontów niemieckiego i sowieckiego. Największe straty poniosły czołowe oddziały, które rozpoznawały drogę do Prypeci. Wielu żołnierzy zostało zabitych i rannych. Mnie się udało dotrzeć do Prypeci bez szwanku. Tu byłam świadkiem dramatu. Żołnierze usiłowali sforsować rzekę wpław, zabezpieczając się prowizoryczną liną sporządzoną z pasów. Patrząc na żołnierzy, którzy topili się w rwącym nurcie uświadomiłam sobie, że ja też nie umiem pływać. Widząc, co się dzieje, postanowiłam pójść nie w prawo, gdzie kierowali się wszyscy, ale w lewo i spotkałam po drodze żołnierza z kompanii „Piotrusia” i mojego znajomego z Kisielina. Nazywał się Laskowiński i też miał pseudonim „Zając”. Siedział w krzakach i się rozbierał szykując do przepłynięcia rzeki wpław. Ucieszyłam się na jego widok, bo wreszcie spotkałam kogoś znajomego. Ten jednak od razu mnie zastrzelił pytaniem – czy umiesz pływać? Odpowiedziałam, że nie. On wtedy opuścił ręce i rzucił – masz babo placek! – Wrócił się wtedy po płaszcz, który wcześniej zrzucił i poszliśmy dalej wzdłuż rzeki szukać brodu. Na szczęście jakieś dwieście metrów dalej był bród, przy którym leżał pień drzewa. Udało nam się przejść na drugą stronę rzeki. Woda była jednak niesłychanie zimna. Po wyjściu z niej doznałam szoku termicznego i straciłam na chwilę czucie w nogach. Gdybym nie oparła się na ramieniu znajomego, to bym się przewróciła.

Na chłopskiej furmance

– Nie mogłam ruszać nogami. Jakoś przy pomocy znajomego udało mi się jednak przejść łąkę, a następnie lasek. Za nim przy drodze stał rosyjski żołnierz, który kazał nam składać broń na kupę. Cóż było robić, musiałam się rozstać ze swoją „szósteczką”, którą dostałam od por. „Czecha” jeszcze w Bielinie. Wręczając mi ją powiedział – weź, nie ma wiele naboi, ale może ci się przydać. – Biedak, zginął tak jak jeszcze kilku innych oficerów przy przeprawie przez Prypeć. Po rozbrojeniu zostaliśmy zaprowadzeni do ziemianki, w której jak usiadłam, to znowu straciłam władzę w nogach. Na siedząco opatrywałam lżej rannych. W ziemiance trochę się ogrzaliśmy i wysuszyli. Rosyjski dowódca dał nam furmankę z koniem, która zawiozła nas do odległej o 5 km wsi, w której znajdowała się tyłowa jednostka sowiecka. Furmanka, jaką jechaliśmy była typowa, taka jaką chłopi używali na Polesiu, miała dwa dyszle połączone kabłąkiem, spód z desek i dwie drabiny po bokach. We wsi się nami zaopiekowano. Spędziliśmy w tej wiosce jakieś 10 dni. Tu mi przeszedł niedowład nóg. Miałam je jeszcze opuchnięte, ale powoli zaczynałam chodzić.

Do lasu pod Kiwercami

– Później przeszliśmy 5 km na piechotę do miejscowości, nazwy której już nie pamiętam. Chyba to było Jezioro. Jak przez nią przechodziliśmy, to śpiewaliśmy polskie piosenki. Stamtąd samochodami przewieziono nas do kolejnej miejscowości, w której był obóz urządzony w jakiejś wsi otoczonej drutem kolczastym, gdzie wyznaczono nam kwatery. Ja z innymi dziewczętami dostałam miejsce w chlewie, był on oczywiście wysprzątany i wyposażony w prycze. Oficerów umieszczono w lepszych warunkach. Niedaleko naszego chlewu stał duży dom, w którym mieszkaliśmy. Przebywaliśmy w tej miejscowości 10 dni i stamtąd samochodami przetransportowano nas do lasu pod Kiwercami. Tam przeszliśmy kwarantannę i zaprzysiężono nas na żołnierzy Wojska Polskiego i rozesłano do jednostek. Jeżeli ktoś prowadził rozmowy, to tylko z oficerami. Nas szeregowców nikt o nic nie pytał. Mnie przydzielono do batalionu kobiecego, w którym najpierw doszkalano nas z rzemiosła wojskowego, a później zawieziono nas z Kiwerc do Krzywdy k. Łukowa. Tutaj został ogłoszony rozkaz generała Berlinga, nakazujący zwolnienie z wojska wszystkich osób, które mają kategorię B. Ja taką posiadałam i w związku z tym zostałam przeniesiona do cywila. Kategorię B otrzymałam ze względu na stwierdzone przez komisję lekarską niedomagania serca, które ujawniły się u mnie podczas przechodzenia dywizji przez tory. Jak byłam jeszcze w Krzywdzie, to zaczął mnie szukać mój przyszły mąż. Wysłał do mojej koleżanki, która była ze mną w batalionie list, przeznaczony w zasadzie do mnie. Prosił w nim ją, że jeżeli żyję, żeby mi go przekazała. Też bowiem nie wiedział, co się ze mną dzieje. Wiedział tylko, że znajdowałam się w kolumnie kapitana „Gardy”.

Spotkanie w Lublinie

– Po powrocie z dywizji do Włodzimierza działał on nadal w konspiracji, a później, uciekając przed Gestapo, przedostał się za Bug do Lubartowa. Po przejściu dywizji na teren Lubelszczyzny, przyłączył się on do niej i zaczął wykonywać zadania rozpoznania nieprzyjaciela w rejonie Ostrowa Lubelskiego i Parczewa. Po rozbrojeniu dywizji nie ujawnił się. Udało mu się odnaleźć moich rodziców. Napisał mi o tym wszystkim w liście i podał dwa adresy kontaktowe, w Lublinie i Lubartowie. Ja wysłałam list do niego na Lubartów odpowiedzi jednak nie dostałam. Ze względu na to, że byłam zwolniona do cywila, pojechałam do Lubartowa. Dojechałam do niego pociągiem i spotkałam w nim naszego księdza z Kisielina i jego gospodynię. U nich przenocowałam i rano ciężarówką z Rosjanami pojechałam do Lublina. Tu go nie zastałam, bo okazało się, że pojechał do Lubartowa i po prostu rozminęliśmy się. Wróciłam do Lubartowa i tam spotkaliśmy się. Mój przyszły mąż odwiózł mnie wtedy do Zamościa, gdzie zatrzymali się moi rodzice. We wrześniu 1945 r. wzięliśmy ślub. On był już bez rodziny, wymordowanej przez Ukraińców. Moi rodzice żyli, ale też nie mieli nic i nie mogli nam pomóc. Mąż postanowił kontynuować swoje zajęcie, wykonywane za Sowietów w Kisielinie i został nauczycielem muzyki. Już przed naszym ślubem podjął pracę w Szkole Powszechnej w Lipsku-Białowoli pod Zamościem. W lipcu 1946 r. przeprowadziliśmy się do Sokółki k. Gorzowa Wielkopolskiego. Mąż uczył w tutejszej szkole muzyki i jednocześnie podjął studia w Państwowej Wyższej szkole Muzycznej w Poznaniu. Po roku przenieśliśmy się do Górek Noteckich. Miejscowość ta miała bowiem lepsze skomunikowanie z Poznaniem. Z Górek męża służbowo przeniesiono do Strzelec Krajeńskich. Tu mieszkaliśmy 5 lat. Mąż zrobił studia, które ukończył z wyróżnienie, uzyskując dyplom artysty muzyka w stopniu magistra. UB się go z początku trochę czepiało. Przychodził do niego taki oficer, który kazał mu pisać życiorys. Gdy mąż to uczynił, to po jakimś czasie ponownie przychodził i mówił, że musi on jeszcze coś dopisać i wytłumaczyć, co robił w tym a tym czasie.

Kawaler Virtuti

– Mąż tam zawsze dopisywał jakieś bzdury. Ten ubowiec po paru razach dał mu spokój uznając, ze mówi prawdę. W jego głowie nie mieściło się, ze inwalida może być oficerem wywiadu podziemia w stopniu porucznika, odznaczonym Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. Gorzej poszło mężowi z wojskiem. Jeszcze jak mieszkaliśmy w Strzelcach Krajeńskich, przyjeżdżała po niego milicja, by odwieźć go do Gorzowa do RKU. Nie pomagały tłumaczenia, ze jest on skreślony z ewidencji i nie podlega obowiązkowi wojskowemu. W 1950 r. mąż przeszedł do pracy w szkolnictwie muzycznym. Przenieśliśmy się do Wałbrzycha, gdzie objął obowiązki dyrektora szkoły muzycznej. Tu też nie zapuściliśmy korzeni. Mąż pracował jeszcze w szkole muzycznej w Kielcach, a od 1963r. zaczął pracować w Lublinie, gdzie ostatecznie osiedliśmy. Tu założył w 1969 r. Państwową Średnią Szkołę Muzyczną i był jej dyrektorem do przejścia na emeryturę w 1976 r. Ja przede wszystkim zajmowałam się prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci. Nasz najstarszy syn Wisław Andrzej przyszedł na świat w 1946 r.

Ciężkie życie

– Dwa lata później urodziła się nam córka, która niestety zmarła po kilku miesiącach życia na gruźlicę. W 1953 r. przyszedł na świat nasz syn Krzesimir, a rok później jego brat. Najstarszy syn też niestety chorował, podobnie jak mąż, któremu usunięto osiem żeber i jedno płuco. Mimo problemów zdrowotnych mąż nie był zwyczajnym nauczycielem. Animował ruch muzyczny i zarażał swą pasją innych ludzi. Prowadził wiele chórów świeckich i kościelnych. W Wałbrzychu współpracował z tamtejszą Orkiestrą Symfoniczną. Był współorganizatorem i wieloletnim jurorem Festiwalu Śpiewaków i Kapel Ludowych w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. W Kieleckiem i Lubelskiem zasiadał w komisjach weryfikacyjnych instruktorów muzycznych i instruktorów tańca. W Muzeum Wsi Lubelskiej zgromadził bogatą dokumentację dotyczącą lubelskiego folkloru. Współredagował też wydawnictwa muzyczne m.in. „Pieśni świętokrzyskie” i „Kolędowanie na Lubelszczyźnie”. Wspólnie z katedrą językoznawstwa Uniwersytetu im. Marii Skłodowskiej-Curie opracował „Wielki śpiewnik lubelski”, zawierający 2500 pieśni.

Znawca folkloru

– Uznawano go za najlepszego znawcę folkloru muzycznego wsi lubelskiej. Na początku lat osiemdziesiątych podczas stanu wojennego, zredagował śpiewnik pieśni historycznych i patriotycznych, które wydawało podziemne wydawnictwo „Solidarności”. Mąż działał także w towarzystwach muzycznych – był prezesem Towarzystwa Teatrów i Chórów Ludowych w Strzelcach Krajeńskich i członkiem Towarzystwa Muzycznego w Zamościu. Posiadał też poważny dorobek kompozytorski, złożony ze: suit, symfonii i kantat. Napisał m.in. „Litanię Świętokrzyską”, poświęconą majorowi Piwnikowi „Ponuremu” i jego partyzantom. Stworzył też „Oratorium Wielkopostne”, a także liczne pieśni solowe i chóralne. Jego utwory były często wykonywane przez Polską Orkiestrę Włościańską im. Karola Namysłowskiego z Zamościa, z którą był związany aż po ostatnie dni życia. Za swoje osiągnięcia zawodowe i zasługi dla kultury polskiej mąż został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Talent po mężu odziedziczył nasz syn Krzesimir, który jest znanym kompozytorem muzyki filmowej.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply