Pod sowieckim butem

Po kilku dniach poszliśmy z ojcem do więzienia, którego bramy były na oścież otwarte. Trupów już nie było, ale w celach na posadzkach widzieliśmy kałuże nie zakrzepłej do końca krwi. Oprawcy mordowali ich w celach seriami z automatów. Otwierali drzwi i walili serię.

Eugeniusz Pindych, Prezes Lubelskiego Środowiska 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK urodził się w Kowlu w 1927 r.

Mój ojciec był kolejarzem, pochodzącym z Częstochowy – wspomina. – Na Wołyniu znalazł się przez przypadek. W 1925 r. powołano go do odbycia służby wojskowej w jednostce stacjonującej na Nalewkach w Warszawie. W 1926 r. w czasie Przewrotu Majowego jego jednostka stanęła po stronie legalnych władz Rzeczypospolitej, czyli po stronie prezydenta Wojciechowskiego przeciwko Piłsudskiemu. Ojciec jako dowódca drużyny ciężkich karabinów maszynowych nie miał oczywiście nic do gadania i szedł za rozkazem dowódcy. Jednostka za wystąpienie przeciwko marszałkowi została rozformowana, a żołnierzy porozdzielano po różnych pułkach. Mój ojciec otrzymał przydział do pułku we Włodzimierzu, w którym dokończył służbę. Po jej wkroczeniu żołnierzom dawano pracę. Tacie zaproponowano objęcie funkcji rezydenta na kolei w Kowlu. Zgodził się i postanowił pozostać na Wołyniu. Ożenił się z moją mamą, pochodzącą ze wsi Janówka. Kupił od Żydów na raty mały domek, kryty słomą, składający się z dwóch pokoi i kuchni, w którym przez kilka lat mieszkaliśmy.

Szczęśliwe dzieciństwo

Jako zapobiegliwy człowiek, ojciec starał się zbudować w dzielnicy kolejowej nowy duży dom, by rodzina nie gnieździła się w biednej chałupinie. Gromadził materiał i w 1934 r. wzniósł nowy dom z okrąglaków, kryty blachą, posiadający kuchnię i cztery pokoje. W nowym domu nasza rodzina miała dobre warunki życia. Gdy przeprowadziliśmy się do nowego domu, ja zacząłem chodzić do szkoły. Początkowo uczęszczałem do Szkoły Podstawowej Nr 4 im. Ignacego Mościckiego. Gdy w Kowlu wybudowano Szkołę Podstawową Nr 5, to ojciec z bratem przeniósł nas do niej. Znajdowała się bowiem blisko naszego domu podczas, gdy do tamtej należało iść do centrum miasta. W 1939 r., gdy wybuchła wojna, zdałem w „Piątce” do siódmej klasy. Jak pamiętam, w latach trzydziestych naszej rodzinie nie powodziło się źle. Ojciec jako konduktor na kolei zarabiał nieźle, mieliśmy działkę o powierzchni trzech tysięcy metrów kwadratowych. Posiadaliśmy krówkę, trochę kur, świnki itp. Mogę śmiało powiedzieć, że z bratem Kazimierzem który urodził się w 1929 r. i siostrą Zofią, młodszą ode mnie o cztery lata, mieliśmy szczęśliwe dzieciństwo. Skończyło się ono dramatycznie we wrześniu 1939 r. , gdy zaczęła się wojna i na Kresy wkroczyła Armia Czerwona. Wielkich działań wojennych w samym Kowlu nie było, ale tu i ówdzie słychać było strzały. Na ulicy Włodzimiersko-Brzeskiej sam widziałem, jak sowiecki patrol składający się z dwóch żołnierzy i dwóch cywilów z czerwonymi opaskami na ramieniu prawdopodobnie komunistów Ukraińców, albo Żydów dopadł dwóch polskich żołnierzy – porucznika i plutonowego. Obaj byli w mundurach i z bronią. Porucznik miał pistolet, a plutonowy karabin i plecak. Przemykali się oni chyba do koszar 50 pułku piechoty licząc, że zastaną tam jeszcze naszych żołnierzy, ale Sowieci zagrodzili im drogę. Wezwali ich do poddania się , ci jednak odmówili.

Jak weszli bolszewicy

Wtedy jeden z nich pociągnął serią z automatu i obaj padli. W 1939 r., jak weszli bolszewicy, to znowu zaczęliśmy chodzić do szkoły. Był obowiązek szkolny i dzieci nie mogły siedzieć w domu. Ja mimo, że zdałem do siódmej klasy, wraz z innymi kolegami zostałem cofnięty do szóstej klasy. Oświadczono nam, że w polskiej szkole był niski poziom nauczania i musimy się douczać. Do końca 1939 r. nauka w szkole odbywała się w języku polskim. Od stycznia 1940 r. wszystkie lekcje prowadzono już wyłącznie w językach rosyjskim i ukraińskim. Na pytanie nauczyciela nie wolno było odpowiadać po polsku, tylko po rosyjsku lub ukraińsku. Na korytarzach rozmawialiśmy między sobą oczywiście po polsku, ale w klasie już nie. Pozostawiono jeszcze co prawda kilku dawnych nauczycieli, ale większość grona nauczycielskiego wymieniono. Na miejsce zwalnianych Polaków sprowadzono nauczycieli ze Związku Radzieckiego i sowieckiej Ukrainy. Jednym z nauczycieli, których początkowo pozostawiono był matematyk. Szybko okazało się, że nie na długo. W marcu 1940 r., gdy miał z nami lekcję, przyszedł do klasy goniec od dyrektora i kazał mu natychmiast się do niego zgłosić.

Sowieckie represje

Więcej już go nie widzieliśmy. NKWD zabrało go ze szkoły. Jego funkcjonariusze szybko dowiedzieli się, że był on porucznikiem rezerwy, żołnierzem Legionów Piłsudskiego, biorącym udział w wojnie polsko-bolszewickiej. NKWD szybko też aresztowało również zastępcę dyrektora szkoły – Niementowskiego, którego wywieziono do Kazachstanu. Nauka po ukraińsku stwarzała nam wszystkim dużo kłopotów. Na dyktandach zwłaszcza sypały się dwóje. Pamiętam, że po jednym z nich kazano mi przyjść do szkoły z matką. Gdy ta przyszła, to nauczycielka z wyrzutem pokazała jej mój zeszyt cały czerwony od jej poprawek i dodała, że nie umiem języka ukraińskiego. Poprosiła ją też, by mi pomogła w nauce ukraińskiego. Matka bezradnie rozłożyła ręce oświadczając, że synowi pomóc nie może, bo sama nie zna tego języka. Nauczycielka zrobiła wielkie oczy i bez ogródek oświadczyła – no to trzeba się uczyć! Żyjecie w nowym państwie i musicie znać urzędowy język. – Moje szkolne trudności nie były oczywiście głównym problemem rodziców. Sowieci, jak zaczęli na kolei robić swoje porządki to ojca, jak zresztą wszystkich polskich kolejarzy zwolnili z pracy. Na ich miejsce Sowieci sprowadzili własnych z głębi ZSRR. Ojciec usiłował łapać dorywcze zajęcia. Przez jakiś czas pracował jako palacz w kotłowni, ale po kilku tygodniach go zwolnili. Wiosną 1940 r. wszyscy kolejarze mieszkający w dzielnicy wzięli się za pasienie krów. Zbierali krasule z całego rejonu i pędzili na położone niedaleko poligony wojskowe. Po południu, jak dzieci wracały ze szkoły, zastępowały ojców przy pasieniu krów. W naszej szkole od wiosny 1940 r. na bazie przedwojennego harcerstwa zaczęła tworzyć się jakaś podziemna organizacja. Istniała bardzo krótko, bo już po miesiącu wszyscy jej członkowie zostali aresztowani przez NKWD. W sumie w więzieniu znalazło się jakieś 15 osób.

Paczki dla zesłanych

Przepadli bez wieści. Najprawdopodobniej zostali rozstrzelani i spoczywają gdzieś w zbiorowej mogile. Wiosną 1940 r. z Kowla zaczęto też wywozić Polaków do Kazachstanu. Z rodziny mojej matki wywieziono łącznie trzydzieści osób. Początkowo aż do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej staraliśmy się im wysyłać paczki zawierające kasze, suszone grzyby itp. Wolno było to robić i o ile wiem, paczki te docierały do adresatów, pomagając im przetrwać. NKWD zaczęło też interesować się moim ojcem. Funkcjonariusze tej służby wzywali go do siebie i kazali pisać życiorysy. Początkowo starali się dociec, czy nie służył w Legionach. Szybko z tego udało mu się wytłumaczyć, bo był za młody. W Legionach byli owszem, ale jego dwaj starsi bracia mieszkający w Kłomnicach k. Częstochowy, ale Sowieci o tym nie wiedzieli i nie mogli tego sprawdzić. NKWD-ziści co pewien czas wzywali ojca na spowiedź i w kółko kazali mu opowiadać, co robił przed wojną, do jakich organizacji należał itp. Podchodzili do sprawy bardzo profesjonalnie. Odszukali wszystkie dotyczące ojca dokumenty. Doszli nawet do tego, że wziął on pożyczkę na budowę domu i nie spłacił ostatniej raty, wynoszącej 150 zł z powodu wybuchu wojny! Kazali mu ją spłacić w rublach. Ojciec musiał uiścić 150 rubli. Sowieci przeliczyli bowiem wartość złotego do rubla w stosunku jeden do jednego. Wezwania do NKWD były dla ojca dokuczliwe, ale na szczęście nie skończyły się tragicznie. Jak pamiętam, najbardziej przeżywała to matka. Nigdy bowiem nie było wiadomo, czy ojciec wróci. Na szczęście zawsze wracał. Okupacja sowiecka szybko się zresztą skończyła.

Nowa okupacja

Niemcy uderzyły na Związek Sowiecki. O wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej dowiedzieliśmy się o 7 rano 22 czerwca. Wtedy to niemieckie samoloty zrzuciły pierwsze bomby na koszary 50 pułku piechoty, zajmowane przez wojska sowieckie. Myśmy wtedy z krowami na łąkę poszli. Przez kilka dni trzymaliśmy je w oborach bojąc się, by nie padły ofiarą bombardowania. Niemcy wkroczyli do Kowla 25 czerwca i zajęli miasto po krótkiej walce. Sowieci nie stawiali bowiem większego oporu i szybko się wycofali. Koło naszego domu zostawili nawet jakiś czołg, którego nie mogli uruchomić z braku paliwa. Niemcy, jak wkroczyli do Kowla, to wymontowali z niego tylko uzbrojenie, ale całą resztę zostawili. Skorupa tego czołgu stała jeszcze przez wiele miesięcy. Jak Sowieci uciekli z Kowla to szybko okazało się, że “na odchodnym” rozstrzelali w więzieniu 195 osób, których nie zdążyli wywieźć na wschód. Mieszkańcy miasta pozabierali i pochowali pomordowanych. Po kilku dniach poszliśmy z ojcem do więzienia, którego bramy były na oścież otwarte. Trupów już nie było, ale w celach na posadzkach widzieliśmy kałuże nie zakrzepłej do końca krwi. Oprawcy mordowali ich w celach seriami z automatów. Otwierali drzwi i walili serię. Widać było, że bardzo się spieszyli. Jesienią 1942 r. miejscowa komórka Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów zorganizowała symboliczny pogrzeb ofiar tamtej masakry. Jej działacze twierdzili, że bolszewicy wymordowali ich kolegów.

Pod niemieckim patronatem

To oczywiście nie odpowiadało prawdzie. W czasie sowieckiej okupacji nikt w Kowlu o nacjonalistach ukraińskich nie słyszał. Wyleźli oni na powierzchnię dopiero, gdy do Kowla wkroczyli Niemcy. Bardzo często wśród nich widziało się tych samych Ukraińców, którzy wcześniej z czerwonymi opaskami na ramionach wysługiwali się Sowietom. Większość zamordowanych w kowelskim więzieniu stanowili Polacy. To na nich spadały główne sowieckie represje. Korzystający z niemieckiego patronatu nacjonaliści ukraińscy zorganizowali pogrzeb swych towarzyszy. Wieźli trzy, czy cztery trumny ulicą Łucką – główną ulica miasta. Przejechali na cmentarz ukraiński, na którym pochowali te trumny w specjalnie wydzielonej mogile, ozdobionej później ukraińskimi flagami. Pamiętam, ze z kolegami byłem tę mogiłę oglądać. Niemcy nacjonalistów ukraińskich ewidentnie popierali i wykorzystywali do swoich celów. Przyznać jednak trzeba, że po wkroczeniu Niemców wielu Polaków odetchnęło. Skończyła się groźba wywózek na Sybir i większość zwolnionych przez Sowietów wróciło do pracy. Niemcy, jak zaczęli swe rządy, to od razu uruchomili kolej i wezwali polskich pracowników, żeby wrócili do pracy. Mój ojciec też się stawił i zaczął pracować jako konduktor pociągów towarowych, bo osobowe nie kursowały. Jeździł na pociągu z kierownikiem, Niemcem z Hamburga, z którym potrafił się jakoś dogadać. U siebie w Niemczech ów Niemiec był tylko zwykłym robotnikiem, ale na Wołyniu otrzymał kierowniczą funkcję.

Praca na kolei

Tylko Niemcy mogli je bowiem pełnić. Ojciec na prośbę tego swojego zwierzchnika starał się mu organizować jakąś słoninę, czy inne produkty, które ten wysyłał do rodziny w Reichu. W zamian coś zawsze ojcu dawał. Pamiętam, że w 1942 r. przyniósł ojcu za słoninę pistolet. Skąd go wziął, nie wiem, ale w każdym bądź razie wykombinował. Życie pod okupacją niemiecką nie było oczywiście sielanką. Niemcy ustanowili ukraińską administrację i policję. Ta ostatnia uznała, że Polaków trzeba wykorzystać do ochrony torów kolejowych. Wzywano nas do komisariatu i wyznaczono odcinek torów do patrolowania nocą. Każdy miał długość do półtora kilometra, po których chodziliśmy sprawdzając, czy radzieccy partyzanci nie podłożyli jakiejś miny. Oprócz tego musieliśmy pójść normalnie do pracy na kolei w oddziale drogowym, zajmującym się budową mostów i torów kolejowych. Dzięki temu nie groziło nam jednak wywiezienie do Niemiec, a ponadto mieliśmy tzw. kolejowy ausweis, który uprawniał do wejścia na wszystkie obiekty kolejowe i pociągi. Korzystaliśmy z tego jeżdżąc do Chełma po różne zaopatrzenie. Oficjalnie żadnych pociągów osobowych nie było, ale między Kowlem a Chełmem stale kursowały wahadłowo pociągi, przewożące żołnierzy niemieckich z frontu na urlop i transportujące ich po wypoczynku z powrotem z Chełma do Kowla, gdzie przesiadali się na eszelony wojskowe, jadące na Wschód. Ausweis ułatwiał nam dostanie się do pociągu i przejazd nim do Chełma, by wymienić naszą słoninę na sól itp.

W łapach ukraińskiej policji

Od czasu do czasu jeździliśmy też do Zdołbunowa po tytoń. By sobie jeszcze jakoś dorobić, gdy pociąg z Niemcami z Charkowa czy Orła wjeżdżał na peron stacji w Kowlu, pomagaliśmy żołnierzom niemieckim wysiadającym z towarowych wagonów przenosić bagaże. Za to dostawaliśmy zawsze albo 50 fenigów, bochenek chleba, konserwę itp. Do godziny ósmej, bo te eszelony zawsze przychodziły przed siódmą, tak sobie dorabialiśmy. Z konspiracją wtedy jeszcze nie miałem do czynienia, choć ta już istniała i ktoś z jej ramienia nam się przyglądał. Któregoś dnia jeden z ludzi związanych z konspiracją polecił mi połączyć wyjazd do Zdołbunowa po tytoń z zawiezieniem do tego miasta koperty na ulicę Kolejową 56. Nie pytałem, co w niej jest, a tamten człowiek mnie nie poinformował i zabronił mi do niej zaglądać. Ze Zdołbunowa do Kowla przez Kiwerce wracałem pociągiem towarowym, składającym się z węglarek. W Kiwercach pociąg stanął i długo nie ruszał. Zeskoczyłem z tej węglarki, żeby zobaczyć, co się stało. Okazało się, że lokomotywa została odłączona od składu i najprawdopodobniej pojechała, by uzupełnić zapas wody. Zacząłem chodzić wzdłuż pociągu, żeby rozprostować kości. Nagle spod ziemi wyrośli dwaj ukraińscy policjanci, którzy zapytali, co ja tutaj robię. Powiedziałem im, że byłem po tytoń w Zdołbunowie i właśnie wracam do domu. Nadmieniłem też, że sam pracuję w Kowlu na kolei i pokazałem im mój kolejowy ausweis. Ukraińcy nie dali jednak wiary moim zapewnieniom i polecili mi iść z nimi na posterunek kolejowy. Tu mnie zrewidowano. Na nieszczęście miałem pod kurtką drelichowy przedwojenny mundur polskiego żołnierza, który gdzieś się u nas zawieruszył. Ukraińscy policjanci aż cmoknęli z wrażenia i od razu uznali mnie za szpiega.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply