Po wojnie w NSZ

Grzecznie się ukłoniłem i mówię – ja do Maniusia – miał on Marian na imię, ale wszyscy zwracali się do niego Maniuś, choć dzieliła nas duża różnica wieku. Ojciec Maniusia jak mnie zobaczył od razu mówi – synu uciekaj stąd, oni wszyscy już siedzą.

– Po wyzwoleniu pojechaliśmy do Sitańca – wspomina Tadeusz Opała – . W miejscowości tej było sporo volksdeutschów, którzy przed nadejściem frontu sowieckiego uciekli razem z Niemcami, bojąc się, że jak Rosjanie zajmą wieś to ich od razu ustawią pod ścianą. Zajęliśmy opuszczone przez jednego z nich gospodarstwo i zaczęliśmy obrabiać ziemię. Po roku ten volksdeutsch o nazwisku Tutendorff wrócił jednak i kazał się nam wynosić, mówiąc, że obrabiamy jego grunty. Cóż mieliśmy robić. W 1945 r. pojechaliśmy dalej. Przez Państwowy Urząd Repatriacyjny zostaliśmy wyekspediowani na Pomorze do Chełma nad Wisłę. Do Rejowea dojechaliśmy na furmance i tam załadowaliśmy się do wagonu. Pociąg jechał wolno, bo tory były pozrywane, ale jakoś dotarliśmy. W Chełmie skierowano nas do Krajęcina, gdzie przydzielono nam 14-hektarowe gospodarstwo. Ojciec nie mógł się jakoś jednak do niego przyzwyczaić. Ziemia była tu licha, piaszczysta. Tato zachorował i już nie wyzdrowiał. Zmarł w Toruniu po operacji w 1947 r. i tam go pochowano. Ja tam od razu związałem się z konspiracją. W okolicy osiedliło się sporo uciekinierów i przesiedleńców zza Buga, którym nowy ustrój najzwyczajniej się nie podobał. Młodzież szukała też jakiegoś ujścia swoich emocji.

Podziemna organizacja

– We wsi Osnowa koło Chełma powstała organizacja podziemna Narodowych Sił Zbrojnych. Miejscowość ta miała do działań partyzanckich znakomite warunki. Sporo było w jej okolicy jarów i parowów, w których można było chować broń. Mieliśmy tam wykonane bunkry i ziemianki, w których ją ukrywaliśmy. Ja byłem za młody by brać udział w akcjach zbrojnych. Zajmowałem się konserwacją broni i roznoszeniem ulotek. W 1946 r. Urząd Bezpieczeństwa wykrył jednak naszą organizację. Rozpoczęły się aresztowania, którego ja uniknąłem cudem. Jechałem rowerem na zbiórkę w niedzielę do kolegi Maciąga przed którym składałem przysięgę. Podjeżdżam pod dom, a tam przy furtce stoi już jego ojciec. Grzecznie się ukłoniłem i mówię – ja do Maniusia – miał on Marian na imię, ale wszyscy zwracali się do niego Maniuś, choć dzieliła nas duża różnica wieku. Ojciec Maniusia jak mnie zobaczył od razu mówi – synu uciekaj stąd, oni wszyscy już siedzą. Wróciłem do Krajęcina i długo się nie zastanawiając wyjechałem w nocy z Chełma do Hrubieszowa. Tu przez rok ukrywałem się u siostry mamy. Mieszkałem bez meldunku i pomagałem jej w prowadzeniu gospodarstwa. Nikt mnie specjalnie nie szukał. Zaraz była amnestia i wszystko ucichło. Kiedy wróciłem do domu ojciec już nie żył. Brat matki był wtedy wójtem gminy Miniany z siedzibą w Czerniczynie.

Powrót do Hrubieszowa

– Napisał list do mamy, że w jego okolicy są wolne poukraińskie gospodarstwa, które możemy objąć. Mama postanowiła przyjechać. Wsiedliśmy w pociąg i wróciliśmy w rodzinne strony matki. Zawsze to lepiej wśród swoich. Zajęliśmy gospodarstwo w Czerniczyźnie i zaczęliśmy nowe życie. Ja najpierw udałem się do szkoły budowlanej w Mińsku Mazowieckim, później do wojska a następnie do pracy we Wrocławiu. Po paru latach wróciłem do Hrubieszowa, gdzie założyłem rodzinę. Moja żona też pochodziła z powiatu włodzimierskiego, ze wsi Rudnia przy drodze z Włodzimierza do Łucka. I Komunii św. udzielił jej ks. Stanisław Kabyłecki, znany kapłan będący przywódcą polskiej społeczności we Włodzimierzu. Nie tylko duchowym, ale i politycznym. To on pertraktował z Niemcami i pośredniczył w rozmowach między nimi a polskim podziemiem. Jego zasługi dla przetrwania uciekinierów z mordowanych polskich wsi w powiecie włodzimierskim są trudne do przecenienia.

Na miejscach zbrodni

– Mając 80 lat należę do najmłodszych osób związanych ze środowiskiem 27 WDPAK. Uczestniczę we wszystkich jego działaniach dążących do upamiętnienia mordów ludności polskiej na Wołyniu. Od kilku lat razem z naszym kapelanem jeździliśmy na miejsca, w których UPA wyrżnęły polskie wsie i stawiamy w nich krzyże. Zdaję sobie sprawę, że jeżeli tacy jak my tego nie zrobią to pamięć o tysiącach ofiar pójdzie w zapomnienie. Młodzi ludzie nie przywiązują do tego należytej wagi. Wiem to, bo sam mam wnuka.

Jeżdżąc na Wołyń z kolegami ze środowiska hrubieszowskiego, Tadeusz Opała zawsze zatrzymuje się we Włodzimierzu. Tu na cmentarzu znajduje się kwatera z grobami księży zamordowanych w czasie lipcowych rzezi Polaków, wśród których znajduje się grób ks. Jana Kotwickiego. Jeszcze do dziś pamięta jego zmasakrowaną głowę z odstrzeloną twarzą, a także krew na słomie tego męczennika, którą spalił, by nikt po niej nie deptał.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply